Rozdział 63 - Lily Evans dowodzi swojej niewinności


Otaczała ją absolutna ciemność.
Vanilla zaczerpnęła tchu, próbując uspokoić łomoczące serce. Oparła się ciężko o jakąś wystającą gałąź i zamknęła na chwilę oczy, błagając w duchu, by źrenice zwężyły się choćby na tyle, by była w stanie zobaczyć to, co znajduje się na odległość jej ręki.
Cóż z idiotyczny pomysł. Idiotyczny! Czemu dała się na to w ogóle nabrać, na ten popis testosteronu, w którym nie powinna w ogóle brać udziału... z oczywistych powodów. Całe swoje życie stara się udowodnić, że jest lepsza od innych, że flirtuje lepiej od koleżanek, że czaruje lepiej od dorosłych czarodziejów, że lata na miotle lepiej od facetów... i w ten sposób właśnie kończy. W Zakazanym Lesie, w środku nocy, drżąc z zimna i przerażenia. 
Dziwny szelest nie ustawał, co chwila wychwytywała jakieś niepokojące dźwięki, te najgorsze dochodzące zza jej pleców, i co chwila odwracała się w panice, próbując dostrzec, co je spowodowało... I nie widziała nic, bo otaczająca ją ciemność wydawała się gęsta jak atrament. Oczywiście, mogła użyć różdżki, ale pamiętała o zasadzie trzech zaklęć, o tym, że kiedy wykorzysta jedno na coś co nie jest niezbędne, do obrony zostaną już jej przecież tylko dwa. Co to zresztą, do cholery, za głupia zasada? To chyba właśnie specjalnie po to, żeby błąkać się po tym lesie w kompletnym przerażeniu, zupełnie jak jakiś ślepiec, bo zmrok zapadł tego wieczora tak szybko...
Chwila.
Chwila moment.
Westchnęła głośno i zaciskając palce jak najmocniej na różdżce, szeroko otworzyła swoje oczy.
- Lumos - wyszeptała w końcu.
Nic. Żadnej reakcji. Różdżka pozostała poza jej obszarem widzenia i Vanilla gwałtownie zaczerpnęła tchu.
Była ślepa.

dzień wcześniej
- Przybiegłam najszybciej jak się dało - oznajmiła Lily, wpadając do Skrzydła Szpitalnego i z trudem łapiąc powietrze.
Obecni na sali zawodnicy drużyny quidditcha rzucili jej nieco flegmatyczne spojrzenia.
- Serio? - szczerze zdziwił się Syriusz. - My z Rogaczem w drodze po panią Pomfrey wstąpiliśmy jeszcze na espresso do Hagrida.
Dorcas zachichotała. Leżący na łóżku Eryk, którego cała twarz ukryta była w bandażach, wyjął z jej dłoni własną i ostentacyjnie pokazał Huncwotom środkowy palec.
- A więc co się dokładnie stało? - zapytała Rose, wciskając ręce głęboko w kieszenie.
- Moterry wpakował mu tłuczka w twarz - wyjaśnił leniwie James. - W tym samym momencie, w którym Andie władowała mu tłuczka w twarz. A potem Syriusza poniosło i... - wzruszył ramionami.
- Niech zgadnę - mruknęła posępnie Lily.
- ... i wpakował mu kafla w twarz - dokończył Potter, unosząc w górę ręce z lekkim skrępowaniem.
Lily spojrzała na Syriusza z czystym obrzydzeniem.
- No co? - rzucił bez cienia poczucia winy. - To był odruch bezwarunkowy. Instynkt. Kiedy wszyscy rzucają w jednym kierunku, po prostu robisz to automatycznie - Lily nadal przewracała oczami, więc prychnął zirytowany. - Nie będę przepraszać za swoją ludzką naturę.
Stojąca za plecami Evans Rose pozwoliła sobie unieść kąciki ust w nieco złośliwym uśmiechu.
- Nie jestem do końca pewna, czy łapię się na tę historię - przyznała powoli Lily. - To zbyt nieprawdopodobne.
- To Eryk, Lily - wyjaśnił jej James prostodusznie. - Jedyny nieprawdopodobny element tej historii to to, że nie było go tutaj już od dwóch tygodni.
Dorcas prychnęła śmiechem, ale widząc wyglądające spod bandaży, oskarżycielsko wycelowane w nią jedno oko Eryka natychmiast zamaskowała rozbawienie serią astmatycznych chrząknięć. Fross natychmiast zatrzasnął powieki, żeby nie patrzeć na ten wyjątkowo żałosny aktorski popis.
- Ale dwa tłuczki i kafel... - dalej nie dawała za wygraną Lily.
- Prawda? Zupełnie nie trzyma się kupy - przyznał od razu Syriusz. - Mówiłem ci, James, że powinieneś zasunąć mu z tego znicza.
Pośród szmeru chichoczących znajomych Lily westchnęła cicho, po raz setny zadając sobie w duchu pytanie, czemu próbuje wychować na ludzi tę bandę niedojrzałych gnojków.
- Jak się trzymasz? - zapytała więc, kierując swoje pytanie w któryś ze sterylnie białych bandaży.
- On nie może mówić - wypalił natychmiast Syriusz, jakby czekając na jej pytanie. Stanął za plecami siedzącej przy łóżku Dorcas, kładąc jej obydwie dłonie na ramionach i lekko nią potrząsając. - Całe szczęście jednak, że mamy tutaj Colins, jego wielką miłość, z którą umie się porozumiewać bez słów.
Colins pokiwała głową z bardzo poważną miną.
- Dokładnie tak - przyznała natychmiast, nachylając się nad twarzą Eryka i ostentacyjnie przyglądając się jego oczom. - Lily, twoja troska obraża go do sedna jego barbarzyńskiego jestestwa - zawyrokowała, prostując się i głośno wyrażając opinię eksperta. - Eryk chciałby, żebyś wiedziała, że jest prawdziwym mężczyzną z najprawdziwszego lasu, a jego bandaże to powód do dumy, a nie współczucia. Co tam mówisz, moje kochanie? - dodała, reagując na niezaistniałe westchnienie i nachylając ucho tam, gdzie powinny być jego usta. - Ach, tak - uśmiechnęła się i przeniosła spojrzenie na Lily. - Mówi jeszcze, że jeżeli rzeczywiście chcesz jakoś pomóc, mogłabyś przynieść mu kawał surowego mięsa.
Syriusz zachichotał rozbawiony, a Remus przywołał na usta ciepły uśmiech zarezerwowany wyłącznie dla głupot Dorcas. Jedynie James skrzywił się lekko zniesmaczony.
- Twoje fetysze, Dorcas, zaczynają mnie coraz bardziej przerażać - wymamrotał.
Lily westchnęła raz jeszcze, tym razem głośno i ostentacyjnie. Prawa ręka Eryka uniosła się w górę i Krukon ułożył swoją dłoń na jej własnej, ściskając ją nieznacząco. Lily uśmiechnęła się ze wzruszeniem do tych nietracących pozytywnego błysku, brązowych oczu, które nadal okazywały jej większe współczucie niż swojemu pokiereszowanemu właścicielowi.
Dorcas odchrząknęła, tym razem już nie tak dramatycznie jak poprzednio.
- Syriusz - rzuciła nieco oschle. - Eryk mówi też, żebyś zabrał ze mnie swoje łapska, bo inaczej pierwszą rzeczą po tym, jak wstanie z łóżka, będzie połamanie twoich kości.
Wzrok Frossa natychmiast przeskoczył z Lily na jego dziewczynę i po jego na wpół zaskoczonym, na wpół rozrzewnionym spojrzeniu natychmiast można było poznać, że Dorcas naprawdę wyćwiczyła się w odgadywaniu jego myśli.
- Czy ja wiem? - zafrapował się tymczasem James. - Ja myślę, że to nie do końca tak. Znając Eryka, jest to bardziej... - zawahał się, po czym przywołał swój jak najbardziej tubalny głos. - "Mogę mieć niesprawne policzki, ale nie potrzebuję mięśni twarzy, żeby sprać cię na kwaśną miazgę, Black".
Tym razem nawet Lily musiała wybuchnąć śmiechem. Pierś Eryka zatrzęsła się od powstrzymywanego chichotu, po czym wszystkie jego mięśnie napięły się, raz na zawsze dając mu nauczkę, że nie śmieje się z potłuczonymi policzkami i połamaną szczęką.
- No dobrze, dobrze, koniec już tego! - rozległ się tak dobrze znany, ostry głos pani Pomfrey. Obcasy jej butów zastukały o posadzkę i już po chwili była przy łóżku, rozgarniając stojących dookoła Gryfonów na boki i kręcąc z niedowierzaniem głową. - Rozśmieszają mi pacjenta, kto by pomyślał! Myślicie, że po co on ma te bandaże na twarzy, z powodu ostatniego krzyku mody? - dodała, patrząc po kolei na każdego z nich i pukając się palcem w czoło. - Przecież on ma pod spodem zupę z mięsa i miażdżonych kości!
Twarz Dorcas natychmiast zbladła do koloru pościeli, pod którą leżał jej chłopak.
- Ale pani Pomfrey, on po tym wszystkim nadal będzie taki ładny jak wcześniej, prawda?
Szczęka pielęgniarki niemal uderzyła o poręcz metalowego łóżka. Eryk znowu zaniósł się śmiechem, dramatycznie zaciskając dłonie w pięści, a grupa jego powstrzymujących cisnące do oczu łzy przyjaciół wysypała się ze Skrzydła Szpitalnego, w półukłonach dziękując pani Pomfrey za łaskę życia, jaką regularnie im tutaj okazuje i przepraszając za swoją nie w pełni rozwiniętą koleżankę.
Już za drzwiami Dorcas przetarła ręką oczy i nareszcie w pełni się wyprostowała.
- Żarty żartami - powiedziała, nachylając się konspiracyjnie w stronę Remusa i nadal targana lekką czkawką. - Ale... co nie?
Remus nawet na nie potrzebował na nią spojrzeć.
- Czym ty się przejmujesz, Dorcas - rzucił lekceważąco. - Przecież i tak zawsze chodziło ci o jego sylwetkę, prawda?
Radośnie wyszczerzyła do niego zęby, a Lupin, nareszcie wydostawszy z torby tak usilnie poszukiwany podręcznik do eliksirów, w końcu uniósł na nią wzrok i przyciągając wolnym ramieniem, pocałował ją czule w czubek głowy.

- James! - zawołała Lily.
James obrócił się na pięcie, kończąc, sądząc po jego szelmowskim uśmiechu, nie do końca poważną rozmowę z Peterem i zamieniając uśmiech na nieco bardziej poważny, skinął w stronę Lily głową.
Zatrzymał się, pozwalając, żeby go dogoniła. Lily przyspieszyła kroku i poczuła się śmieszna, robiąc takie duże, nienaturalne kroki. Zmarszczyła brwi jeszcze zanim dotarła do Jamesa, czując się trochę nieswojo, bo przecież nigdy nie przejmowała się przy nim takimi detalami, a raczej nawet nigdy nie próbowała go dogonić na siłę. Przecież to Potter, poczeka, prawda? Analizowanie całej tej trwającej raptem trzy sekundy sytuacji sprawiło, że dziwne uczucie jeszcze bardziej się pogłębiło, zmieniając nogi na jeszcze sztywniejsze i niezdarne, zdolne jedynie do komicznego kroku patyczaka.
Znowu zbeształa się w myślach - pewnie na zewnątrz w ogóle tego nie widać. Wszystko dzieje się w jej głowie, i to przez to, co wydarzyło się raptem dzień wcześniej. Cóż za idiotyzm, pomyślała, uspokój się.
Stanęła przed Jamesem, rozluźniając ramiona i przywołując uśmiech nieco na siłę.
Chłopak huśtał się na stopach, opadając ciężko na pięty i z powrotem wspinając się niemal na palce. Zaciskał zęby i wykonywał dziwne ruchy wargami, jak zawsze, gdy był myślami gdzie indziej. Spojrzał na Lily z góry.
- Co tam? - rzucił beznamiętnie.
Och, dzięki Bogu. Przynajmniej on zachowywał się beztrosko.
Wszystko w twojej głowie, Lily.
Nie ma żadnej dziwnej sytuacji, bez powodu unikałaś go przez cały dzień.
Zebrała się w sobie i pozwoliła, by sztuczny uśmiech zastąpił inny, bardziej naturalny, wynikający z tego, że mięśnie żuchwy w końcu nieco się rozluźniły.
- Jak twoja forma? - zapytała z tylko odrobinę wymuszoną radością. - Jak mięśnie? Silny, sprawny? - uniosła w górę rękę. - Męski jak zawsze?
James przestał się huśtać i marszcząc brwi w zabawny sposób, prychnął na nią jak na imbecyla.
- Evans, daj spokój - wymruczał. - Co to za pytania? Chcesz mnie obrazić?
- Ja? Nigdy - zaprzeczyła natychmiast. - To było pytanie retoryczne. A zaklęcia?
Z trudem wypowiedziała to bez zająknięcia.
- Zaklęcia, Lily, też w porządku - zbył ją szybko, jakby zbyt ciekawy, do czego w ogóle zmierza ta seria pytań. - Śpiewam, tańczę, latam na miotle i gram na harmonijce. Czasami odstawiam stand-upy, ale pozwy po nich zupełnie opróżniają mi kieszeń.
Lily skinęła głową, od razu przyznając mu rację, bo w jego kłamstwach zawsze było sporo prawdy.
- Byłbyś skończony - potwierdziła. - Czyli co? Forma, zaklęcia, specjalista w dziedzinie magii. Wszystko zmierza do pytania, co robisz w tę sobotę? Bo będę potrzebowała twojej pomocy.
James na chwilę zesztywniał, i chociaż już po ułamku sekundy próbował zatrzeć po tym ślady nonszalancką pozycją i rozbrajającym uśmiechem, Lily znała go zbyt dobrze, by tego nie zauważyć. A ponieważ James miał na nią taki wpływ, że na jego emocje reagowała zazwyczaj ich lustrzanym odbiciem, znowu poczuła, że ogarnia ją jakiś irracjonalny strach.
Mina Jamesa, którą tak szybko udało mu się ukryć za tymi jego białymi, wyszczerzonymi zębami, niczym nie różniła się od tego osobliwie przerażonego uśmiechu, którym obdarzył ją tuż przedtem jak, w nie do końca wiadomo przez co dyktowanym pośpiechu ulotnił się z sali tuż po jej pierwszym i zapewne ostatnim w życiu udanym zaklęciu Patronusa. I chociaż Lily nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego to pozytywne przecież zakończenie korepetycji u Pottera wywołało w niej tak skrajnie niekomfortowe uczucia, reakcji Jamesa nie rozumiała już absolutnie w ogóle. Ona mogła się domyślać, a raczej - biorąc pod uwagę to, jak bardzo w głąb swojej świadomości, zamkniętej za setką zaryglowanych drzwi wycofała to wspomnienie - przeczuwać, co wpłynęło na to, że Patronus w ogóle pojawił się w powietrzu. James jednak nie miał przecież o tym pojęcia. Dlaczego więc on też zachowywał się dziwnie?
- Słucham... - powiedział z naciskiem, widząc, że stojąca bez ruchu Lily wyraźnie się zamyśliła.
Dziewczyna otrząsnęła się i zachichotała nerwowo.
- Przepraszam - powiedziała. - Przepraszam. Chodzi o to że...
James niemal skrzywił się, słysząc ten nienaturalny dźwięk, który opuścił jej usta. Poprzedniego wieczoru oboje pobiegli prosto do swoich łóżek. Lily przewracała się z boku na bok, bo jakaś irytująca cząstka jej świadomości uporczywie starała się wyciągnąć na wierzch i przeanalizować wspomnienia zaistniałej sytuacji. Po długiej i męczącej batalii Lily udało się obronić swój tak głęboko ukryty skarbiec i własną niewinność również, choć zwycięstwo to okupiła w połowie nieprzespaną nocą.
Rano wmówiła sobie, że to tylko głupota. Że wszystko zmyśliła. Przy śniadaniu nie patrzyła na Jamesa. Potem były zajęcia, potem jeszcze więcej zajęć, a potem razem z Rose pobiegły do Eryka, przy którego łóżku zaczęły się wygłupy, kazania, i w końcu mogła spojrzeć mu w oczy. A że nie zobaczyła w nich ani śladu odbicia własnego zdenerwowania, stwierdziła, że mogą pogadać sam na sam... a tu proszę. Niespodzianka.
Skąd nagle wzięło się to skrępowanie?
Nie było go między nimi od czasu tej wszystko zmieniającej rozmowy wczesną jesienią, kiedy po raz pierwszy w życiu naprawdę posłuchała tego, co James ma do powiedzenia. A potem upił Syriusza eliksirem miłosnym i Lily nauczyła się nigdy nie brać jego zachowania i słów na serio.
- Chodzi o... - powtórzyła, znowu się zawieszając.
- Zjadłaś dzisiaj coś trującego, Evans? - zapytał James podejrzliwie, pochylając się w jej stronę i nieco przekrzywiając głowę. - Oblizywałaś palce po zielarstwie?
- Nie... ja...
- Owsianka była słona?
- Nie, James, do cholery...
- Czy wzięłaś ciasteczko od Hagrida? - złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął. - Na Boga, przecież to pierwsza zasada bezpieczeństwa: Nigdy nie brać ciastek od Hagrida!
- Ja... Co?! - wyjąkała i w końcu uniosła w jego kierunku twarz.
James miał zachwyconą minę, zupełnie jak zawsze, gdy ktoś dawał mu możliwość odegrania sceny dramatycznej paniki, której kluczowym elementem było, bez wyjątku, potrząsanie ludźmi. Lily, mimo dręczących jej myśli, nie mogła nie uśmiechnąć się na ten widok.
- Ile ty masz lat? - zapytała bez namysłu.
James zdjął dłonie z jej ramion.
- Nie, Potter, nie musisz pokazywać na palcach - ucięła od razu, gdy uniósł je w górę. - Po raz kolejny: to było pytanie retoryczne...
James opuścił ręce i zmarszczył brwi, a potem, znowu zagryzając wargi, powoli nachylił się w stronę Lily.
- Tylko co to, do cholery, jest pytanie retoryczne?! - wyszeptał konspiracyjnie.
Lily wybuchnęła śmiechem, w ostatniej chwili zasłaniając usta dłonią. Jej mięśnie rozluźniły się jak pod wpływem zaklęcia. Idiotyczne myśli wyparowały z głowy.
James wyprostował się szybko i kiedy tak patrzył na Lily ocierającą wierzchem dłoni oczy, w jego szerokim, pełnym samozadowolenia uśmiechu nie było już niczego sztucznego. Wszystko wróciło do normy. Żadnych nerwów. Zupełnie jakby nie miały szans z dziecinnością Jamesa.
- Powiedziałaś mu? – usłyszała z daleka i z Jamesem oboje obrócili głowy w tym samym momencie. 
Syriusz szedł w ich kierunku szybkim krokiem, wybitnie podekscytowany. Swoje znowu nieco przydługie włosy mechanicznym ruchem odgarnął do tyłu, kiedy stanął obok przyjaciół i ze zdziwieniem lustrował wzrokiem ich niepoważne miny.
- Nie – odpowiedziała Lily. – Nie, bo…
- Lily ma dzisiaj problemy z wykrztuszaniem samogłosek, Łapo – przerwał jej James, zmęczonym głosem wprowadzając przyjaciela w sytuację. – Najprawdopodobniej skutek uboczny którejś z popołudniowych przegryzek.
Syriusz spojrzał na nią z politowaniem.
- Mama ci nie mówiła, żeby nie brać ciastek od obcych Hagridów?
James wyszczerzył się zachwycony, a Lily opadła szczęka.
- Wy dwoje – powiedziała, celując palcem raz w Blacka, raz w zupełnie uradowanego Jamesa. – Wy dwoje naprawdę powinniście być razem.
Syriusz uniósł w górę brwi, ale nawet nie zaprzeczył. Ani nie dociekał.
- Powiedziałem jej dokładnie to samo – wytłumaczył mu półgłosem Potter. – Jakieś trzydzieści sekund temu.
Black przekrzywił głowę w wyrażającym niepełne zrozumienie grymasie.
- Ten o… pedofilii i narkotykach?
James z zapałem pokiwał głową, na co Łapa rozpromienił się jak małe dziecko.
- Mam was zostawić? – odchrząknęła Lily.
Potter zachichotał pod nosem.
- Właściwie to tak – odparł Syriusz. – Ja mu wszystko wytłumaczę. No już – machnął ręką, co wprawiło ją w jeszcze większe zdumienie, na które nawet Black musiał roześmiać się pod nosem. – Idź – dodał jeszcze, tym razem z naprawdę ciepłym uśmiechem. – Idź do swojego chłopaka i wtajemnicz Bartona. Może się zgodzi, jak po prosi dziewczyna. A my w tym czasie – wskazał na siebie i Jamesa. - Będziemy kontynuować ten… no… bonding.
Jego najlepszy przyjaciel spojrzał na niego z obrzydzeniem.
- Nigdy w życiu się na to nie pisałem, Łapa.
- Serio? Myślałem, że robimy to co weekend.

William otworzył drzwi do kajuty i szerokim gestem ręki wskazał jej, żeby zajęła którąkolwiek z leżących na podłodze puf.
- Cześć - powiedziała Lily, wspinając się na palce, żeby go pocałować, ale on z jakiegoś powodu - przez nieuwagę lub po prostu po to, żeby się z nią drażnić - odsunął się.
Evans odchrząknęła zakłopotana, drapiąc się po głowie i kierując w stronę najprzyjemniej wyglądającego siedziska. Zamrugała kilka razy, jak zwykle próbując przyzwyczaić się do dziwnego światła, w którym pogrążona była kajuta i tej ciszy, która zawsze otaczała Williama.
- Dobrze, że to drewniany statek - powiedziała pod nosem. - I ściany nie odbijają echa.
Will prychnął lekko i kątem oka zobaczyła, jak kąciki jego ust unoszą się w górę. Na jej własnych ustach też pojawił się pełen samozadowolenia uśmiech. Rzuciła torbę na jak podłogę i rozłożyła się na skórzanej pufie.
Jej chłopak nie dołączył do niej, ale powolnym krokiem podszedł do regału, za którego szklaną gablotą stały w równych rzędach książki, prężąc grzbiety jak żołnierze na musztrze, albo po prostu jak uczniowie Durmstragu na… no cóż. Jakimkolwiek oficjalnym wydarzeniu, na którym miała okazję ich widzieć. Przypomniała sobie Remusa parodiującego wszystkie cztery pozycje „baczność” Bartona i prychnęła pod nosem.
William, który odsunął już szybę i właśnie przebiegał po grzbietach książek swoim wskazującym palcem, obrócił się przez ramię, słysząc jej rozbawienie. Utkwił w niej to swoje czujne, jasne spojrzenie, po czym na nowo skupił się na tytułach, które dla Lily wyglądały jak szlaczki do których rysowania zmuszona była w szkole podstawowej. Delikatne palce Willa w końcu zatrzymały się na jednej z nich i zahaczywszy środkowym o górną krawędź okładki, łagodnie opuścił ją w lewą dłoń. Strzepując kurz z beżowej, tłoczonej skóry, delikatnie zasunął z powrotem szklaną szybę i trzymając książkę w lewej ręce, kciukiem otworzył ją na przypadkowej stronie. Wciąż przebiegając wzrokiem linijki tekstu, nachylił się w bok, drugą ręką podnosząc pufę i przysuwając ją w kierunku swojej dziewczyny. 
- Co cię tak rozbawiło? – zapytał w końcu, nareszcie układając swoje długie ciało w wygodnej pozycji i opierając brodę na ramieniu Lily.
Sposób, w jaki zdawał się przytulać policzkiem do jej skóry sprawił, że Lily musiała się uśmiechnąć. Znowu odchrząknęła, bo już zapomniała, o czym myślała zaledwie minutę temu.
- Co czytasz? – zapytała zamiast tego.
William uniósł przed oczy książkę i zmrużył oczy, zupełnie tak, jakby zastanawiał się nad jakąś trudną odpowiedzią.
- To dzieła Baczo Kiro, bardzo znanego bułgarskiego poety – odpowiedział w końcu. – Wiersze o miłości.
Lily bardzo lubiła poezję, ale tym razem nie zareagowała na nią równie entuzjastycznie co zazwyczaj. Zareagowało natomiast dzisiejsze śniadanie, które niemal w całości podeszło jej do gardła. Uporczywie powstrzymując dreszcz obrzydzenia, do którego szykowało się jej ciało, przywołała na twarz swój kolejny już tego dnia sztuczny uśmiech.
- I… jak? Podobają ci się?
Will przez chwilę uważnie przypatrywał się jej twarzy, tak intensywnie, że aż poczuła, jak idiotycznie się rumieni. A potem pokręcił z niedowierzaniem głową i spojrzał na nią z politowaniem.
- Lily - powiedział powoli. - To studium zastosowań smoczej krwi.
Przez chwilę patrzyła się na niego nic nierozumiejącym wzrokiem, aż w końcu udał, że wzdycha głośno. I dopiero wtedy odczytała w jego twarzy rozbawienie. 
Ulga spłynęła na nią wraz ze świadomością, że już kolejny raz dzisiaj robi z siebie kompletną idiotkę. Ganiąc się w duchu za nie pierwszy tego dnia popis swoich umiejętności, Evans nareszcie wypuściła z siebie powietrze i przeciągnęła dłonią po czole.
Żartował. O cholera, jak łatwo mógł ją nabrać.
- Uff – westchnęła, patrząc się na niego, nareszcie rozluźniona i w końcu prychnęła z rozbawieniem.
- Wyszło nawet lepiej, niż się mogłem spodziewać – mruknął pod nosem William, zezując w jej stronę po raz ostatni i, jakby tracąc nią zainteresowanie, wrócił do lektury książki. 
- Przepraszam – powiedziała Lily, nagle zdając sobie sprawę z tego, że jej reakcja mogła być nieco przesadzona i że mogła go tym urazić. – Tu nie chodzi o to, że… znaczy nie o ciebie, ale o…
- Lily – powiedział, lekko się uśmiechając. – To był mój żart, nie musisz mi go tłumaczyć.
Przez chwilę miała jeszcze otwarte usta, zupełnie jakby chciała dokończyć swoje niepotrzebne przeprosiny, wszystko wytłumaczyć. Powiedzieć mu, że nie chodzi o wiersze same w sobie, tylko o to, jak niewyobrażalnie kiczowato to zabrzmiało, a oni są tacy niedojrzali, co tu do cholery miałyby robić wiersze…
Ale przecież on to wiedział. Przecież właśnie z tego robił sobie żarty.
William zupełnie nagle zatrzasnął książkę i spojrzał na nią wyjątkowo zaniepokojony. Jego dłonie znalazły się na jej podbródku, zmuszając ją do spojrzenia mu prosto w oczy.
- Co się z tobą dzisiaj dzieje, Lily? – zapytał zdziwiony. – Czemu jesteś taka spięta?
Odchrząknęła, starając się wyjść na pewną siebie.
- Może po prostu jestem pozbawiona poczucia humoru – odparła.
Przez chwilę wyglądał tak, jakby miał wybuchnąć śmiechem, ale zamiast tego przewrócił oczami i wyciągnął swoje długie ręce, gwałtownie przyciągając ją do siebie, przewracając na własną pufę i całując w wielce niepoważny sposób. A potem pozwolił jej się ułożyć wygodnie na swojej piersi i lekko popukał ją palcem wskazującym w skroń.
- Uspokoisz się już? – zapytał.
Jego palce pachniały ziemią, co przypomniało jej o tym, że dopiero godzinę wcześniej skończył swoje zajęcia z zielarstwa. W głowie pojawiła jej się myśl, żeby rzucić coś o niezłamanej więzi między spokojem a ziołami, którymi usypia się zbyt stawiające opór dziewczyny, ale nawet w jej głowie zabrzmiało to jak nieśmieszny, strasznie wymuszony żart.
Zamiast tego wzięła głęboki oddech i powstrzymała myśli, które odruchowo rozpoczęły dochodzenie co do tego, jakimi dokładnie roślinami pachniały ręce Willa. 
Pachniały ładnie. Tyle się liczy. 
- Uspokoję – powiedziała cicho.
William uniósł się lekko i pocałował ją w czubek głowy. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się lekko, rozkoszując się tą ciszą, która zaległa teraz w jej głowie.

- … i siedzę cały uwalony tym syfem, który wyczarowała Marquerite-Ines, i czuję, że robi mi się strasznie niedobrze… I wtedy wpada Vanilla, Vanilla z tymi swoimi zajebistymi pomysłami, i mówi: „Daj, zaraz to wyczyszczę, przecież znam się na farbowaniu materiałów”…
Pierś Williama zatrzęsła się od śmiechu.
- Wytłumaczyłeś jej różnicę? – głos, który pochodził gdzieś znad głowy Lily zabrzmiał wyjątkowo głośno.
Natychmiast otworzyła oczy.
- Nie, sama to sobie wytłumaczyła – mówił wzburzonym głosem Barton, chodząc po kajucie szybkim krokiem i wyciągając z szuflad ubrania. – Na przykładzie! – dodał, obracając się gwałtownie.
Jego sylwetka była lekko rozmazana, tak jak całe pomieszczenia, więc Lily uniosła głowę i, z trudem utrzymując ją uniesioną, przetarła palcami oczy. 
- Witam z powrotem – usłyszała głos Williama.
Zakrywając sobie usta dłonią, kiedy nagle zebrało jej się na ziewanie, Lily zsunęła się z pufy i usiadła na podłodze, rozglądając się dookoła i próbując sobie przypomnieć, w jaki sposób tu się znalazła.
- Cześć, Lily – powiedział Barton i momentalnie obróciła w jego kierunku głowę. Rozłożył ręce w geście lekkiego zmieszania. – Przepraszam, że cię obudziłem.
- Nie – machnęła ręką. – To nic takiego… co? – zmrużyła oczy. – Na Merlina, Barton, co ci się stało?
W pierwszej chwili myślała, że zawodzą ją jeszcze nie w pełnie otworzone oczy, ale potem zdała sobie sprawę z tego, że nie ważne, ile razy zamruga, policzek i szyja Bułgara wciąż będą nienaturalnie, jaskrawo wręcz białe.
Sformułowawszy tę myśl w głowie, od razu zadała sobie pytanie, czy biel może być jaskrawa. Kolejne spojrzenie w stronę Bartona dało jej odpowiedź na to pytanie.
- Vanilla potraktowała mnie zaklęciem czyszczącym – wytłumaczył Corberg wzburzonym głosem. – Tym samym, którym traktuje swoje ubrania. Niektóre części mojego ciała jeszcze nigdy nie były takie lśniące.
Lily parsknęła śmiechem, bo zawsze niebywale bawiły ją żarty Bartona – czy to dlatego, że rzucał nimi tak rzadko, że aż zyskiwały na śmieszności, czy może dlatego, że wypowiadał je zawsze bez choćby cienia uśmiechu, co tylko podkreślało ich ironiczny wydźwięk.
- Wyglądasz jak krowa – powiedziała od razu, bo jej alter ego wciąż jeszcze się nie rozbudziło.
Gdy tylko te słowa opuściły jej usta, pożałowała, że nie może ich sobie z powrotem wepchnąć do ust. Jednak ku jej największemu zaskoczeniu, Barton uśmiechnął się, i to w lekko złośliwy sposób, zupełnie tak, jakby wyśmiewał samego siebie.
- No i co zamierzasz z tym zrobić? – zapytał William, wciąż obojętnie rozłożony na swojej pufie, z jedną ręką za głową i książką w drugiej.
- Nie mam zielonego pojęcia – odparł ponuro Corberg. – Wpadłem na Dorcas na korytarzu, próbowała mi pomóc, ale… - zmarszczył brwi i przeniósł wzrok na Evans. – Ona zawsze tak dużo mówi?
Lily tylko rozłożyła bezradnie ręce.
- Nawet nie każ mi zaczynać…
- No właśnie. Ewakuowałem się, zanim doszła do tematu ziół leczniczych – na chwilę wykręcił swoje ciało w dziwnej pozycji, zaglądając za kołnierz koszuli, za którymi musiała chyba ciągnąć się śnieżna biel jego skóry. – Powinienem pójść do Skrzydła Szpitalnego?
Will otworzył już usta, ale Lily odezwała się pierwsza.
- Może powinieneś się z tym poczekać – powiedziała.
Barton wykręcił swoje ciało z powrotem do wyprostowanej pozycji i lekko przechylił na bok głowę.
- Dwa, trzy dni – dodała niewinnie Evans.
- A to dlaczego…? – zapytał powoli.
Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się najpiękniej, jak umiała.
- Bo udało mi się uwarzyć odpowiedni wywar – powiedziała radośnie. – I robimy turniejowy rewanż w Zakazanym Lesie. Właściwie to pod Zakazanym Lasem. Ale robimy ten rewanż i właściwie przyszłam tutaj, żeby się spytać, czy nadal masz ochotę… no. Cóż. Wykazać, że jesteś lepszy od Jamesa.
Na usta Bartona powoli wpłynął bardzo szeroki, bardzo zły, bardzo przystojny uśmiech.

- Potter! – zagrzmiała McGonaggal, zbliżając się w jego kierunku szybkim krokiem.
James zamarł, świetnie wpasowując się w otoczenie kamiennych posągów. Jego kamuflaż był perfekcyjny: jedną nogę zatrzymał wyciągniętą do przodu, gotową opaść na podłogę całym ciężarem jego ciała, drugą miał wciąż pół ugiętą. W jego głowie wyglądał zupełnie jak któryś z tych perfekcyjnych antycznych rzeźb, którymi zawsze zachwycała się Rose.
Niestety, oko profesor było bystrzejsze niż mógł się spodziewać i bez trudu odróżniła go od rycerza w zbroi i z maczugą na ramieniu. Stanęła przed nim, nawet nie mrugnąwszy okiem, i wypowiedziała kwestię, którą słyszał z jej ust już po raz co najmniej kilkunasty.
- Do dyrektora.
James prawie załamał ręce. Wiedział, wiedział że z tym Zakazanym Lasem to już przesada. Nie mogli tego zrobić na Błoniach? Przy jeziorze? Kto by pomyślał, że z Lily i Syriusza zrobi się taka szatańska parka.
- Ale pani profesor – odparł, już właściwie nawet nie tyle przestraszony, co pełen wyrzutów. – To wszystko pomysł Evans i Blacka!
McGonaggal przewróciła oczami.
- Bardzo zabawne, Potter, bardzo zabawne – powiedziała, podczas gdy on jak zwykle zastanawiał się nad tym, w jaki sposób jego słowa zawsze opuszczają jego usta jeszcze zanim wyda im na to przyzwolenie. – Jutro, o 12, masz się stawić przed jego gabinetem.
- Jutro, o 12? – zdziwił się James nie na żarty. – Więc dlaczego użyła pani tak nacechowanych słów jak… „do dyrektora”?
Nie do końca dowierzał swoim oczom, ale McGonaggal na osiemdziesiąt, na dziewięćdziesiątp procent chyba uśmiechnęła się pod nosem.
- Kwestia przyzwyczajenia, Potter – powiedziała pod nosem. – Kwestia przyzwyczajenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz