Rozdział 7 - Granica żartu


6 października

Kiedy miała sześć lat, Edith wyskoczyła z okna pierwszego piętra i mimo mopa, do którego rączki ciasno przylgnęła swoim małym ciałkiem, całkiem poważnie połamała sobie obie nogi. Lekarze posklejali je w oka mgnieniu, jednak jej wypadek i całkiem logiczna teza, że każdy kij ze szczotką na końcu nadaje się do latania, były głównym tematem rozmów w rodzinie przez kolejny miesiąc. Dziecięce kule działały jak magnes na wszystko, czego wtedy pragnęła: Dziadkowie zasypywali ją prezentami, ciotki wciskały w kieszenie najlepsze słodycze, a ojciec, który z jakiegoś powodu był podejrzliwie wręcz pełen uczuć, podarował Edith jej pierwszą miotłę. To chyba w tym momencie w jej otoczonej złotymi włosami główce po raz pierwszy zakiełkowała myśl, że otaczający ją świat istnieje po to, by dawać jej prezenty.
Teraz, krocząc korytarzem z bandażami wciąż oplatającymi rany po okropnym ślizgońskim faulu, Path na nowo odkrywała to uczucie.
Pierwszy prezent dostała od Flitwicka, który wsadzenie Potterowi różdżki do nosa zinterpretował jako podświadome zaklęcie antygrawitacyjne i przyznał jej za nie 15 punktów. Syriusz szepnął jej coś na ucho o zaklęciu niewidzialnej niewidzialnej ręki, które widocznie musiała zastosować na profesorze, ale po prostu zbyła go szerokim uśmiechem.
Na zielarstwie przegrała zakład z Peterem i musiała wpakować rękę do klatki z Różą Kolczastą. Sprout potraktowała to jako zgłoszenie się na ochotnika do zaprezentowania leczniczych właściwości Tulipana Bagnistego, którego bulwy właśnie przesadzali, i przyznała jej za to kolejne 15 punktów.
Slughorn okazał się niczym nie różnić od jej ciotek, wpychając punkty do czary Gryffindoru z taką samą skrupulatnością, z jaką niegdyś one napełniały jej kieszenie czekoladowymi żabami. Jego zachwyty nad barszczem z uszkami, który, ośmielona poprzednimi sukcesami, zupełnie jawnie gotowała podczas zajęć z eliksiru na porost włosów, niemal doprowadziły do skrzywienia się zgryzu Lily, która za wszelką cenę starała się zachować przyjazny uśmiech znad swojego idealnego, lecz tym razem tak słabo chwalonego, porzuconego wręcz kociołka. James, który chciał jej poprawić humor, mimo jej żywych protestów pociągnął z niego pełny kubek. Resztę lekcji spędzili popijając barszcz i zaplatając Potterowi warkoczyki.
10 punktów za przerzucenie nogi przez unoszącą się na wysokości kolan miotłę i podskoczenie. 15 punktów za przybliżenie grupie definicji Nundu jako "tej, no, przeskalowanej pantery z nieświeżym oddechem". 20 punktów za załatwienie bogina poprzez schowanie się za plecami Petera.
McGonagall poszła zupełnie na całość i pochwaliła Edith za poprawnie przeprowadzoną transformację. Nawet Rose opadła szczęka.
Przez pierwszy poranek przemieszczała się wyłącznie na plecach Remusa, ale żarty o koniach pociągowych zirytowały go do tego stopnia, że bezceremonialnie zrzucił ją prosto na podłogę i do końca życia zabronił jej na siebie wskakiwać. Teraz chodziła o własnych siłach i kiedy tak wszyscy rozstępowali się przed nią na boki, była niemal pewna, że za chwilę rozwiną przed nią czerwony dywan. Nic takiego nie wydarzyło się co prawda już od trzech dni, ale Edith nie traciła nadziei.
Z zamyślenia wyrwał ją Syriusz, który gwałtownie chwycił ją za ramię i niebyt delikatnie zaciągnął w stronę pustej sali.
- Chcesz mnie wziąć na barana, prawda? - odgadła natychmiast jego zamiary.
Black wytrzeszczył na nią oczy, a stojący w kącie James zachichotał radośnie.
- Nie polecam - odezwał się Lupin, który z wielkim skupieniem na twarzy razem z Peterem celował w coś właśnie różdżką.
Coś, mówiąc dokładniej, przypominającego rozmnażającego się jak napalony królik pergamin.
- A więc... o co chodzi? - zapytała, nie odrywając wzroku od kartek, które latały teraz w kierunku Petera w takim tempie, że co druga niemal rozbijała się na jego twarzy.
- Edith - zaczął Syriusz i kilka razy pstryknął palcami, chcąc przyciągnąć jej uwagę. - Edith. Żart? - dodał, wyciągając swoją prawą rękę. - Żart, prawda? A tutaj znęcanie się - dodał, machając jej przed twarzą lewą dłonią. - Żart, znęcanie się, znęcanie się, żart - dodał, wymachując dłońmi. - Dwie zupełnie rzeczy, prawda?
- No cóż - zmarszczyła brwi w zastanowieniu. - Żartem piszesz, jesz, rzucasz i czarujesz, a znęcaniem się to tylko drapiesz po tyłku i wrzucasz biegi?
Syriusz uśmiechnął się szeroko.
- Co to są biegi? - zdziwił się James.
Remus przewrócił oczami i lekko zmieniając kierunek różdżki, wycelował jedną z kartek w stronę Edith. Złapała ją znęcaniem się tuż przed swoim nosem.
- I co uważasz? - odchrząknął Potter.
Przez chwilę przebiegała wzrokiem po linijkach tekstu, po czym uśmiechnęła się szeroko i unosząc wzrok na pytające spojrzenie Syriusza, oddała zwiniętą kartkę prosto do jego prawej ręki.

godzinę później

- Czyż to nie piękne? - zapytała nieco uszczypliwie Rose. Lily uniosła leniwie głowę znad książki i Wing lekkim gestem podbródka wskazała jej na siedzących kanapę dalej Alicję i Franka.
- Ta Edith to jednak ma wyczucie - wymruczała z aprobatą Lily, konspiracyjnie nachylając się do ucha przyjaciółki. - O ile zakład, że to ziewnięcie zamieni się w czuły uścisk?
Rose prychnęła rozbawiona, ale rozciągający się Frank nie miał niestety zamiaru wykorzystać wysoko uniesionej ręki by objąć Alicje ramieniem. Zamiast tego wyciągnął dłoń przed siebie, rozczapierzając palce w nienaturalny sposób i mówiąc przy tym dziewczynie coś, na co ta wybuchła śmiechem.
- No dobra, ale ta głowa za chwilę wyląduje na jego ramieniu - wyszeptała Rose.
Frank uśmiechnął się szeroko i wyraźnie dodał coś jeszcze do wcześniejszego żartu, bo tym razem Houckson musiała aż zakryć sobie usta dłonią. Chłopak nadal mówił do niej przyciszonym głosem coś, na co ciało Alicji trzęsło się coraz bardziej od rozdzierającego ją chichotu, i w końcu zamykając oczy, zupełnie bez siły przechyliła głowę, opierając czoło o ramię Franka.
- Galeon dla mnie - powiedziała Rose, a jej usta rozciągnęły się w pewnym siebie uśmiechu.
- Och, daj spokój - żachnęła się Lily. - Pewnie się potknęła.
- Amen - przyznała Rose ze śmiechem.
Drzwi pod potretem otworzyły się, odciągając ich uwagę od rozkosznej sceny rozgrywającej się tuż przed ich oczami. Do pokoju weszła Edith, uśmiechając się podejrzanie i niezbyt spokojnie rozglądając na boki. Po chwili podejrzanego kręcenia głową na wszystkie strony dojrzała Lily i Rose, uśmiechnęła się jeszcze szerzej i natychmiast ruszyła w ich kierunku.
- O-oł - wymruczała Rose pod nosem, na dobre odkładając na bok książkę.
Edith usiadła na kanapie naprzeciwko, usilnie starając się wyglądać na zblazowaną, ale nie zdołała utrzymać tej maski dłużej niż przez kilka sekund.
- Widziałyście Huncwotów? - zapytała niewinnie, wskazującym palcem niecierpliwie uderzając w stolik do kawy.
Lily zmarszczyła brwi i już otworzyła usta, by odpowiedzieć jej pytaniem na pytanie, gdy nagle drzwi pod portretem znowu się otworzyły, tym razem gwałtownie i na oścież, i do środka wpadła wspomniana wyżej czwórka. "Wpadła" - słowo z resztą idealne, jako że Potter potknął się w zamieszaniu o Petera i wykładając się jak długi na podłodze, zdołał jeszcze wyciągnąć przed siebie rękę i wydusić coś pod nosem. Remus złapał go nerwowo za ramię, jak najszybciej podrywając w górę i podążając za wskazującym palcem Jamesa, utkwił spojrzenie w kanapie, na której siedziała Edith.
- Tam! - wydusił, i cała czwórka rzuciła się biegiem we wskazaną przez Lupina stronę, w wydawałoby się przekraczającej ludzkie możliwości prędkości skacząc na otaczające zasypany książkami stolik meble i chwytając z niego byle co, zamierając w pozycji angielskich panienek z dziewiętnastego wieku. James, dla którego nie starczyło już miejsca na poduszkach, oparł się o nogi Edith i sztucznym gestem ułożył sobie kciuk na brodzie.
- Czekamy na kawalerów? - rzuciła udając zainteresowanie Rose, ale gość, który pojawił się teraz w gryfońskim pokoju wspólnym, nie zamierzał oświadczać się żadnemu z Huncwotów.
McGonagall była zupełnie czerwona na twarzy i gdyby nie zupełnie trzeźwe, ciskające gromami spojrzenie, Lily mogłaby przysiąc, że ma właśnie zawał serca i ktoś powinien posłać po Pomfrey. Pierś profesor falowała przy każdym, wydawałoby się z takim trudem zaczerpywanym oddechem, a jej zaciśnięte we wściekłym grymasie usta nie wróżyły nic dobrego.
Przez chwilę wodziła po pomieszczeniu wzrokiem zza dziwnie przekrzywionych okularów, aż w końcu utkwiła spojrzenie w siedzących w swoich sztucznych pozycjach Huncwotach.
- Wy! - wydyszała tylko, wskazując ich oskarżycielsko palcem.
James zabrał kciuk ze swojej brody i mocniej wepchnął sobie na nos okulary.
- My? - powtórzył, niby zaskoczony.
Nawet McGonagall ta bezczelność na chwilę odebrała mowę.
- Tak, wy! - wykrztusiła w końcu. - Umknęliście tu przed chwilą!
Edith obróciła się przez ramię i przesłała jej jeden ze swoich zniewalających uśmiechów.
- Ależ pani profesor - powiedziała słodko. - Chłopcy siedzą tu od godziny!
Spojrzenie, którym odpowiedziała McGonagall, zmroziło ją do szpiku kości i czym prędzej wróciła do dawnej pozycji.
- Skoro siedzicie tu od godziny - wysyczała profesor przez zaciśnięte zęby. - To może powiesz mi, co teraz czytasz, Lupin?
Remus z trudem przełknął ślinę.
- Czego jeszcze nie wiesz o roślinach cebulkowych Bargietty Nicholson - powiedział powoli, w duchu dziękując, że odruchowo sprawdził tytuł.
McGonagall nie wydawała się przekonana.
- I czego się dowiedziałeś? - dodała, wyraźnie powstrzymując wybuch złości.
Usta siedzącej naprzeciwko Edith poruszyły się w niemej podpowiedzi, ale Remus już kiedyś czytał tę książkę. Z trudem powstrzymał się od rozciągnięcia ust w szerokim uśmiechu.
- Czerwone tulipany są o wiele bardziej przydatne w medycynie niż te o jakimkolwiek innym kolorze - powiedział, i z jakiegoś głupiego powodu przez chwilę naprawdę wierzył, że są ocaleni. - To znaczy oprócz żółtych. Żółte wykorzystywane są w eliksirach jako...
- MASZ SZCZĘŚCIE, LUPIN! - przerwała mu profesor, która, wobec jego poprawnej odpowiedzi, zdawała się zupełnie stracić nad sobą kontrolę. - Masz szczęście, ale z pewnością nie miałeś go dobierając sobie przyjaciół, bo nikt, nikt nie uwierzy w to, że siedzicie tutaj od godziny, jako że BLACK CZYTA KSIĄŻKĘ DO GÓRY NOGAMI!
