Vanill była ślepa.
Przez chwilę dała radę zachować spokój. Przez tę chwilę, kiedy niewiele myślała i stała prosto, ale potem zaczęła się potykać, zataczać. Cały czas uderzała o coś ramionami, jakaś wystająca gałąź wylądowała na jej czole, prawie wydłubując oczy. Tak bardzo niepotrzebne oczy.
Była jak worek treningowy. Stopy cały czas lądowały w jakiś dziwnych miejscach, pod jakimiś dziwnymi kątami. Kostki wykręcały się przy tym w zupełnie nienaturalnych pozycjach. Wyciągniętymi do przodu rękoma natykała się na coraz bardziej szorstkie, coraz trudniejsze do zidentyfikowania płaszczyzny, co sprawiało, że było jej niedobrze i strasznie jednocześnie.
Ale parła do przodu. Parła do przodu, bo Barton też parł do przodu podczas Turnieju. A ona i tak siedziała w tych ciemnościach już od kilkunastu minut.
Tylko że to już nie było to samo co poruszanie się w absolutnej ciemności. Wtedy była po prostu uważna. Teraz... teraz to wszystko wydawało się nienaturalne. Bo przecież mogło być zupełnie jasno. Tylko ona widziała ciemność, a wszystko inne, co żywe, widziało...
Ją.
Jej serce zaczęło mocniej bić. Tak, była zupełnie wystawiona. Jak na talerzu.
Jak Barton na talerzu tego paskudnego jaszczura. Tyle, że Barton był obserwowany przez grupę najpotężniejszych magów kraju. Pilnowany przez nich. A ona błąkała się samotnie po Zakazanym Lesie, bo tak zasugerowała jej to grupka szesnastoletnich Gryfonów.
I ta myśl sprawiła, że straciła nad sobą panowanie.
Kolejne potknięcie. Kolejna źle postawiona stopa, przez którą ląduje na czworakach, z których wstaje tak naprędko, że zaczyna jej się kręcić w głowie i już nie wie, gdzie jest góra a gdzie dół.
Zatoczyła się i po swojej prawej stronie usłyszała szelest, szelest zbyt głośny, by być wynikiem zwykłego powiewu wiatru. Oparła się o jakieś drzewo, tuż za sobą, wyciągnęła do przodu różdżkę, ale szelest zmienił swoje położenie, więc szybko odwróciła się w tamtą stronę. Chwilę później zaskoczył ją kolejny dźwięk, kolejne zwierzę, więcej intruzów... Znowu się odwróciła, znowu wycelowała w ciemność różdżką. Zrozumiała, że traci zdrowy rozsądek, że ogarnia ją zupełna panika, i po raz kolejny obróciła się w tym swoim niepokojącym tańcu...
I wtedy poczuła, jak czyjeś chłodne palce zaciskają się kurczowo na jej ramieniu.
Krzyknęła i zrobiła krok do tyłu.
Otaczająca ją ciemność zniknęła zupełnie nagle, zastąpiona przez oślepiające, zwalające wręcz z nóg światło. Zatoczyła się do tyłu, ale czyjeś ręce złapały ją za ramiona i kiedy w otaczającej ją jasności zdołała w końcu ujrzeć zarysy stojących naprzeciwko niej postaci, ogłuszający krzyk zaatakował kolejny z jej zmysłów.
- Niespodzianka!!!! – wrzasnęły cienie, w których symfonii rozpoznała głosy swoich przyjaciół.
Szarpnęła się gwałtownie, oswabadzając z czyichś ramion. Kolory, które wcześniej uznawała za oślepiające, teraz zaczęły być nieco mniej jaskrawe. Ktoś podbiegł do niej w podskokach.
- Wszystkiego najlepszego! – zawołał prosto do jej ucha James.
Vanilla otworzyła swoje oczy jeszcze szerzej i w końcu wyrwała się z otaczających ją ramion, stając na własnych nogach.
- CHOLERA JASNA! – wrzasnęła w stronę przyjaciół.
Byłych przyjaciół, poprawka, byłych przyjaciół.
Któryś z nich zachichotał.
- Mówiłem, że jej się spodoba – powiedział Syriusz.
- Myślałam, że umrę! – wrzasnęła Vanilla, a ponieważ nogi drżały jej jak po przebiegnięciu trzech maratonów, podpierając się rękoma usadowiła się na trawie, głośno wzdychając i od czasu do czasu wyrzucając z siebie jakieś przekleństwo. Powoli przetarła palcami oczy i uniosła wzrok na tę chichoczącą zgraję, której członków mogła w końcu rozpoznać.
Edith i Dorcas stały najbliżej niej. Dopiero co zaatakowany wyzwiskami James schował się za plecami tej ostatniej, siedząc w kuckach i wychylając co jakiś czas gdzieś spod pachy Colins, żeby błysnąć w stronę Vanilli radośnie wyszczerzonymi ząbkami. Remus trzymał się nieco z tyłu, z miną jak zwykle mówiącą tyle tylko, że nic z tego wszystkiego nie wyszło od niego i że jest załamany swoimi umiejętnościami doboru przyjaciół. Pośrodku tego radosnego półkola stały Maria i Lily, różdżkami wycelowanymi w górę podtrzymując łopoczącą w powietrzu wstęgę z napisem „Wszystkiego najlepszego!”. Obok, z założonymi rękoma i, mimo szczerego uśmiechu, Rose wyglądała na wybitnie zmieszaną, Will z kolei tak, jakby uczestniczył w zwykłym przyjęciu herbacianym. Uprzejmość jego postawy w każdych innych okolicznościach rozłożyłaby Vanillę na łopatki. Peter szeptał coś na ucho Syriuszowi, na co ten, wciąż wpatrując się Vanilli prosto w oczy, uśmiechnął się jeszcze szczerzej, jeszcze radośniej, jeszcze bardziej złośliwie.
- Pomóc ci wstać? – usłyszała głos przy swoim uchu i gwałtownie obróciła się przez ramię. Barton, który dopiero co uchronił ją przed wywaleniem się do tyłu w mało eleganckim stylu, teraz wyciągał w jej stronę dłoń.
Vanilla wzięła zamach i z całej siły walnęła go w przedramię.
- Czy wyście oszaleli?! – zawołała jeszcze raz.
Chichot natychmiast umilkł. Przewracając się na klęczki, powiodła wzrokiem po skonsternowanych twarzach przyjaciół, którzy wyglądali tak, jakby dopiero teraz wpadli na to, że z innej niż ich własnej perspektywy cała ta sytuacja mogła nie wydać się w ogóle śmieszna. Pośród kompletnej ciszy Vanilla wstała, otrzepała spodnie i powiodła wściekłym wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę półkola, zatrzymując spojrzenie na znajdującym się na czworakach Jamesie.
Potter wytrzymał to spojrzenie przez dobre kilka sekund.
- Jezu, Norberg, ale ci się erotycznie oczy błyszczą od tej adrenaliny! – wypalił nieoczekiwanie.
Dorcas, zza której pleców dopiero co wyczłapał, gwałtownie wytrzeszczyła oczy. Vanilla jeszcze mocniej wbiła swoje ostre spojrzenie w orzechowe, szczenięce ślepia Pottera.
- Wiem – odpowiedziała w końcu bardzo ponurym tonem. – Nigdy w życiu nie czułam się taka pełna energii.
James utrzymał z nią kontakt wzrokowy, nie mrugając ani razu, i w końcu przełknął głośno ślinę.
- Sto lat? – wyjąkał, z ostatnią sylabą wręcz przepełnioną nadzieją.
Vanilla już tylko przez sekundę zdołała powstrzymać swoje usta od ułożenia się w zupełnie niepoważnym grymasie i nareszcie wybuchła śmiechem, na co reszta mogła w końcu odetchnąć z ulgą.
Syriusz nalał sobie do kubka nieco więcej podejrzanej francuskiej substancji, którą tego samego dnia uwarzyła Marquerite Ines i widząc Vanillę wpatrującą się intensywnie w rozłożone na stole obok ciastka, podszedł do niej i objął ją od tyłu za ramiona.
- Wszystkiego najlepszego – wychrypiał do jej ucha i usłużnie pocałował policzek, który Norberg odruchowo nadstawiła wobec nadhodzących życzeń.
- Dziękuję – odparła, więc puścił ją i stanął obok, również taksując wzrokiem stół ze słodyczami. – Naprawdę się postaraliście – dodała Vanilla, jakby myśląc o tym samym co on. – Ja bym po prostu rzuciła trochę żarcia na koce, a tu stoły, wstęgi, beczki z winem…
- A więc to wino? – wychwycił z ulgą, w końcu decydując się pociągnąć pierwszy łyk.
- No nie do końca – odparła Vanilla, ale już kiedy pierwsze kubki smakowe Syriusza zetknęły się z napojem. Zaraz potem poczuł, jak po jego ustach roznosi się jakiś podobny do różanego smak, choć nie, nie różanego, bardziej fiołkowego… Zupełnie, jakby miał usta pełne kwiatów. Zakręciło mu się w głowie i porządnie kichnął.
Vanilla roześmiała się głośno.
- No właśnie… nie do końca wino.
Syriusz otarł usta i wzruszył ramionami.
- No cóż – przyznał posępnie. – To nadal lepsze niż ten wybuchający szampan Jamesa.
- Na pewno nikt temu nie zaprzeczy – Vanilla obróciła się przez ramię, patrząc na opatrującą Bartona Dorcas. – Myślisz, że nic mu nie będzie?
- To Barton, Vanilla. Oczywiście, że nic mu nie będzie.
- No właśnie – uderzyła się otwartą dłonią w czoło. – Faktycznie, Łapa, to było z mojej strony bardzo głupie pytanie.
- Cieszę się, że sama się do tego przyznałaś – odparł i podrapał się po głowie. – Szkoda tylko, że nie ma tu Eryka – dodał pod nosem. – Byłoby o wiele zabawniej, gdyby to on dostał tym korkiem w nos.
Vanilla zachichotała radośnie i w końcu sięgnęła po oblanego czekoladą Palmira, którego wcisnęła sobie tam, gdzie miejsce wszystkich Palmirów, czyli pomiędzy siekacze.
- Przesuwamy się? – zapytała przez prawie zupełnie zaciśnięte zęby.
Syriusz drgnął.
- Jasne – odparł jak wyrwany z letargu i zatoczył ręką szeroki gest. – Ku stołowi z alkoholem, widzę, że nadal kręcisz się bez drinka.
Vanilla uśmiechnęła się i przesunęła we wskazanym jej kierunku, pozwalając Blackowi napełnić olbrzymi, papierowy kubek ozdobiony z zewnątrz urodzinową opaską w kształcie korony.
- Czyli James odpowiadał za szampan, Maria za fiołkowe wino… Dorcas, jak się spodziewam, jest jedyną osobą która byłaby w stanie wymyślić tyle rodzajów słodyczy, a ty…?
- Ja byłem odpowiedzialny za pomysł – odpowiedział. – Z Lily. Od czasu naszej rozmowy… tej o której nie wspomnę już nigdy więcej w życiu – dodał szybko wobec oskarżycielskiego wzroku Vanilli. – I od czasu kiedy Lily przyznała się, że nie da rady uwarzyć tego eliksiru bez możliwych skutków ubocznych takich jak śmierć Jamesa… albo łysienia Jamesa. Albo poprawy wzroku Jamesa. Coś z powyższych – skrzywił się na samą myśl. – Obrzydliwe. Więc zdecydowaliśmy, że cały ten popis ma być swoistym prezentem dla ciebie.
Vanilla uniosła w górę brwi.
- I dla mnie tylko…
- I dla nas Gryfonów też, bo jesteśmy zawodowymi alkoholikami, tak, tak, wiem – mruknął niezadowolony. - Nie bądź taka uszczypliwa.
- Nic nie mówię.
- No właśnie. Edith wspomniała, że masz urodziny, Lily zaproponowała piknik-niespodziankę, Rose zaczęła na nas krzyczeć i wszystkich wyzywać od zwierząt i barbarzyńców, stąd te stoły…
- A clue imprezy?
Syriusz uśmiechnął się szeroko.
- James i Barton będą się pojedynkować na zaklęcia niewerbalne. Tak strasznie nakręcili się na ten temat... no wiesz, „kto ma większą różdżkę” i takie tam…
Przechodząca obok Lily otwartą dłonią uderzyła go w tył głowy.
- Bardziej lśniącą! – natychmiast poprawił się Black. – „Kto ma bardziej lśniącą różdżkę”, o to mi przecież chodziło…
- Wcale nie lepiej – mruknęła pod nosem Lily, podczas gdy Vanilla krztusiła się ze śmiechu. – Ani trochę…
- I skończyliśmy tutaj – od dawna już nieprzejmujący się panią prefekt Syriusz zatoczył ręką szeroki ruch. – Pośród Błoni… bo nie, to nie jest Zakazany Las – wyjaśnił szybko, gdy Vanilla uniosła w górę brwi. – Was, obcokrajowców, tak łatwo jest nabrać…
- Czy wy sobie w ogóle kurde zdajecie sprawę, co jest w Zakazanym Lesie?! – dodał James, który nagle pojawił się tuż obok, zwabiony wizją wypełnionego kremem orzechowym croissanta. – Minuty byś tam ślepa nie przeżyła!
- Trochę przesadzasz, James – zachichotał Syriusz.
- Dziki wielkie jak indyki na święto dziękczynienia! – zagrzmiał Potter. – I wściekłe psy z podwójnymi… nie, chwila – powstrzymał się od dalszego wyliczania. – Dziki są ogółem większe niż indyki, co nie?
Vanilla pokiwała mu głową z powstrzymywanym z trudem uśmiechem.
- A więc cofam to – odchrząknął. - Indyki wielkie jak dziki, szczury o wieeeeelkich łapach no i te cholernie seksowne jele…
- CHOLERA JASNA, BRITAIN!
James przerwał w pół zdania i cała trójka natychmiast obróciła się przez ramię.
Edith wyrzuciła w górę ręce, najwyraźniej zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak głośno wykrzyczała ostatnie zdanie. Britain miała szeroko otwarte oczy.
- Edith, ja tylko…
- Pomyśl, że może raz, RAZ W ŻYCIU, nie mam ochoty słuchać o twoich nieistniejących problemach!
James otworzył szeroko oczy. Britain rozejrzała się dookoła i widząc, że podniesiony głos Edith ściągnął na siebie spojrzenia absolutnie wszystkich obecnych dookoła osób, szybko wyciągnęła w kierunku Path rękę, chcąc ją najwyraźniej uspokoić. Edith odskoczyła jak oparzona.
- Edith, proszę, przestań krzyczeć – powiedziała Britain cicho, choć nieco za szybko.
Nozdrza Edith zadrgały.
- Och nie uciszaj mnie teraz...! – warknęła zirytowana, ponownie odtrącając jeszcze raz wyciągniętą w jej kierunku rękę. – Nie masz prawa mnie teraz uciszać!
- Po prostu nie rób sceny…
- Nie odstawiam sceny, tylko proszę cię o to samo, czego ty przed chwilą wymagałaś ode mnie, CZYLI ŻEBYŚ W KOŃCU PRZESTAŁA GADAĆ!
Britain zamarła z otwartymi ustami, zupełnie tak, jakby Edith dopiero co uderzyła ją w policzek. W końcu z jej twarzy zniknął zażenowany, potulny wyraz.
- Na Merlina, Edith, co tobie odbiło?! – warknęła do Path, która już odwracała się do niej plecami. – Od kiedy tak bardzo cię irytuje, kiedy dzielę się z tobą tym, co jest dla mnie ważne…
- TO NIE JEST WAŻNE, BRITAIN! – przerwała jej Edith, obracając się z powrotem w jej stronę, jeszcze bardziej wściekła i jeszcze bardziej zniecierpliwiona. – Ludzie mają miliard rzeczy na głowie, a to, czym ty mi właśnie zawracasz głowę, to jest...
- Hej! – powstrzymał ją James, który znalazł się nagle między nią a Britain i stając tyłem do swojej dziewczyny, wyciągnął w stronę Edith otwartą dłoń. – Co ci odbiło? – dodał z naciskiem, patrząc na nią bez zrozumienia.
Britain wychyliła się zza jego pleców i kładąc mu dłoń na ramieniu, lekko pociągnęła go do tyłu.
- Daj spokój, James…
Obrócił się przez ramię, patrząc na jej smutną twarz, zagryzione zęby i powoli wypełniające się łzami oczy. Znowu obrócił się w stronę Edith, tym razem obdarzając ją bardziej surowym, niemal wściekłym spojrzeniem.
Ale Edith nie patrzyła się na niego równie zawzięcie co wcześniej. Jej oczy miały już obojętny wyraz, malując absolutną bezsilność na jej smutnej twarzy.
Uniosła dłonie do oczu, jakby chcąc uciec przed jego nieprzyjaznym spojrzeniem.
I James poczuł, że nawet broniąc własnej dziewczyny, nawet po jej okropnym zachowaniu, ani przez sekundę nie mógłby być na nią wściekły.
- Chodź – powiedział, odwracając się i łapiąc Britain za rękę. – Chodźmy stąd.
Zobaczył, jak stojący za plecami Edith Syriusz przyciąga ją do siebie, i jak jej pewność siebie pryska jak bańka mydlana.
- Co się stało? – wyszeptał Black w stronę ucha Edith.
- A ty dokąd się wybierasz? – zapytał Remus.
Rose, która właśnie unosiła niskowiszącą, ciężką gałąź tak, żeby przejść pod nią bez schylania się, z zaskoczenia prawie poskoczyła. Spojrzenie Remusa stało się już jawnie ironiczne i aby nie tracić rezonu, Wing lekko odchrząknęła.
- Czy ty zawsze musisz być o coś oparty bokiem, kiedy podglądasz ludzi podczas krępujących dla nich sytuacji? – zapytała, głową wskazując na jego dotykający pnia łokieć. – Pytania pokroju „dokąd to się wybiera” nie brzmią wystarczająco złośliwie, gdy nie ma się nonszalancko wykrzywionych nóg, prawda?
Remus uśmiechnął się szeroko i lekko odbił się od pnia, prostując się i stając pewnie na stopach. Brwi Rose powędrowały w górę.
- Nie jestem złośliwy, Rose – powiedział, choć w jego głosie można było wyczuć rozbawienie. – Ani nie chcę cię przyłapywać w krępującej sytuacji. Po prostu pytam się, czemu uciekasz z imprezy, którą sama pomagałaś przygotować.
Przez myśl przebiegło jej zdanie „Wcale nie uciekam!”, ale byłoby to po prostu zbyt ostentacyjnie głupie. Jednak przyznawać się do tego, przed czym ucieka… ta perspektywa wydawała jej się średnio zachęcająca.
- Daj spokój, Remus – mruknęła w końcu pod nosem.
- Mogę dać spokój, jasne – odparł natychmiast, po czym przestał się niewinnie uśmiechać i z poważniejszą miną wsunął dłonie w kieszenie. – Ale mogę też posłuchać wyjaśnień – dodał, unosząc głowę i na chwilę zatrzymując jej spojrzenie. – Ostatnio nie wyszłaś na tym zupełnie źle?
Trudno było jej wyobrazić sobie, jak rozmawiają o tych jej skrajnie niepotrzebnych problemach, szczególnie teraz, po całym tym równie niepotrzebnym cyrku, który odstawiła Edith. Niezbyt chętnie witała się też z myślą o tym, że miałaby przyznać mu się, że rzeczywiście pomógł jej ostatnio w podjęciu w pewnym stopniu ważnej dla niej decyzji. Ale ten ton… ten znak zapytania, którego tak bardzo nie lubiła na końcu stwierdzeń, bo od dziecka wmawiano jej, że to oznaka uległości i braku pewności siebie… Tym razem nie służył osobie zadającej pytanie, nie pomagał Remusowi, ale właśnie jej. Działał jako wyjście bezpieczeństwa, możliwość zrobienia uniku, w razie gdyby chciała potraktować całą jego wypowiedź jako niewinny żart.
Pomyślała, że może to dobry pomysł porozmawiać właśnie z nim, bo przecież Remus nigdy nie szczędził jej tych wszystkich wyjść bezpieczeństwa i było ich tyle, że koniec końców czuła się na tyle bezpiecznie, by nigdy z nich nie korzystać. Chyba dlatego tak dobrze, tak swobodnie zdarzało jej się z nim rozmawiać, prawda? Nawet mimo chwytającego nią od czasu do czasu tępego zauroczenia.
- Barton? – zapytał jeszcze Remus, wyczuwając jej wahanie.
Rose westchnęła i opuściła ręce w geście poddania.
- Po prostu nie lubię swojego odbicia w jego oczach – wypaliła.
Remus na chwilę skrzywił się, zaskoczony, po czym szybko zerknął za swoje plecy.
- Czyli… to nie takie zwykłe unikanie byłego chłopaka - mruknął pod nosem.
Rose nie potwierdziła, tylko obróciła się i ogarnęła wzrokiem stojących pomiędzy stołami przyjaciół. Vanilla kręciła się niespokojnie wokół Bartona i Williama, desperacko starając się zająć ich rozmową. Zawieszona na ramieniu tego ostatniego Lily odwracała się nerwowo, mrużąc oczy wpatrując się w pogrążoną w mroku ścieżkę, na której dopiero co zniknęli James i Britain. Dorcas opierała się o ten sam pień co Marquerite Ines, wyglądając na zupełnie znudzoną, aroganckim głosem tłumacząc coś siedzącemu na ziemi Peterowi i tylko od czasu do czasu zerkała szybko w stronę Syriusza i Edith, uśmiechając się delikatnie pod nosem. Była zresztą jedyną osobą, która w ogóle patrzyła w tamtym kierunku – reszta osób zgodnie, jakby za niepisanym porozumieniem, udawała, że chowająca się gdzieś pomiędzy szatą Syriusza Path w ogóle nie istnieje, a cała ta aferka, która przed chwilą miała miejsce, tak naprawdę wcale się nie wydarzyła.
- Żenujące – mruknęła Rose pod nosem. – O co w ogóle poszło?
Remus wzruszył ramionami.
- Zajmiemy się tym jutro.
Bez słowa przyznała mu rację i w zamyśleniu lekko zagryzła usta.
- Możemy odejść trochę dalej? – zapytała.
Remus delikatnie skinął głową.
Britain miała wciąż wilgotne oczy, kiedy dotarli do brzegu jeziora, w stronę którego tak zdecydowanie odciągnął ją James. James nigdy do końca nie zrozumiał czemu płacz działa właściwie aż tak lawinowo, czemu kiedy ktoś już zacznie, to tak trudno mu skończyć. Dlatego też odczuł dużą ulgę, kiedy Britain pociągnęła nosem po raz ostatni i zdecydowanym ruchem otarła sobie dłonią oczy.
- No – odchrząknął, starając się brzmieć pewnie i obrócić całą sprawę w żart, dlatego automatycznie wspiął się na palce i zaczął huśtać na nogach swoim chłopięcym zwyczajem lekkoducha. – To o co właściwie poszło?
Britain uniosła na niego lekko zaskoczone spojrzenie i od razu poczuł, że przyjął niewłaściwą postawę, że łatwość, z jaką obrócił sprawę w żart, sprawiła jej w jakiś sposób przykrość.
Odruchowo chciał ją przeprosić, ale zamarł w połowie słowa. Co właściwie miałby jej powiedzieć? Podświadomie sam chciał jak najbardziej spłycić tę całą aferę, zrobić z niej nic nieznaczącą aferkę, bo nie czuł się na siłach stawiać po niczyjej stronie.
- Chciałam… – odezwała się Britain, wyrywając go z zamyślenia i robiąc długą pauzę, zupełnie tak, jakby miała nadzieję, że James w końcu zareaguje. – Chciałam – powtórzyła wobec jego milczenia. – Poradzić się Edith w całkiem ważnej dla mnie sprawie. Właściwie nie poradzić, ale powiedzieć, że chcę coś zrobić – odchrząknęła. – Nie wiem czemu. Właściwie to zapomnijmy już teraz w ogóle o Edith.
James uniósł w górę brwi.
- Czy daję się ponieść wyobraźni – zaczął. – Czy po twoim zdecydowanie zbyt intensywnym spojrzeniu mogę wnioskować, że to ma jakiś związek ze mną?
Britain nie prychnęła rozbawiona tak, jak się tego spodziewał. Zamiast tego jeszcze mocniej zmrużyła oczy i kiwnęła głową. Wyglądała na nieco zdenerwowaną.
James zastanowił się nad tym przez sekundę i pierwsze rozwiązanie, jakie spadło na niego jak grom, uznał od razu za oczywiste.
Chce ze mną zerwać? pomyślał, nagle oświecony. Chce ze mną zerwać, bo zrzuciłem ją wtedy z kolan? Bo poświęcam jej ostatnio za mało czasu? Bo wyrzuciłem ją z drużyny quidditcha?
- Tak – powiedziała Britain powoli. – Tak, to ma związek z tobą. I proszę cię, nie żartuj sobie teraz, bo… bo to po prostu jeszcze bardziej stresujące.
Zrobi to.
- Co jest stresujące? – zapytał podstępnie, krzywiąc się w sposób, który ktoś stojący z boku mógłby uznać za podejrzany.
- Właściwie nie… stresujące. Na Merlina – mruknęła pod nosem i w tym całym zatroskaniu nareszcie wyglądała wystarczająco uroczo. – Po co ja w ogóle robię do tego taki długi wstęp? Myślałam o nas ostatnio – dodała, podchodząc i jakimś sztucznym, być może ze względu na zdenerwowanie ruchem dotknęła jego twarzy. – I nagle uderzyło mnie… znaczy doszło do mnie…
Nogi Jamesa zadrżały.
Zrobi to. Zerwie ze mną. Doszło do niej, że to nie ma sensu. Że nie traktuję jej wystarczająco dobrze…. niewystarczająco poważnie. To koniec. Koniec!
Britain opuściła głowę i wzięła głębszy oddech, a Jamesa ogarnęła kompletna panika.
Nie jestem gotowy. Nie jestem gotowy na poważne decyzje! Nawet nie wiem, co sam czuję, nie miałem czasu się nad tym zastanowić. Czy mam walczyć? Czy mam walczyć teraz czy potem? Co ja właściwie mogę jej powiedzieć? Co w ogóle działa na dziewczyny takie jak ona? Co w ogóle działa na dziewczyny? Ostatnim razem moją przemową nie odniosłem wielkiego sukcesu… Tylko to wyznanie publiczne, ale przecież nie będę się za laską publicznie uganiał! Dobra James, idź na całość, pocałuj ją czy coś, walcz o to! Jeżeli powie, że zrywa, powiedz, że ty nie, później pomyślisz o ewentualnych konsekwencjach…
- … cię – powiedziała Britain.
James zamrugał i goniące w szalonym tempie myśli nagle opuściły jego głowę.
- Słucham? – rzucił nieco głupawo.
Britain spłonęła rumieńcem.
- Kocham cię – powiedziała nieco głośniej.
James zamarł, zupełnie zaskoczony.
I przez chwilę tylko wpatrywał się przed siebie.
Co?
Czyli jednak nie chce zerwać? Czyli zamiast powiedzieć, że jest do dupy, że w ogóle się o nią nie troszczy, to ona go… kocha?
Kocha go?
Pierwsze w jego pogrążonym w jakimś śnie zimowym ciele obudziły się powieki, którymi zamrugał zupełnie jak jakaś komiksowa postać. A potem delikatnie poruszył mięśniami swojej żuchwy by przekonać się, że, dzięki Bogu i w sumie niewiadomo jakim cudem, pozostała ona na swoim miejscu i nie opadła, czyniąc tę scenę jeszcze bardziej zawstydzającą.
A potem, ku jego największemu zaskoczeniu, Britain parsknęła śmiechem. Przy okazji zorientował się, że nadal trzyma w dłoniach jego twarz, co być może tłumaczyłoby, czemu jego żuchwa jednak nie wylądowała na ziemi.
- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że spodziewałam się po tobie jakiejkolwiek innej reakcji – powiedziała Britain z uśmiechem, na który James nareszcie rozluźnił się na tyle, by odzyskać władzę w reszcie swojego ciała. – Wyglądasz jak ktoś, kto właśnie wybudził się z zaklęcia Imperio i dowiedział, że przez cały ten czas ganiał nago po boisku quidditcha z mopem w dłoni i kurczaczkiem zamiast znicza.
James odchrząknął.
- Z tym kurczakiem to już przesadziłaś – wymamrotał.
Britain wspięła się na palce i oparła ręce na jego ramionach.
- Wiem, że wydaje ci się, że musisz teraz odpowiedzieć, ale to wcale nie jest tak. Mnie wcale o to nie chodzi, znaczy, w ogóle tego od ciebie nie wymagam. Gdybyś czuł do mnie to samo, odpowiedziałbyś mi od razu – uśmiechnęła się do niego lekko. – Nie oczekuję od ciebie tego, że zaczniesz mi teraz tłumaczyć swoje uczucia – dodała szybko wobec jego otwierających się ust. – To zupełnie naturalne. Ty jesteś na takim etapie, na którym jesteś, a ja… ja czuję akurat to. I znowu, nie chodzi mi o to, żebyś mi odpowiadał. Po prostu chciałam… chciałam, żebyś wiedział. I właśnie na ten temat chciałam się poradzić Edith.
James nareszcie głęboko odetchnął i lekko się uśmiechnął.
- Myślisz, że podjęłam dobrą decyzję? – dodała Britain zachęcająco.
- Tak…? Tak. Chyba tak – powiedział, przyciągając ją do siebie ramieniem. – Myślę, że chciałbym o tym wiedzieć.
Britain mocniej się w niego wtuliła.
- Ale… - niepewnie wymruczał gdzieś w jej włosy James. – Naprawdę ci nie przeszkadza, że ja nie mogę ci na to odpowiedzieć?
Słowo „kocham” nadal nie chciało przejść przez jego usta, nawet w tym kontekście.
- Nie – odpowiedziała Britain. – To zupełnie naturalne. To po prostu kwestia tempa… Mnie zwyczajnie przyszło to szybciej.
- W takim razie – powiedział James. – W takim razie na pewno podjęłaś dobrą decyzję.
Britain nieco rozluźniła swój uścisk, więc James nachylił się, żeby ją pocałować. I chociaż jej rozumowanie było jasne, chociaż sam przed chwilą przyznał jej rację… Cały czas miał wrażenie, że coś, chociaż jeszcze nie wiedział co, było w nim po prostu błędne.
- Nie chcę o tym gadać z nikim innym, bo to bardzo egoistyczne, wymyślone problemy i nie ma co się rozpisywać – Rose obróciła głowę w prawo i drgnęła widząc parę jasnych, świecących w ciemności oczu. - Czy możesz na mnie nie patrzeć kiedy o tym mówię? – chrząknęła zażenowana.
Remus z całą pewnością miał ochotę uśmiechnąć się złośliwie albo chociaż prychnąć, ale po prostu obrócił głowę i skierował wzrok przed siebie, w stronę rozgwieżdżonego nieba. Czerwono-złoty koc, który przetransmutowali z jego własnego szalika drapał go po dłoniach, więc położył je na brzuchu i jeszcze bardziej wyciągnął nogi. Leżąca obok na plecach Rose zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na to, jak bardzo niewygodnie i nieprzyjemnie właściwie jest organizować nocowania w lesie o tej porze roku, co tylko – znając jej zawsze zbyt wysokie wymagania – podkreślało, jak bardzo usilnie próbuje sobie ułożyć swoje myśli w głowie.
- Po prostu wyrzuć to z siebie jak potok słów – zasugerował w końcu Remus wobec jej zdawałoby się niekończącego się milczenia. – Bez jakiegokolwiek porządku. Same wątki poboczne.
Rose wzięła głęboki oddech.
- To, jaki obraz mnie ma Barton, to, jak się wobec mnie zachowuje – wypaliła. – To, jak on mnie postrzega, to wszystkie moje cechy, których najbardziej w sobie nienawidzę.
- Nienawidzisz? – przerwał jej. Zmarszczyła brwi i spojrzała w jego stronę. – Przepraszam – dodał, wiercąc się lekko na swoim miejscu.
- Kiedy w moim domu po raz pierwszy pojawił się nauczyciel, i kiedy zobaczył, z jaką chęcią czytam, jak szybko pochłaniam wiedzę, jak dobrze przekładam to na rzeczywistość mimo bycia dzieckiem… - kontynuowała Rose, która najwyraźniej wzięła sobie radę o wątkach pobocznych mocno do serca. - Ktoś odkrył, że jestem zdolna, i to „zdolna” jakby automatycznie przełożyło się na „mądra” kiedy tylko trafiłam do szkoły i zaczęłam zgarniać te wszystkie punkty dla Gryffindoru. Cały czas słyszałam, że jestem, „inteligentna” - powiedziała, jakby jawnie cedząc te słowa. - Że jestem „mądra”, od profesorów i całej reszty, mówione z uznaniem czy żeby mi dokuczyć, nieważne, nigdy temu nie zaprzeczałam przez ten idiotyczny brak skromności, który w sobie wyhodowałam… I w pewnym momencie, albo właściwie przez cały ten czas, zaczęłam odbierać, znaczy święcie wierzyłam w to, że skoro jestem taka inteligentna jeśli chodzi o zagadki logiczne, albo o transmutację, to znaczy też, że jestem inteligentna jeśli chodzi o życie, jeśli chodzi o uczucia, role społeczne… Że każda decyzja, którą podejmę, jest równie mądra jak moje wypracowanie z eliksirów – westchnęła. - Ale im więcej na siebie patrzę, im więcej zaczynam o tym myśleć, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że… Że jestem chyba najgłupszą społecznie osobą, jaką znam.
Tym razem Remus nie mógł nie prychnąć śmiechem.
- Przepraszam – powiedział raz jeszcze, nadal walcząc z uśmiechem. – Przepraszam, ale…
- Wiem, wiem – Rose machnęła ręką i mimowolnie też się uśmiechnęła. – Wiem, to śmieszne, nie masz za co przepraszać.
- Po prostu nigdy w życiu bym się nie spodziewał… no wiesz – zachichotał. - Że usłyszę coś takiego z twoich ust.
- Mnie nie musisz tego mówić – mruknęła. – Zresztą oczywiście, że się nie spodziewałeś. Jestem na to zbyt pewna siebie. Zbyt przekonana, jaka to jestem „mądra”. Teraz mówię ci to wszystko jako przejaw jakiejś otwartości, jakiejś przerwy, przez którą ta myśl przedostała się do mojej głowy, ale jutro? Może znowu będę myśleć, że podejmuję najmądrzejsze decyzje na świecie.
- I Barton pomógł ci to sobie uświadomić? - zapytał Remus jakby trochę z niedowierzaniem.
- Tak – głos na chwilę jej zadrżał, jakby w niepewności. - I nie. Na początku uświadomiłam sobie, jak bardzo moje problemy są błahe. Jak sama sobie komplikuję najprostsze, najwygodniejsze na świecie życie, bo przyjmuję każdy przytyk jako największą możliwą obrazę, tak, że koniec końców mogę policzyć na palcach osoby, które są w stanie wytrzymać dłużej w moim towarzystwie.
- Przesadzasz… - mruknął Remus.
- Nieważne – ucięła. - I kiedy już wiedziałam, jak bardzo to wszystko jest błahe, jak bardzo jestem śmieszna… to nagle Barton uświadomił mi, że te rzeczy, które zaczęłam już traktować od tak, przez machnięcie ręki… Że moje działania mimo wszystko mają wpływ na ludzi dookoła. Że nieważne, czy biorę siebie bardzo na serio, czy właśnie odpuszczam sobie i nawet z siebie zaczynam sobie dworować, koniec końców komuś zawsze jest przykro. Bo jestem niemiła. I wyniosła. I zawistna. I nawet kiedy już uświadomiłam sobie, że moje decyzje wcale nie są takie mądre, nadal wydaje mi się, że jestem lepsza od innych. Więc nie przeszkadza mi, żeby zrównać ich z ziemią za byle przewinienie, żeby kogoś ośmieszyć albo uświadomić mu, jakim jest skończonym idiotą…
- To tu akurat ci przerwę – zaprotestował Remus. – Rzeczywiście, kiedyś…
- Remus, do cholery, wpadłeś w moją pułapkę – przewróciła oczami Rose. – Tak, już tego nie robię. Jestem milsza. Rozmawiam z Syriuszem Blackiem. Ale od kiedy?
Remus podrapał się po brodzie i odłożył rękę na ziemię.
- Jeśli twoja „pułapka”, jak to nazywasz, miała za zadanie podkreślić to, że jesteś bardziej otwarta od kiedy pojawiła się gestykulująca w kierunku każdej grupy społecznej Edith, to raczej sama się podkopujesz. To ty dokonałaś tej zmiany, nie Edith.
- Robisz się bardzo filozoficzny, Remus…
- Nie śmiej się ze mnie teraz, Wing. To ty, do cholery jasnej, powołujesz za przykład osobę, która dopiero co nawrzeszczała na dziewczynę Jamesa o byle nie wiadomo co.
Rose roześmiała się.
- Jesteś pewna, że po prostu nie wymieniłyście się charakterami? – dodał Lupin niewinnie.
- To już złośliwe – przewróciła oczami.
- Rose – powiedział Remus powoli. - Ja nie chcę powiedzieć, że nie doceniam tej zmiany, która w tobie zaszła. Póki co jesteśmy wszyscy bardziej zgrani niż byliśmy kiedykolwiek wcześniej, i bardzo się cieszę, że biblioteka albo szkolna ławka to nie są jedyne miejsca, w jakich możemy sobie porozmawiać – dodał i Rose uśmiechnęła się lekko. – Jesteś… no cóż, milsza. Znowu, bardziej otwarta. I to wszystko co wyliczyłaś. I masz też nadal te wady, które masz, ale chyba… Chyba niepotrzebnie się o nie oskarżasz.
- Słucham? - zdziwiła się.
- Tak, bywasz oziębła. I mocno nieprzyjemna. I jeśli tobie to nie pasuje, to rzeczywiście pracuj nad tym, ale… nie obwiniaj się tak bardzo. Nie fiksuj się tak nad tym. Nie próbuj zmienić się na kogoś, kim nie jesteś. Bo nieważne, do ilu osób będziesz się uśmiechać na korytarzu, i ile osobom pomożesz w lekcjach, nigdy nie będziesz Lily Evans.
Rose oniemiała.
- Nie chcę ci mówić, kim jesteś albo nie jesteś, ale chyba przeglądasz się w złych oczach, w oczach jakiegoś obcego typa, o którym sama mi kiedyś powiedziałaś, że nigdy go nie lubiłaś, a on w sumie nigdy specjalnie nie lubił ciebie. Może zamiast tego, spojrzałabyś na swoją najlepszą przyjaciółkę? Lily lubiła cię zanim zaczęłaś się przyjaźnić z Huncwotami, spotykać z Danielem Oumenem i organizować przyjęcia niespodzianki dla przyjaciółek przyjaciółki. To chyba mówi o tobie całkiem dobrze, prawda? Ile jest osób na świecie, których zdanie szanujesz bardziej niż Lily?
Rose powoli skinęła głową.
- Czyli uważasz, że to wszystko to… jest wyssane z palca? Że pieprzę głupoty, za bardzo skupiam się na sobie i nie powinnam… hmm… pracować nad sobą?
- W ogóle mnie nie słuchasz – jęknął. - Jeśli chcesz się nadal zmieniać, to zmieniaj się, ale nie traktuj swojego charakteru jako problemu… Widzę ostatnio, że dzieje się z tobą coś dziwnego, zachowujesz się tak, jakbyś na siłę milczała, powstrzymywała każdy swój naturalny odruch, każde zachowanie... Po co to całe analizowanie? No bo co z tego, że bywasz prawdziwą jędzą? Dziewczyny cię lubią, Syriusz cię lubi, nawet James cię lubi, a to przecież siedmioletnie dziecko. Wiesz, jakimi detektorami złych ludzi są dzieci? Afekt Pottera powinien coś dla ciebie znaczyć – Rose wybuchła śmiechem. – A ja lubię cię nawet jak zachowujesz się kompletnie egoistycznie i do dupy – dodał, przenosząc spojrzenie na ich ręce i poklepując jej dłoń własną.
Rose otworzyła palce i przytrzymała ją na chwilę. Obróciła głowę w jego stronę i zobaczyła, jak przygląda jej się ze spokojnym uśmiechem.
- Dziękuję, Remus – wyszeptała.
Westchnął komicznie i Rose przymknęła na chwilę oczy.
- Wszystko sprowadza się do jednej prawdy, którą podzielił się kiedyś ze mną James – powiedział Remus sennie, ciaśniej zaplatając razem ich palce. - Rose, nikt nie myśli o tobie tak dużo, jak ty.
Czytam to opowiadanie od dobrych kilku lat. Przeczytałam je kilkakrotnie i zawsze uważałam je za bardzo udane. Miałam takie zadanie zarówno wtedy, kiedy Potter był ciągle zaczytywany i interesowałam się prawie wyłącznie fantastyką, jak i teraz, kiedy mój gust się wyraźnie zmienił i zamiast Percy'ego Jacksona wolę Ojca Chrzestnego, czy Hrabiego Monte Christo. Chciałam się Ciebie spytać, czy mogę oczekiwać jeszcze jakiegoś rozdziału, czy już porzuciłaś to opowiadanie? Życzę Ci powodzenia i miłego dnia.
OdpowiedzUsuńJeszcze coś napiszę na pewno ;) Tylko trudny rozdział przede mną teraz, oparty na czymś, co wymyśliłam lata temu i teraz już nie uważam za tak potrzebne jak wtedy. Muszę teraz wymyślić, jak pogodzić obydwie wersje bloga - tą sprzed lat i tą nową.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby się udało! Do przeczytania niedługo,
UsuńMała Mi