Wszyscy Gryfoni zgodnie wybuchnęli śmiechem, ale uciszyli się pod wpływem wściekłego spojrzenia opiekunki swojego domu. Z przerażoną miną Syriusz obrócił trzymaną rzeczywiście w nieodpowiedni sposób książkę i zamykając ją, poczuł nieodpartą chęć uderzenia nią sobie kilka razy w głowę.
- Pani profesor, no rzeczywiście, ganialiśmy sobie po korytarzu - odchrząknął James. - Ale potem zobaczyliśmy ten żart, ten okropny, brutalny żart i pomyśleliśmy sobie... - urwał gwałtownie.
- Że pani jak zwykle oskarży nas - dokończył Syriusz, ale pod wpływem utkwionego w nim spojrzenia jego głos stawał się coraz bardziej piskliwy. - Jako że pani zawsze oskarża nas. A my... my... my byśmy nigdy w życiu...
McGonagall była już bliska dyszenia.
- Nie wy?! - wycedziła. - NIE WY?! To kto inny, kto inny wpadłby na TAK IDIOTYCZNY POMYSŁ?!
Rolka pergmaminu, którą do tej pory tak kurczowo ściskała w dłoni, rozwinęła się.
Ściany pokoju wspólnego zatrzęsły się od śmiechu, którym zgodnie wybuchł każdy znajdujący się w środku Gryfon.
Na kartce widniało zdjęcie wyjątkowo pochłoniętego pracą Snape'a, z wskazującym palcem głęboko zanurzonym w nosie i poruszającym się tam raczej jednoznacznym ruchem. Zdjęcie opatrzone było podpisem "Wspomóż cwelenia bo nam się odtlenia", niżej wytłumaczeniem "(Nie widać końca drążenia, a tam coraz cięższe skażenia)", a w końcu gorącą prośbą "Wesprzyj Smarka złotem, do którego mógłby się dokopać". Ruchoma instrukcja pod spodem jasno wskazywała, do której dziurki należy zbliżyć monetę, by widoczny na zdjęciu Snape zassał ją z niezbyt przystojną miną. Jednak tym, co wydawało się rozsierdzić McGonagall najbardziej, była jawnie bezczelna obietnica na dole, umieszczona niemal jak nowe huncwockie motto:

Koniec gnojenia, on też ma marzenia!
Wobec wesołości, która z miejsca ogarnęła ich podopiecznych, profesor jeszcze mocniej zatrzęsła się ze złości. Bez słowa uderzyła otwartą dłonią w stojący obok stół, z którego, pod wpływem drżenia, zsypało się kilka rolek pergaminu. Gryfoni w końcu zamilkli, przypominając sobie o konsekwencjach napadów furii, z których znana była opiekunka ich domu. Pośród paskudnej, z tak wielkim trudem osiągniętej ciszy, która zapadła w pomieszczeniu, McGonagall powoli uniosła plakat na wysokość swojej twarzy, gotowa przedrzeć go dramatycznym gestem.
I wtedy drzwi pod portretem otworzyły się, uderzając o ścianę z głośnym hukiem.
- Ale jaja! - wykrzyknął trzynastoletni Matthew Ham. - Cała szkoła oblepiona wciągającym monety Severusem! Ma ktoś drobniaki?!
Z rozpalonymi dziecięcym zachwytem oczami przejechał wzrokiem po całym, pełnym zastygłych jak słupy soli uczniów pomieszczeniu, po czym zatrzymał go na stojącej w takim samym jak reszta bezruchu McGonagall i z miejsca zbladł jak trup.
- Dzie... dzie... - wykrztusił głosem wskazującym na to, że za chwilę zemdleje. - Dzie...bry wieczór, pani profesor!
Tego było już dla duszących w sobie chichot Gryfonów zbyt wiele. Wybuchu śmiechu, jaki tym razem wstrząsnął całą wieżą nie było już w stanie powstrzymać ani spojrzenie, ani głos, ani nawet cała oburzona postać McGonagall. Matthew co prawda nie zemdlał, ale w przypływie ogarniającej go słabości oparł się o stojący obok stolik, który nie wytrzymał jednak ciężaru całego jego ciała i przewrócił się. Trzecioklasista wyrżnął o podłogę razem ze stojącym wcześniej na blacie wazonem, który rozbił się z dramatycznym trzaskiem. Uskakująca przed rozlewającą się wodą Anastasia rzuciła się w ramiona innego siódmoklasisty, o którym od miesiąca już mówiła jako o swoim tegorocznym chłopaku i nie do końca wiadomo czy to w związku z jej wyknutym zamiarem, czy z jego wrodzoną niezdarnością, chłopak odpowiedział na jej przypływ uczucia potykając się o stojącą za nim kanapę. Widząc tę piękną parę lecącą nieubłaganie w stronę poduszek Syriusz za bardzo wczuł się w nastrój sytuacji i odruchowo podstawił nogę wstającemu właśnie z kanapy Lupinowi. Lupin wyleciał jak katapulta z wyciągniętymi do przodu rękami, opierając się nimi o plecy zgiętego z pół ze śmiechu Daniela Oumena, który zatoczył się przy tym jak pijany, kosząc z miejsca dwie o wiele lżejsze od niego dziewczyny. Frank, jako prawdziwy gentlemen, zerwał się ze swojego miejsca, łapiąc naprędce jedną z nich. Gryfoni, trzęsący się drgawkach jak najprawdziwsi paralitycy, zamarli na ten jeden moment, niemal pełni pretensji oczekując, iż on też wyląduje za chwilę na ziemi. Longbottom jednak odstawił złapaną piątoklasistkę na bok gdy ta tylko złapała równowagę i sam zdawał się stać pewnie na nogach.
- Kopnij go w piszczel, Alicjo! - rozległ się pośród tej krótkiej ciszy natarczywy szept Jamesa.
Gryfoni znowu ryknęli śmiechem. Alicja bez zawahania wykonała krótki wykop w stronę nóg Franka, który uniknął uderzenia podskakując w górę, jednak czując na sobie tyle pełnych nadziei spojrzeń szybko zrozumiał swoją rolę i zamiast opaść z powrotem na stopy, zupełnie teatralnie wywalił się na dywan. Ktoś zaczął klaskać i po chwili w całym pomieszczeniu słychać było już tylko uderzenia dłoni o siebie lub o otaczające uczniów meble. Wobec okrzyków "bis" rozłożeni na podłodze i kanapach aktorzy wstali i ukłonili się.
- Ostatnia kostka domina! - zagrzmiał James, wstając i ręką wskazując na Longbottoma.
Oklaski nasiliły się, ktoś zagwizdał, a potem rozległ się wrzask, który zagłuszył już to wszystko:
- POTTER!!! - wydarła się McGonagall, tak czerwona, że już nikt przy zdrowych zmysłach nie uznałby jej przynależności do rasy europeidalnej. - Potter, JAK CI NIE WSTYD?!
James z widocznym trudem zdusił w sobie kolejny wybuch śmiechu.
- Przepraszam, pani profesor...
- Czy ty jesteś niezrównoważony psychicznie Potter?! - wyrzuciła, na co niektórzy uczniowie zaczęli trząść się jeszcze bardziej. McGonagall jednak nie zwracała już na nich uwagi. - Czemu tak bardzo upodobałeś sobie tego Snape'a?
- Pani profesor, przecież ja nie... - wydusił, ostatkiem sił woli powstrzymując się od żartów na temat włosów tak tłustych, że aż czynią Smarka wyjątkowym. - To tylko żarty - udało mu się jeszcze dodać.
- Żarty? Żarty?! - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nie, Potter, twoje wyczyny już dawno przekroczyły granicę żartu!
Na twarzy Pottera po raz pierwszy pojawiło się poważne zaniepokojenie. Profesor nadal wymachiwała niespokojnie rękoma.
- Tak nie wyglądają żarty, to już zaczyna przypominać zmasowany atak!
Z twarzy Jamesa odpłynęła krew.
- Ale pani profesor, proszę zrozumieć... - zaczął nerwowo, ale było już na to za późno. 
McGonagall nie wyglądała, jakby miała przyjąć jakiekolwiek jego wytłumaczenie. Ostatkiem sił zebrał się na wykrztuszenie dwóch najgorszych słów, jakie mogły mu przyjść do głowy:
- Ja tylko.. - wymamrotał..
- Tylko co? - wykrzyknęła profesor tak, jakby tylko na to czekała. - TYLKO CO?! Tylko wieszasz go do góry nogami, tylko tworzysz takie plakaty! - warknęła, a jej głos rósł w narastającej furii. - Tylko niszczysz jego eliksiry, tylko rzucasz sobie jego różdżką przez okna, TYLKO CISKASZ NIM O ŚCIANY?!
James zamarł. Wokół nadal pobrzmiewał dogasający już, ale wciąż głośny śmiech. Kilka osób ocierało oczy z łez, z rosnącym zainteresowaniem wsłuchując się w pełne wściekłości słowa McGonagall, ze zmarszczonymi czołami starając się połączyć w całość fakty, o których istnieniu wcześniej nie wiedzieli.
Oddech McGonagall w końcu uspokajał się. James z kolei nie oddychał wcale, w swoim bezruchu usilnie unikając obrócenia się przez ramię.
Rose wyciągnęła do przodu szyję, jakby oczekując, że profesor na nowo wykrzyczy te tak dziwne, bezsensowne słowa. Edith otworzyła szeroko oczy, Syriusz schował twarz w dłoniach.
Do Lily przez chwilę nie docierał sens słów, które dopiero co zostały wypowiedziane. A potem całe rozbawienie, do tej pory tak radośnie malujące się na jej twarzy, zniknęło jak za dotknięciem różdżki.
- Nie wystarczy ci szlaban do końca semestru? - powiedziała McGonagall powoli i dobijającym tonem. - Zakaz wychodzenia do Hosmeage przez dwa miesiące? - w końcu załamała ręce i kiedy znowu się odezwała, w jej głosie, mimo nadal utrzymującej się złości, można było też usłyszeć troskę o jednego z jej najbardziej zdolnych, choć niewątpliwie równie problematycznych podopiecznych. - Nie dociera do ciebie, że jeszcze jeden taki wybryk, a wylecisz ze szkoły?!
James wbił wzrok w swoje stopy.
- Rozumiem, pani profesor - powiedział szybko, po czym uniósł wzrok. - Obiecuję, że...
- Nie, Potter! - rozległ się z tyłu wzburzony głos.
McGonagall uniosła oburzone spojrzenie na jedną ze swoich uczennic, ale nagana zatrzymała się na jej ustach na widok jednej z najbardziej ułożonych i zdecydowanie za dobrze jak na takie zachowanie wychowanych uczennic. James, nadal się nie odwracając, zamknął oczy i wypowiedział pod nosem nieme przekleństwo.
- Nie - powtórzyła Lily jeszcze raz, obchodząc kanapę i zbliżając się do niego. - Przecież to nieprawda, Potter, przecież to...
Po raz pierwszy w życiu nie zwracając uwagi na obecność opiekunki swojego domu, Lily obeszła Jamesa dookoła i tym samym zmusiła go do spojrzenia na siebie. Przygnębienie, które malowało się w tych zazwyczaj tak pełnych wigoru i gotowości do psot orzechowych oczach zupełnie ją zszokowało. Wytłumaczenia, tak nieprawdopodobne przecież wytłumaczenia na słowa profesor, teraz stały się dojmująco rzeczywiste. Lily wstrząsnął dreszcz.
- Powiedziałeś... że to ty? - niemal wyszeptała. Niedowierzanie w jej głosie zakuło Jamesa w serce.
Wciąż patrząc w jej wyrażające kompletne zagubienie oczy otworzył usta, zamknął je i bezradnie wzruszył ramionami.
- Evans... - zaczęła McGonagall.
- Pani profesor - powiedziała natychmiast, odwracając się w jej stronę. - To ja wtedy cisnęłam Severusem o ścianę.
W pomieszczeniu rozległy się wyrażające zadziwienie szmery. McGonagall otworzyła szerzej oczy.
Lily usłyszała, jak za jej plecami James wypuszcza z siebie powietrze z głośnym westchnieniem.
Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści.
- Myślę - powiedziała McGonagall cicho. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli obydwoje pójdziecie ze mną do dyrektora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz