3 kwietnia, czwartek
- Lily, rozluźnij się trochę, jesteś strasznie zestresowana - wymruczał James, wchodząc do Wielkiej Sali i klepiąc ją w ramię ruchem tak naturalnego, wrodzonego lekkoducha, że ocierało się to już o nieprzyzwoitość.
- Dzięki, Rogacz - mruknęła kwaśno. - Ale nie wszyscy podchodzą do egzaminu z teleportacji równie beztrosko co ty.
- Jasne, że tak - odparł radośnie, łamiąc w zębach schwytaną ze stołu marchewkę i patrząc się beznamiętnie na Lily. - Marudy, niedołajdy i ci nudni perfekcjoniści.
Skrzywiła się lekko.
- A mnie do której dokładnie z tych kategorii zaliczasz, Rogaś?
- Do tej uprzywilejowanej - wykrzyknął Syriusz, pojawiając się obok swojego przyjaciela i radośnie wyciągając w kierunku Lily swój wskazujący palec. - Ty, Lily, będziesz razem z nami przeskakiwać dzisiaj z koła do koła i nie martwić się absolutnie niczym.
Jej lekko zmrużone oczy i wysoko uniesione brwi zdradzały jeszcze większy niesmak i niedowierzanie.
- Och, dałabyś spokój z tymi minami - huknęła Rose, świetnie naśladując nadpobudliwy ton Jamesa. - Oni wprowadzą cię do prawdziwej elity!
Edith zachichotała w swoją miskę zupy mlecznej,
- Gdyby tylko McGonagall usłyszała, że nazywasz Huncwotów elitą... - zwróciła jej ze śmiechem uwagę Lily.
- Och, chyba sobie żartujesz - machnęła ręką Rose. - Ona jest mistrzynią ironii. Dlatego tak dobrze się dogadujemy.
- Żart, Rose? - James uśmiechnął się szeroko. - Czy ty naprawdę zażartowałaś ze swojej profesor?
- No dawaj, Wing - dodał zachwycony Syriusz, przechylając się w jej stronę przez stół. - Powiedz, co tobie napisała na sprawdzianie.
Rose zawahała się przez chwilę.
- Przepraszam, ale żarty o randkach z McGonagall nie są śmieszne - stwierdziła w końcu, rozkładając bezradnie ręce.
- Jak to nie? - oburzył się Syriusz. - Przecież to najlepszy rodzaj żartów.
- W twoim przypadku tak - wyjaśniła. - Ale ja jestem dziewczyną, mój drogi.
- Nazywasz Syriusza "moim drogim", używasz wobec niego sformułowania "przepraszam" i jeszcze przyznajesz mu, że jego dowcipy są śmieszne - Remus westchnął w ten swój fatalistyczny sposób. - Świat schodzi na psy.
Ze względu na pełną buzię, Lily zdecydowała się przyznać mu rację energicznie kiwając w jego kierunku pałeczką z francuskiego ciasta.
- Dobra dobra, koniec z żartami - uciął James, obgryzając kolejną marchewkę i wpychając dwie cynamonowe bułeczki do kieszeni. - Edith, Syriusz, powinniśmy już zbierać się na trening.
- Trening? - z zaskoczeniem powtórzyła Lily. - Teraz? W ostatnie wolne godziny przed egzaminem?
- No co? - wzruszył ramionami Potter. - Mamy jeszcze ze trzy godzinki do zaklęć, a mecz sam się nie wygra. Rose potwierdzi.
- Nie znam się na quidditchu.
- No właśnie.
Lily westchnęła głęboko, szukając pocieszenia we własnym toście, ale dżem pomarańczowy milczał jak zaklęty. To przecież oczywiste, że James Potter nie zamierza powtarzać wiedzy teoretycznej na kilka godzin przed egzaminem, i to jeszcze z umiejętności, która zresztą jemu i większości wychowanych w czarodziejskich rodzinach dzieci przychodziła równie łatwo co pstryknięcie palcami.
A niektórzy, jak Lily na przykład, nie opanowali nawet tego ostatniego. Jedyne, co udawało jej się uzyskać, to żałosny suchy dźwięk przesuwających się o siebie opuszek.
- A co z wciąganiem mnie do elity? - zapytała jeszcze bez większej nadziei.
- Dorcas cię wciągnie - odparł James, wskazując spóźnioną na śniadanie Colins, która właśnie zbliżyła się do stołu. - To mistrz teleportacji.
- Jestem mistrzem teleportacji - potwierdziła skromnie Dorcas, stając obok i z wdzięcznością wślizgując się na miejsce, którego ustąpił jej Syriusz. - A o co chodzi?
Lily wzruszyła ramionami, wskazując widelcem oddalającą się trójkę i choć nie bez uśmiechu, to jednak przewracając oczami. Dorcas przyjęła tę skargę zupełnie obojętnie.
- Przypominasz mi dzisiaj strasznie starą Lily - powiedziała z zastanowieniem Rose. - Zanim jeszcze zaczęłaś się śmiać z żartów Pottera i syczałaś za każdym razem, kiedy tylko się do ciebie zwracał.
- Ty za to zupełnie siebie nie przypominasz - burknęła Lily, którą jeszcze bardziej dobiło to radosne usposobienie zazwyczaj przecież tak humorzastej przyjaciółki. - A ja tak po prostu reaguję na stres.
- Rose też tak reaguje na stres - wtrąciła ze śmiechem Dorcas. - Poprawia jej się humor i zaczyna się uśmiechać.
- To nie kwestia jej stresu, ale tego, jak bardzo zdenerwowani są ludzie dookoła - uściśliła jeszcze bardziej przygnębiona Lily.
Remus parsknął śmiechem.
- To robiłoby z ciebie, Wing, nowy rodzaj dementora.
Tym razem nawet Evans zachichotała.
- Wiecie co, to nawet może być prawda - przyznała Rose. - Czuję się dzisiaj naprawdę świetnie.
- ...wysysając z ludzi pewność siebie, zostawiając pustkę i zdenerwowanie - dopowiedział Lupin. - To niesamowite, jak bardzo jesteś radosna, kiedy tylko zbliża się jakiś sprawdzian albo egzamin.
Słowo "niesamowite" zabrzęczało w uszach Rose jak natrętna mucha i kiedy tak odbijało się echem w jej głowie, musiała zmagać się z wpełzającym na jej usta radosnym uśmiechem, powtarzając sobie, że przecież to wcale nie był komplement.
- Pochodzę z bardzo złośliwej rodziny - odparła po prostu, utrzymując beznamiętny wyraz twarzy aż do momentu, kiedy mogła zacisnąć swoje głupie wargi na pełnym zimnej już herbaty kubku.
- Jesteśmy genialni! - wykrzyknęła Edith, gdy tylko wylądowała, ryjąc stopami dwa długie kanały w rozmoczonej murawie boiska. - Jesteśmy absolutnie, niesamowicie genialni!
Tuż obok ze swojej miotły zeskoczył Syriusz, pochylając się do przodu i strzepując z kolan resztki brudu i ziemi. Jego oczy pełne były radosnego blasku, a dłonie i kolana nadal drżały, jakby wciąż gotowe na odbiór kafla. Wyprostował się i obejrzał przez ramię, przybijając Edith piątkę i przytrzymując ją, gdy przerzucając nogę przez miotłę omal się nie wywróciła.
- Ale jesteś nabuzowana - zauważył z rozbawieniem, a jego spojrzenie wyrażało zachwyt, który tak świetnie udawało mu się maskować przez ostatni miesiąc.
Edith nie zauważyła tego, zbytnio zajęta własnymi plączącymi się gdzieś w okolicy stóp nogami i kiedy w końcu złapała równowagę, mogła tylko uśmiechnąć się olśniewająco w odpowiedzi.
Stojący na ziemi James przyjął ze śmiechem jej entuzjastyczny uścisk i roześmiał się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna w podskokach dotarła do Clarka Moodneya, by i jemu rzucić się radośnie na szyję. Clark, wiecznie zestresowany i niemal agresywny, gdy chodziło o jego własną drużynę, po raz pierwszy zdawał się nie denerwować zbliżającymi się rozgrywkami i emocjonalnie potrząsnął ręką Edith, jak każdy facet reagując na jej uśmiech jeszcze radośniejszym grymasem.
Nic dziwnego, że wprost promieniowała od niego dobra energia. James sam podejrzewał, że wybór, którego dokonał pomiędzy Clarkiem a Lucjuszem Malfoyem, mógł w rzeczywistości nie być aż tak do końca profesjonalny, jak usilnie chciał w to wierzyć. Oboje byli równie dobrzy, bezkonkurencyjni w statystykach i bezpardonowi na boisku. Szalę, utrzymującą się w stałej równowadze, przechylił w końcu fakt, że Clark lepiej dogadywał się z gryfońskimi ścigającymi, a to przekładało się na boisko. Przynajmniej tak argumentował to James, choć pod sam koniec naprawdę nie miał już pojęcia, czy to rzeczywiście prawda, czy po prostu coś, co na siłę wmawiał sobie przy każdym zgubionym kaflu tylko dlatego, że tak łatwo było w to uwierzyć. Ślizgoński ścigający nie dogaduje się z Syriuszem Blackiem - co za banał!
Podczas tego treningu jednak wyrzuty sumienia całkowicie opuściły Jamesa. Syriusz, Edith i Clark byli razem genialni. Genialni. Zdobycie gola, gdy drogę do pętli zagradza Fross, to kwestia jednej, dwóch piłek w czasie zwyczajnego meczu (zwyczajnego, czytaj: takiego, w którym Eryk nie staje się żywym celem dla tłuczków i nie jest publicznie torturowany przez pełne pół godziny). Tym razem jednak nawet on wydawał się czasem skonfundowany, bo trójka najlepszych ścigających Hogwartu przerzucała do siebie kafla w takim tempie, że nawet obserwujący z boku James nie zawsze mógł z całą pewnością stwierdzić, który z zawodników jest w danym momencie w posiadaniu piłki.
Poza tym, na zupełne ukojenie nerwów, mieli przecież jednego Ślizgona w drużynie. Albo raczej Ślizgonkę, choć była to kwestia sporna.
James otrząsnął się, czując napływające wyrzuty sumienia. Musi w końcu odzwyczaić się od tych żartów, bo Andy, o ile wiecznie milcząca i wydawałoby się, obojętna i wściekła, była w gruncie rzeczy całkiem miłą dziewczyną. Tiara przydzieliła ją do Slytherinu chyba jedynie po ocenie jej miny, która wyglądała zawsze na nadąsaną, odpychającą, a czasem zwyczajnie wściekłą, choć skrywała pod spodem właściwie bezproblemową, nieśmiałą osobę. Poza boiskiem, oczywiście. Na miotle i z pałką w dłoni, Andy Higgs nie miała z nieśmiałością nic wspólnego.
Eryk wylądował obok, krzywiąc się lekko i rozcierając kolano, w które Benjamin pięć minut wcześniej wpakował mu tłuczka. Tłuczki na okres ćwiczeń miały co prawda właściwości samohamujące przed zderzeniem, ale znając siłę i precyzję Puchona, James wierzył, że to małe pocieszenie dla Eryka.
- Co jest, Fross? - krzyknął, zanim ten zdążył do niego podejść. Eryk skrzywił się jeszcze mocniej, a James uśmiechnął się lekko. - Wszystko dobrze, stary?
- Nooo... tak, raczej tak - odparł, prostując się na całą swoją wysokość i mrużąc oczy przed słońcem. - Musimy porozmawiać, James.
- Jasne - skinął głową, po czym gwizdnął. - Path, Moodney, w górę! Przećwiczcie uniki przed tłuczkami, każdy wypuszczony kafel to dziesięć knutów do naszej drużynowej skarbonki.
- Kiedy ty w końcu coś do niej wpłacisz, Potter?! - zawołał oskarżycielsko wiszący już w powietrzu Benjamin.
James uśmiechnął się szeroko.
- Ja zawsze łapię znicza.
Moterry zachichotał i wzbił się w górę, łagodnie obracając w dłoniach pałkę i czujnym wzrokiem wypatrując tłuczków. Syriusz podbiegł do Jamesa i Eryka, ze spokojnymi już dłońmi, ale równie roziskrzonymi oczami co wcześniej.
- Jesteśmy świetni, co nie? - powtórzył tak często wypowiadaną tego dnia kwestię.
James pokiwał zawzięcie głową.
- Niewystarczająco świetni, Syriusz - powiedział Eryk.
Jego głos, mimo że tylko lekko zatroskany, zabrzmiał po tych wszystkich zwycięskich okrzykach tak ponuro i okropnie, że Jamesa naszła nagle ochota wypić tuzin flakoników leków przeciwbólowych Pomfrey i przespać kolejny tydzień. Syriusz wyglądał jak Peter, gdy McGonagall oznajmiła mu, że zamiast aurorem powinien raczej zostać kierowcą mugolskich autobusów, i to, na miłość boską, na pewno nie tych dwupiętrowych.
- Co? - wymamrotał tak, jakby Fross był skończonym idiotą, a nie rozumnym dzieckiem Ravenclavu. - Co? - powtórzył, a jego głos zabrzmiał niemal piskliwie.
- To właśnie, co powiedziałem - powtórzył Eryk. - Niewystarczająco...
- O czym ty gadasz? - przerwał mu James, czując rosnącą złość wobec tego bufona, tego skretyniałego ślepca, tego wyklutego w czeluściach piekieł węża i zdrajcy, który ośmielił się nazwać jego nieziemską drużynę niewystarczająco dobrą. - Jesteśmy wprost niedoścignieni, jesteśmy oszałamiający, jesteśmy bogami na miotłach, Fross, jak śmiesz w ogóle mówić takie rzeczy?!
Syriusz pokiwał mu zawzięcie głową, po czym oboje wbili swoje oskarżycielskie spojrzenia w wysoko unoszącego swoje brwi Eryka, który po raz pierwszy w życiu (no może oprócz "incydentu" z Dorcas) nie promieniował dookoła testosteronem, pusząc się i prężąc muskuły, a wręcz przeciwnie - krzywił się i widocznie martwił, drapał po głowie i nie odpowiadał wykrzyknikami na opisujące przecież i jego własne dokonania superlatywy.
- A widziałeś kiedyś Bartona na miotle? - powiedział w końcu, przyjmując wyzywające spojrzenie Pottera jak minę nadąsanego dziecka. - Widziałeś kiedyś Bartona, jak podaje Iwanowi kafla, albo jak przerzuca mi gola przez środkową pętlę?
Takiego obrotu spraw James się nie spodziewał i jego mina, z początku tak otwarcie przepełniona pychą i wiarą we własne możliwości, teraz utrzymywana była już tylko przez polecenia, które świadomie wydawał mięśniom swojej twarzy, a nie przez niezachwianą pewność siebie.
- No... - powiedział, usilnie starając się trzymać fason. - Nie.
- No właśnie! - wykrzyknął szeptem Eryk, unosząc w górę swój wskazujący palec. - Bo nikt tego nie widział. Nikt. Tego, Nigdy. Nie. Widział. Potter.
Syriusza, który zdawał się też tracić powoli swój tupet, słowa przyjaciela widocznie zbiły z tropu.
- Co masz na myśli? Nikt nie może być aż tak szybki.
- Szybki i konsekwentny - poprawił go Krukon. - A jednak. On taki jest. Myślisz, że skąd bierze tę pewność siebie i agresywną postawę?
James uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Wy, Bułgarzy, wszyscy zdajecie się dziwnie spięci i napompowani.
Eryk skrzywił się z oburzeniem.
- Ja wcale taki nie jestem!
- Ta, jasne - wymruczał Syriusz, na chwilę odzyskując rezon. - A myślisz, że jaka możliwie inna rzecz podoba się w tobie Dorcas?
Z twarzy Eryka zniknęło dawne zdecydowanie i zarumienił się lekko.
- No ale co z tego, nasze dziewczyny robią z was dokładnie takie same ofermy jak ja czy James - zachichotał Black, po czym na powrót zmarszczył brwi. - Ale o to pomęczymy cię przy innej okazji. Czyli powiedz - dodał jeszcze z zawahaniem. - Jakie dokładnie mamy szanse?
Na twarzy Eryka znowu zagościł wyraz nieprzyjemnego skupienia, po czym zawyrokował powoli:
- Myślę, że remis byłby dużym sukcesem. Na punkty, znaczy się. Drużyna Durmstrangu jest naprawdę mocna, u nas w szkole stawiamy na sport o wiele bardziej niż w Hogwarcie. To właściwie już prawie profesjonaliści.
James uśmiechnął się do niego z niedowierzaniem.
- Nie, no, chyba przesadzasz...
- W mojej drużynie byłem na pozycji rezerwowej, James - uciął.
Pomiędzy ich trójką zapanowała absolutna cisza. Benjamin pokrzykiwał coś władczo nad ich głowami, a Edith piszczała przejęta. James i Syriusz wpatrywali się w Eryka z rozdziawionymi buziami.
- Ale... ale ale... - nieśmiało zaprotestował Potter głosem przestraszonej siedmiolatki.
- Ale przecież ty jesteś gwiazdą w naszej szkole! - dokończył za niego równie zdenerwowany Black.
Eryk ze smutkiem wzruszył ramionami.
- Tam też byłem. Ale nie tak bardzo co Martin Popow.
- Ten olbrzym, któremu William pomaga zawsze na zajęciach?
- Nie - Fross uśmiechnął się krzywo. - To Georgi Panat, pałkarz. Martin jest, o dziwo, raczej chudy, bardzo wysoki. A przez to...
- Szybki - domyślił się James. - I długi - dodał po chwili zastanowienia.
- Kiedykolwiek ktoś strzela - dodał ponuro Eryk. - On po prostu wyjmuje kafla sprzed pętli tymi swoimi długimi girami. Jest niesamowity.
Obaj Huncwoci mieli takie miny, jakby usłyszeli właśnie, że Martin Popow ma zamiar powyjmować im tymi girami nie tylko kafle, ale i prezenty spod choinki, dziewczyny spod jemioły, cukierki zza lady miodowego Królestwa, ostatnie grzane piwo z tacy Rosemerty, i, przede wszystkim, wielki złoty puchar prosto z rąk Dumbledore'a.
- Moje życie nie ma sensu - wyszeptał w końcu James, po raz kolejny myśląc o flakonikach Pomgrey, tym razem o większych ilościach i już na poważnie.
- Czyli co - mruknął pozbawionym jakiejkolwiek energii Syriusz. - W ogóle nie grałeś, kiedy byłeś w Durmstrangu?
- Och nie - szybko zaprzeczył Eryk. - Broniłem całkiem sporo i to jest właśnie kolejna rzecz, o której muszę was uprzedzić: styl gry Durmstrangu jest bardzo brutalny. Bardzo w stylu tego mojego meczu ze Ślizgonami, ale mniej sadystycznie skierowany na jedną osobę. Z Martinem właściwie graliśmy na zmianę, jego budowa ciała ma jednak swoje minusy...
Przyjaciele wpatrywali się w niego załamani.
- Czy istnieje jakieś... jakieś pocieszenie dla nas? W tym momencie? - zapytał w końcu James. - Na klejnoty Merlina, miałeś przynajmniej na tyle taktu, by odwołać mnie na bok. My mamy dwie dziewczyny w drużynie, Eryk.
- Och, nie przesadzałbym z tymi dwoma dziewczynami...
- Musisz przestać w końcu chować urazę do Andy, Fross - przerwał mu Syriusz. - Wiadomo, dziewczyna raczej nieatrakcyjna, normalnie w ogóle bym jej nie szanował, ale swoje jednak potrafi - uważnie rozejrzał się dookoła, po czym nieco ściszył głos. - Trochę jej się boję - wyznał.
James po raz pierwszy od tego paskudnego proroczenia Eryka uśmiechnął się szeroko.
- Strasznie nakrakałeś, Fross, ale przecież musimy mieć jakieś szanse.
- Jakieś mamy, oczywiście, ale musicie się przestać puszyć jak pawie i zacząć ćwiczyć pod Durmstrang, a nie Ślizgonów. Naszym największym atrybutem jest to, że ja świetnie znam ich styl gry, a oni naszego w ogóle. Świetni ścigający - zaczął wyliczać na palcach. - Bezbłędny obrońca, agresywni pałkarze i ogółem bardzo zgrana drużyna. Czy słyszysz, co właśnie podkreśliłem, James?
Jakaś paskudna łapa, która do tej pory złośliwie zacisnęła mu się na żołądku, zdawała się tracić siły i puszczać. Nerwy uspokoiły mu się w tak samo, jak zawsze na boisku, gdy widział znicza i nareszcie kierował w jego kierunku swoją miotłę. Naturalny, niewymuszony spokój, który wynikał z tego, że był najlepszym...
- Szukający - powiedział, a Eryk pokiwał głową. - Nie powiedziałeś nic o szukającym.
- W zeszłym roku mieliśmy Paskaleva - wspomniał, wydawało by się, z rozrzewnieniem.
- Paskaleva z Czerwonych Diabłów? - prawie wykrzyknął Syriusz. - Ile trwały w ogóle wasze mecze?!
- Z nim? - roześmiał się Fross. - Bardzo krótko. Ale teraz Paskaleva nie ma, i z tego, co mówił Barton, Panatowi trudno było znaleźć dla niego następce...
- Panatowi? - przerwał mu Syriusz. - Temu pałkarzowi? To jak wy w końcu jesteście tam dzieleni, też macie domy czy...
- I tak ci nie powiem - zareagował Krukon z oburzeniem. - My podchodzimy do naszych tajemnic bardzo poważnie!
- Och, przestańcie obydwoje - przywołał ich do porządku James. - Więc? - dorzucił w stronę Eryka.
- Barton mówił, że obaj szukający w drużynie, której kapitanem jest Panat, to skończone ofermy. A reszta, ci, których znam - dodał. - Nie są równie dobrzy co ty, James. Są lepsi od reszty szukających w Hogwarcie, ale myślę, że nie mają tego instynktu i szczęścia co ty.
- Czyli muszę złapać znicza?
- Musisz złapać znicza szybko, James. Zanim Edith, Syriusz i Clark stracą siły, bo możemy nadążać za nich tempem i wyrównywać wynik przez pół, maksymalnie pełną godzinę. A oni są bardzo wytrzymali i bardzo, bardzo zgrani. Będą nas męczyć, wodzić za nos i wybijać tłuczkami, szczególnie Edith, bo żaden z nich nie widział jeszcze ładnej dziewczyny na miotle.
- Aż tak u was słabo w płcią piękną?
- Nie, nie, korytarze są ich pełne - szybko zaprzeczył Eryk. - Ale każda z nich, która chce pozostać równie ładna, nie odważyłaby się wejść na boisko podczas gdy grasują tam nasi pałkarze.
James zapatrzył się na zwinne uniki Path uciekającej ze śmiechem wzdłuż pętli przed goniącym ją tłuczkiem.
- W Edith nie ma kości, którą można by złamać tak, by wyglądała nieatrakcyjnie - zawyrokował w końcu.
Syriusz zagwizdał niewinnie, wpatrując się w swoje buty.
- Co nie zmienia faktu, że zrobimy to tak - Eryk wskazał na Jamesa. - Wszyscy przejdziemy makabryczne treningi unikania tłuczków. Higgs powinna skupić się głównie na obronie, troszczyć się o nas jak o własne dzieci, bo będzie naprawdę nieciekawie. Benjamin przejmuje to, co ona wybija i atakuje, w końcu i tak pracuje zawsze za dwie osoby - dotknął kciukiem własnej piersi. - Ja przechodzę trening szybkościowy, Syriusz, Edith i Clark - wytrzymałościowy. I do tego przydałoby się zaangażować do treningów pozostałych zawodników, zrobić coś w stylu podwójnie licznej drużyny i po prostu grać w nieskończoność, póki nie będziemy sprawni i zgrani jak najgłośniejsza włoska rodzina.
W jego głosie nareszcie zagościła energia. James sięgnął po swoją miotłę, wyszczerzając do Frossa zęby.
- Wiesz, naprawdę nie wiem, czemu to nie ciebie zrobili kapitanem tej drużyny.
- Bo tylko ty umiesz z poważną twarzą prawić ludziom równie puste komplementy, Potter - odparł Eryk z uśmiechem igrającym na jego zaciśniętych ustach. - Ale dzięki za motywację.
W trójkę poderwali się w górę, czując, jak powoli wypełnia ich co prawda nie równie pozytywna co wcześniej, ale zdecydowanie popychająca do działania energia.
Może i nie był już taki pełen entuzjazmu co zaledwie kilkanaście minut temu i może nie zachwycał się już tak bardzo korkociągami Edith czy celnością Benjamina, ale James widział teraz w swojej drużynie niedociągnięcia i drobne błędy, które należało poprawić, i z jakiegoś powodu ekscytowało go to bardziej niż pewna wygrana.
Kiedy wylądowali na ziemię po drugiej godzinie treningu, Edith nie miała już siły skakać nikomu na szyję. Była zlana potem w miejscach, których nigdy nie podejrzewałaby o posiadanie odpowiednich gruczołów, a nogi uginały się pod nią przy każdej próbie postawienia kroku.
James wcisnął złapanego po raz czwarty w ciągu tego treningu znicza z powrotem do aksamitnego futerału, odprowadzając wzrokiem pozbawioną życiowej energii Edith do szatni.
Obejrzał się przed ramię. Na środku murawy, nie zważając na mokrą ziemię lepiącą im się do i tak brudnych już strojów i włosów, leżeli Syriusz i Eryk. James zachichotał na widok ich rozrzuconych w poprzek ciała rąk i choć miał zamiar ich upomnieć, widmo leżenia na plecach, wpatrywania się w zachmurzone niebo i nieporuszania nogami było zbyt pociągające.
Wyciągnął się obok, biernie naśladując ich banalnie zmęczone pozycje i wydał z siebie westchnienie ulgi.
- Własnie popełniłeś największy błąd w swym życiu - zawyrokował leniwie Eryk.
- Słucham?
- Z tej pozycji nie ma ucieczki - wyjaśnił mu Syriusz równie powolnym, pozbawionym energii tonem.
James pomyślał o wstaniu, ale rzeczywiście, sama perspektywa poruszenia choćby palcem u nogi sprawiła, że ogarnęło go zmęczenie.
- Chciałbym tak leżeć do końca życia - przyznał po kilku minutach rozkoszowania się ciszą.
- To bardzo romantyczne, Rogacz - uśmiechnął się Eryk. - Ale ja muszę jednak odmówić, mam jeszcze inne priorytety w życiu.
Syriusz prychnął śmiechem. To był jeden z tych momentów, gdy zazwyczaj przybijali sobie z Erykiem piątkę, ale dzisiaj byli zbyt zmęczeni, żeby unieść ręce.
- James? - usłyszeli.
Leniwie obrócili głowy w kierunku, z którego dobiegał głos. Britain stała tuż przed trybunami, machając ręką i uśmiechając się na ten absurdalny widok trójki facetów leżących razem na trawie i wpatrujących się bezczynnie w niebo.
- Nie przerywam? - dodała, jeszcze bardziej rozbawiona.
- Cholera - mruknął James. - Teraz na pewno myśli, że trzymam was na boku.
- Może to jest właśnie ten sygnał - zastanowił się na głos Eryk. - Ten sygnał, że zachowujemy się już za bardzo jak baby?
- Nasza relacja z pewnością zacieśniła się o wiele bardziej, niż byłbym z tego zadowolony - przyznał Syriusz.
James wyszczerzył do niego radośnie zęby, po czym z trudem wstał i podbiegł do swojej dziewczyny truchtem paralityka.
- My też powinniśmy się niedługo zbierać - mruknął Syriusz, obserwując obejmującego Britain przyjaciela i jej zgrabnie odegraną scenę nie do końca tylko żartobliwego pociągania nosem. - Mamy raptem pół godziny do zajęć, a trzeba jeszcze wziąć prysznic.
- Pięć minut - wymamrotał sennie Eryk. - Poza tym ja nie muszę iść na egzamin.
- No tak - przyznał kwaśno. - Zapomniałem, że wy, Bułgarzy, rodzicie się w mundurze, z miotłą i dyplomem z teleportacji.
- Oni się już pogodzili? - zapytał Eryk, ignorując kpiny Syriusza i wskazując spojrzeniem oddalającego się z Britain Jamesa.
Syriusz ziewnął.
- Chyba tak - mruknął. - Ona w sumie nawet nie ma się o co obrażać, może oprócz poziomu nieogarnięcia Jamesa, no ale przecież wiedziała, co brała - kolejne ziewnięcie. - A u ciebie co tam, Eryk?
Krukon roześmiał się cicho.
- Naprawdę będziemy rozmawiać o dziewczynach, leżąc obok siebie na trawie i oglądając chmurki?
- Och, przestań tak dbać o swój wizerunek, Fross - machnął ręką Black, to znaczy machnąłby, gdyby tylko chciało mu się ją unieść. - Więc co ty wyprawiasz, o ile można spytać?
Eryk zagryzł zęby.
- Właściwie to sam nie wiem. Chyba się mszczę.
- Mścisz się? - Syriusz roześmiał się w głos. - Kurczę, jesteś gorszy od baby.
- Będziesz mi to wytykać w tej właśnie sytuacji?
- No dobrze. Masz rację - odchrząknął, odsuwając na bok rozbawienie. - Więc za co się mścisz?
- Och, no nie wiem. Może za to, że ja wyznałem jej miłość pod wpływem jakiegoś tam eliksiru miłosnego, a ona mogła z tym zrobić co chciała... A teraz sytuacja się odwróciła? Nie wiem. Zresztą trudno mi to sformułować, bo, prawdę mówiąc, niewiele o tym myślę.
Syriusz pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Nie, żebym był w tych sferach ekspertem, ale czy mszczenie się na dziewczynie jest naprawdę objawem miłości?
Eryk zachichotał.
- Nie mam pojęcia.
- Czy nie powinno ci sprawiać przyjemności patrzenie, jak ona jest radosna, jak, no nie wiem, śmieje się albo skacze ze szczęścia?
- Nie zrozum mnie źle, to też sprawia mi przyjemność - odparł, podkładając ręce pod głowę. - Ale kiedy Dorcas tak się miota i złości, jest po prostu zupełnie przeurocza.
Pomimo że zupełnie zgadzał się z Erykiem, Syriusz zmarszczył brwi.
- I nie martwi cię to, że za bardzo to zawikłasz? Pamiętasz, co zrobił Frank Longbottom...
- Och, Frank i Alicja to zupełnie inna sytuacja. Oni prawie bali się siebie nawzajem, a ja wiem, że Dorcas też jest we mnie zakochana i że nie ruszy się nigdzie, dopóki nie doprowadzi tej sytuacji do końca.
- Czyli w desperacji zadźga cię kuchennym nożem?
Eryk uśmiechnął się lekko.
- Coś takiego.
Syriusz uniósł lewy nadgarstek przed oczy i westchnął.
- Pięć minut minęło. Musimy się zbierać.
Podciągnęli się w górę na łokciach i wstali, zmęczeni i obolali, ale przynajmniej ze spokojnymi już mięśniami i bez tych wiecznie drżących w oczekiwaniu dłoni.
- A ty, Syriusz? - zapytał Eryk. - Co u ciebie?
- Ach takie tam - odparł, powoli odpinając paski swoich rękawic. - Tradycyjnie, to co zawsze. Zakochałem się w swojej najlepszej przyjaciółce i teraz muszę codziennie patrzeć na nią i wymyślać kolejne głupie żarty ze swojego zakochania, bo to przecież lepsze niż gapienie się na nią z oddali jak jakiś psychopata i płakanie po nocach, prawda?
Eryk stanął w miejscu, wpatrując się w niego z zaskoczeniem.
- To ty... nadal jesteś taki zakochany?
Syriusz prychnął.
- A czego ty się spodziewałeś? Że mi tak po prostu przejdzie?
- No nie wiem - odparł, z zakłopotaniem drapiąc się po głowie. - Myślałem, że to jakoś minie, nie od razu oczywiście, ale że wraz z czasem, powoli... no nie wiem. Że ci zacznie przechodzić.
Syriusz w końcu odpiął swoje rękawice i zsunął je z dłoni.
- No patrz, to zabawne, ja też tak myślałem - powiedział gorzko, nadal wpatrując się w swoje ręce. - Myślałem, że zacznie mi przechodzić, że nie można być przecież beznadziejnie zakochanym do końca życia, a okazuje się... - wzruszył ramionami i spojrzał na przyjaciela. - Okazuje się, że jest tylko gorzej, że wchodzisz do sali z gotującym się wywarem miłosnym i na kilka metrów od niego wieje ci zapachem jej włosów...
- To dlatego rzuciłeś ten głupi żart o różach?
- No a co, miałem dać się wrobić jak ty? - wypalił natychmiast. - Wymyśliłem głupotę i przynajmniej po sprawie, na ciebie Slughorn gapił się jak morderca, dopóki nie wsadziłeś do tego kotła swojego nosa. Słowo daję, zupełnie tak, jakby wpychał ci głowę do toalety.
Eryk prychnął śmiechem, ale szybko spoważniał.
- No cóż, przykro mi, stary.
- Mnie też - przyznał Syriusz z mało radosną ironią. - Ja też nie spodziewałem się, że skończę jak jakaś zakochana oferma, wypłakując się przyjacielowi w ramię na boisku quidditcha, ale takie jest życie. Wspaniałe, zaskakujące, naprawdę wszystko, na co przygotowywali nas poeci... - dodał z przekorą. - Ale teraz cicho. I nie rzucaj mi takich smutnych spojrzeń, błagam cię.
Weszli do szatni i ściągnęli ochraniacze, wzdychając z radością. Z damskiej łazienki dochodziły ich jeszcze odgłosy pluskającej wody, co wskazywało na to, że Edith, miłośniczka długich, gorących kąpieli, musiała nadal przebywać pod prysznicem.
- Wspaniale - powiedział kwaśno Syriusz. - To możemy pożegnać się z ciepłą wodą.
Eryk z nieukrywanym zawodem zapatrzył się w drzwi prowadzące do męskich pryszniców.
- To co? - westchnął po chwili. - Dormitoria?
Syriusz skrzywił się i skinął mu głową.
- Dormitoria - mruknął i nadstawił ucha, słysząc, że szum spływającej wody ustaje. - Fantastycznie - dodał jeszcze. - Niczego tak nie uwielbiam jak maszerować przez korytarze z twarzą uwaloną błotem.
- Straszna z ciebie baba - usłyszał.
Obrócił się. Z łazienki wyszła właśnie Edith, cała świeża i pachnąca fiołkami, ręcznikiem wciąż osuszając swoje lśniące, złote włosy.
- Zamorduję cię kiedyś - powiedział Eryk. Dla kogokolwiek, kto patrzył przed chwilą na czyste ubranie Edith i jej błyszczącą cerę, Krukon musiał nie różnić się zbytnio od smarkającego trolla. Syriusz powiedziałby to zresztą na głos, gdyby nie świadomość, że sam wcale nie wygląda lepiej.
- A co wy robiliście przez cały ten czas? - odpowiedziała natychmiast. - Poza tym sama nie wiem, na co tu narzekać - dorzuciła jeszcze, odwracając się w kierunku Syriusza. - Wszyscy wiedzą, że dziewczyny szaleją na punkcie umorusanego Syriusza Blacka.
- Dzięki za troskę - mruknął pod nosem.
- No dalej - dodała Edith, uśmiechając się szeroko i lekko trącając Eryka łokciem. - Chodźmy do zamku. Lily obiecała, że mnie odprowadzi.
Radosnym krokiem osoby, która nie wynosi na własnej skórze połowy murawy z boiska podeszła do drzwi prowadzących na zewnątrz i pchnęła je zdecydowanie. Oczekiwała widocznie, że Syriusz i Eryk podążą za nią jak nastoletnie służące za cheerleaderką, ale wobec braku ich reakcji musiała odwrócić się przez ramię i posłać im niezadowolone spojrzenie.
- Dobry news jest taki - uśmiechnął się Syriusz, odklejając z przedramienia pasek błota. - Że brud zasycha i zaczyna złazić sam.
Eryk zachichotał i cała trójka wyszła na korytarz.
Syriusz wepchnął dłonie głęboko w kieszenie i ruszył przodem, ignorując wesoły głos Edith za swoimi plecami i wygłupy Frossa, który udawał, że zamierza wytrzeć sobie twarz przy pomocy jej włosów.
Kiedy już wyszedł na zewnątrz, prawie wpadł na Lily. Dziewczyna odskoczyła z przestrachem, unosząc w górę swoje ręce i mierząc go po chwili rozbawionym, osądzającym spojrzeniem.
- Och, aż tak źle? - mruknął z uśmiechem, po czym uniósł w górę brwi. - Oj, Dorcas. Uciekaj, póki możesz.
- Co? - rzuciła bez zainteresowania, przerzucając obładowaną torbę z jednego ramienia na drugie i huśtając się na palcach w sporej odległości od Evans.
Black uśmiechnął się na wpół złośliwie, a po chwili zza drzwi wejściowych wyłoniła się nadal wygłupiająca się dwójka. Edith machnęła Lily ręką, wciąż krztusząc się ze śmiechu, a Eryk opuścił duszącą ją wcześniej dłoń i z szerokim uśmiechem wzruszył ramionami, jakby nie chciało mu się nawet usprawiedliwiać swojego niedojrzałego zachowania.
- Co tam, Lily? - rzucił beztrosko, po czym przechylił się lekko w bok, dopiero dostrzegając osobę za jej plecami. - Och cześć, Dorcas.
Zagadnął o coś Evans i kiedy dziewczyna odpowiadała, Syriusz kątem oka i z rosnącym rozbawieniem obserwował, jak Dorcas w końcu otrząsa się z otępienia i przybiera o wiele mniej znudzony wyraz twarzy.
- Idziemy w końcu? - wyjęczał, przerywając Lily i nie zważając na protesty, łapiąc ją za łokieć. - Edith, opowiedz jej ten żart, który słyszałaś od Jamesa.
Popychając dziewczyny do przodu i pozwalając, by trajkotanie Path zastąpiło poprzednią rozmowę, Syriusz żałował tylko, że nie może obrócić się i mrugnąć znacząco w stronę Colins.
Eryk ruszył za nimi.
- Czuję się, jakby ktoś naszprycował mnie jakimiś otępiającymi tabletkami - dodał jeszcze, bardziej w powietrze niż w stronę Dorcas, i posłał w jej kierunku zmęczony uśmiech.
Gdyby był tylko nieco bardziej umysłowo trzeźwy, zauważyłby pełen niedowierzania błysk, który utrzymywał się w oczach dziewczyny. Syriusz, Edith i Lily wystrzelili do przodu, a Dorcas zrobiła coś, co graniczyło z cudem, a doszło do skutku chyba tylko dlatego, że on był kompletnie otępiały, a ona wściekła jak cholera.
Złapała Eryka za materiał obszernej bluzy, szarpnęła do tyłu i korzystając z tego, że na ułamek sekundy stracił równowagę, wepchnęła go z powrotem do korytarza szatni.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem.
- "OCH CZEŚĆ, DORCAS"?! - wykrzyknęła mu w twarz.
Eryk stał w miejscu, z którego dopiero co przecież wyszedł, zupełnie osłupiały, zszokowany, wpatrując się w nią z szeroko otwartymi oczami.
- Słucham? - powtórzył, zupełnie zbity z tropu.
- "Och cześć, Dorcas"?! - powtórzyła równie głośno i ze złością, niemożliwie podkreślając każde z tych słów. - "CZEŚĆ, DORCAS"?!
Uśmiechnął się zakłopotany.
- Chodzi ci chyba o "cześć, Eryk"...
- W CO TY SIĘ BAWISZ?! - przerwała mu, odtrącając uniesioną w jej kierunku dłoń.
Jego mina wyrażała poważne skonfundowanie i łagodny przestrach, ale usta nadal unosiły się w lekkim, ciepłym uśmiechu. Uśmiechu bardzo podobnym do tego, który rozświetlił jej twarz, kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że Eryk ją kocha, i który nie schodził jej z ust nawet mimo tego, że obserwowała go posiniaczonego i nieszczęśliwego.
A teraz to on uśmiechał się w dokładnie ten sposób, podczas gdy Dorcas czuła, że ogarnia ją jakaś niewytłumaczalna, bezsensowna złość, która odbiera jej rozum i kontrolę nad własnym ciałem.
Paskudne uczucie.
Ręce drżały jej ze zdenerwowania, kiedy zdała sobie nagle sprawę ze swojej bezsilności i kiedy ta bezsilność kazała jej unieść dłonie do twarzy.
- Ja już nie wiem, co ty wyprawiasz, Fross - rzuciła w końcu ciszej, choć jej zdenerwowanie nadal rosło. - Nie wiem, co ty wyprawiasz, ale musisz przestać.
Eryk zagryzł wargi i rozłożył ręce.
- Musisz przestać - dodała. - Bo to mnie przerasta i naprawdę, ja już nie daję rady.
Łagodnie oparł się o stojącą za jego plecami gablotę.
- Moim zdaniem dajesz sobie radę w całkiem uroczy sposób - powiedział zupełnie poważnie.
- Och, nie powiedziałeś tego! - warknęła, z miejsca znowu tracąc ledwo odzyskany spokój.
- Owszem, powiedziałem - odparł niemal leniwie. - Po prostu nie owijam w bawełnę...
- Nawet nie waż się tego kończyć...
- ... w przeciwieństwie do niektórych - wyszczerzył do niej radośnie zęby.
Ręce na nowo zaczęły się jej trząść.
- Może i kręcę - powiedziała z zaciśniętymi zębami. - Może i trudno mi z siebie wykrzesać cokolwiek głębszego, ale przynajmniej mam na tyle przyzwoitości, żeby nie łapać z tobą kontaktu wzrokowego przez całą Wielką Salę, żeby nie uśmiechać się do ciebie beztrosko i z całą pewnością, z całą stuprocentową pewnością nie przywitałabym się z tobą nigdy słowami "och... cześć, hm, Eryk?"
- Nie wymówiłem twojego imienia pytająco - prychnął śmiechem.
- Nie zmieniaj tematu!
- Dorcas, słowo daję, nie wiem, o czym mówisz - powiedział łagodnie, po raz kolejny w ciągu tej konwersacji rozkładając bezradnie ręce i uśmiechając się czarująco. - A to oznacza, że cokolwiek bym tobie nie robił, cokolwiek z tych skrajnie okropnych rzeczy jak patrzenie na ciebie albo uśmiechanie się - nie mogłem robić tego specjalnie.
Opuściła głowę i cofnęła się o krok do tyłu, przyciskając plecy do ściany. Te dziwaczne emocje, które dopadły ją przez to jego głupie przywitanie zaczynały powoli opadać, ale nadal czuła się, jakby to ktoś inny panował nad jej ciałem i jakby miała w dowolnej chwili postradać zmysły.
Kiedy uniosła spojrzenie na Eryka, napotkała czułe i rozbawione spojrzenie jego ciemnych oczu, w których nie dostrzegała ani skrawka odbicia własnego zdenerwowania.
- Co ty wyprawiasz? - rzucił uspokajająco, sprowadzając jej wybuch do poziomu komediowego, nieistotnego zdarzenia, o którym jest gotów zapomnieć, jeśli ona go tylko o to poprosi.
W ogóle nie przypominał chłopaka, który pod wpływem eliksiru zakochania przybiegł do jej dormitorium z sercem na dłoni, gotów błagać o jej uczucie.
Był teraz spokojny, z pewnością siebie promieniującą z całej jego postaci i mimo zabrudzonej twarzy i zupełnie przemoczonego stroju nadal wypadał godniej i poważniej od skulonej przy ścianie Dorcas.
- Widzisz, do jakiego stanu mnie doprowadziłeś? - rzuciła w końcu, nie do końca na serio.
Uniósł w górę brwi.
- Faktycznie, widzę, jesteś zdenerwowana - powiedział, lekko się krzywiąc. - Nawet nie wiem, jakie to musi być dla ciebie okropnie, ja tylko otrułem się eliksirem, dostałem temperatury tysiąca stopni i trzeba mnie było zadźgać strzykawką, żebym kompletnie nie stracił panowania nad własnym ciałem. Co zresztą zrobiłaś bez zawahania - spojrzał na nią tak, że zarumieniła się i czym prędzej spuściła wzrok. Eryk westchnął teatralnie. - Ale to przecież pikuś przy twoich trzęsących się rękach.
- Wcale mi nie drżą ręce - wypaliła, nie mając właściwie nic lepszego do powiedzenia.
- Przeciwnie, trzęsiesz się na całego - rzucił. - Przepraszam, czy tym komentarzem pogłębiłem twoje zdenerwowanie?
Teraz już ledwo powstrzymywał uśmiech. Dorcas nie mogła uwierzyć, w jaki sposób udaje mu się sprawiać, że gotuje się w niej krew, a potem znowu ją uspakajać, i tak w kółko.
- A więc tak to chcesz rozegrać? - rzuciła z przekąsem. - Będziemy się teraz licytować?
- Tak.
Był cały taki spokojny, rozluźniony, z tym pewnym siebie uśmieszkiem błąkającym się po jego ustach i Dorcas zdała sobie sprawę z tego, że nigdy nie wydawał jej się równie przystojny. I mimo że denerwował ją do granic możliwości, że rozwścieczał ją na nowo każdym tym na wpół czułym, na wpół złośliwym uśmiechem, to przychodzi jej do głowy tylko jeden pomysł na to, jak zetrzeć mu go z ust.
A to by oznaczało przegraną.
A to, zorientowała się nagle, pojmując cały komizm tej sytuacji, to oznacza, że znowu grają w jej grę. Że Eryk gra w jej własną grę.
Załamała ręce, odnajdując się w zupełnie beznadziejnej pozycji. Chce się z nią licytować? Licytować?
- Czemu zniżasz się do mojego poziomu?! - wykrzyknęła, wywołując u niego wybuch śmiechu.
Wciąż walcząc z rozbawieniem, wstał, podszedł do Dorcas i ku jej najwyższej zgrozie, położył swoją dłoń na jej policzku.
- Uspokój się - powiedział ciepło, nadal śmiejąc się cicho. - Tylko się z tobą drażnię.
Jego dotyk był równocześnie czymś zaskakująco przyjemnym - zupełnie tak, jakby wyczekiwała na niego przez ostatnie kilka tygodni - jak i czymś absurdalnie krępującym, czymś, co wolałaby czym prędzej mieć za sobą. Dorcas wstrzymała na chwilę powietrze. Ta cała gwiazdorska atmosfera, która otaczała Eryka, kiedy był w swoim sportowym stroju, zawsze nieco ją oczarowywała, ale w przyjemny, bardziej brzuchowo-motylkowy sposób. Teraz, kiedy wydawała się nagle zagubiona we własnej grze, widok Eryka w tym pobrudzonym stroju, z mokrymi od deszczu włosami i oczami świecącymi pośród umazanej twarzy zupełnie ją otępiał.
- Ja... - wymamrotała, chyba po raz pierwszy w swoim całym życiu nie wiedząc właściwie, co chciałaby powiedzieć.
Jego brwi powędrowały w górę.
Dorcas momentalnie się otrząsnęła.
- Nie! - rzuciła, odsuwając się i zabierając swoją twarz jak najdalej od jego ciepłych rąk. Na twarzy Eryka nareszcie pojawił się wyraz szczerego zaskoczenia. - Nie będę z tobą rozmawiać, kiedy wyglądasz w ten sposób.
Drgnął.
- W ten sposób? - powtórzył zaskoczony, wodząc spojrzeniem po swoim paskudnym stroju i brudnych dłoniac.
- Umyj się czy coś, bo mieszasz mi w głowie - wymruczała, w końcu odzyskując swój tupet. - Nie mogę się skupić, kiedy jesteś cały taki... wysportowany i brudny, ee... - zająknęła się, na nowo żegnając z dopiero co odzyskanym poczuciem własnej wartości. - Cokolwiek!
Odwróciła się i pchnęła drzwi wyjściowe.
- Nie będziesz ze mną rozmawiać, bo ci się teraz podobam? - usłyszała jeszcze oburzony głos Eryka za swoimi plecami. Widocznie w końcu udało jej się go rozzłościć.
- Właśnie tak! - potwierdziła z satysfakcją, obracając się w progu.
- Fantastycznie! - wykrzyknął z niedowierzaniem. - Fantastycznie! Ja w takim razie nie będę z tobą rozmawiać kiedy jest mróz i masz zaróżowione policzki albo kiedy uśmiechasz się jak skończony głupek na zajęciach z teleportacji, a już szczególnie wtedy, kiedy nosisz te swoje krótkie sukienki, opanuj się, na gacie Merlina, i włóż coś przyzwoitego!
Dorcas wycelowała w niego palec, gotowa odpowiedzieć coś równie bezsensownego, ale zauważyła, że drżące kąciki jego ust z widocznym trudem utrzymują się w swoim sugerującym złość miejscu.
- Ty się śmiejesz! - wykrzyknęła z oburzeniem. - Śmiejesz się! Dlaczego wyprowadzanie mnie z równowagi sprawia ci nagle taką wielką radość?!
Przyjął bardzo poważną minę.
- Przepraszam, ale teraz też nie mogę w tobą rozmawiać - powiedział.
Dorcas wyrzuciła w górę ręce i z wściekłością zatrzasnęła drzwi, starając się nie zwracać uwagi na nieskrywany już chichot za swoimi plecami.
Lily uniosła pięść i zastukała lekko knykciami w drzwi dormitorium Huncwotów. Odpowiedział jej radosny głos Jamesa, więc wcisnęła klamkę i weszła do środka.
Pokój jak zwykle wyglądał tak, jakby dopiero co przeszło przez niego tornado. Pootwierane na przypadkowych stronach książki, porozrzucane ubrania, słoiki pełne raczej niezidentyfikowanych substancji - wszystko to tworzyło atmosferę miejsca, do którego Lily poprzysięgła sobie nigdy nie wracać, odkąd przekroczyła próg huncwockiego dormitorium po raz pierwszy na początku czwartej klasy.
- Hej, Lily - przywitał ją uśmiechem James, siedzący pośrodku tego bałaganu w pozycji przypominającej ni to szpagat ni to przysiad, i, ostentacyjnie się krzywiąc, męczący swoją prawą stopę w każdym możliwym kierunku. Wyprostował się i obdarzając Evans kolejnym uśmiechem, przełożył swoje nogi do lustrzanej pozycji, zabierając się za drugą stronę ciała.
- I to niby jest rozciąganie? - roześmiała się Lily, rzucając na wolne miejsce na podłodze swoją torbę. - Wyglądasz, jakbyś miał zrobić sobie krzywdę.
Potter zachichotał.
- Wybacz, że nie mam w sobie finezji i kunsztu Edith.
- I tak wyglądasz bardzo przystojnie - odparła, rozglądając się po całym pokoju. Z łazienki dobiegał odgłos uderzającej o płytki wody i nucącego coś pod prysznicem Syriusza. Uśmiechnęła się pod nosem.
- No, to co cię do nas sprowadza? - zapytał w końcu James, siadając na swoim łóżku i wskazując jej to naprzeciwko, należące do Łapy. Skrzywiła się lekko, więc czym prędzej sięgnął po różdżkę, jednym zaklęciem zrzucając cały ten bałagan z materaca na podłogę. Lily prychnęła śmiechem.
- Nie rozumiem was zupełnie - powiedziała, siadając na w końcu tak szarmancko przygotowanym dla niej miejscu. - Jesteście przecież czarodziejami. Jedno dobre zaklęcie i cały ten bałagan zniknie.
- Właśnie martwiłem się, że możesz tak pomyśleć - odparł zatroskany. - To wcale nie jest bałagan, Lily, wszystko ma tu swoje miejsce. To taka nasza interpretacja porządku. Zobacz - dodał, chwytając ze stolika nocnego jedną z książek. - Peter używa tej skarpetki jako zakładki. Czy zaklęcie byłoby w stanie to zrozumieć?
Rozłożyła ręce.
- Brak mi słów, James.
- Właśnie - wyszczerzył do niej zęby, po czym jeszcze raz przyjrzał się książce. - Chwila... nie, to wcale nie jest zakładka, to po prostu bardzo, bardzo brudna skarpetka - wzdrygnął się i czym prędzej cisnął za siebie książką. Kiedy odwrócił się w stronę Lily, był już na powrót szczęśliwy, rozluźniony i pozbawiony trosk.
- Quidditch naprawdę rozwiązuje wszystkie twoje problemy, co? - zauważyła.
Wzruszył ramionami.
- Po co pokonywać przeszkody, skoro można po prostu nad nimi przelecieć?
Skinęła głową.
- I ani trochę nie denerwujesz się tymi ćwiczeniami?
- Nie - odparł spokojnie. - A ty też nie powinnaś. Na pewno pójdzie ci świetnie.
Ledwo powstrzymała się od szerokiego uśmiechu. Świat Jamesa, mimo otaczającej go właśnie scenerii, wydawał się taki prosty i uporządkowany. Ta pycha, która tak bardzo ją zawsze irytowała, okazała się po prostu żartem wynikającym z jego uzasadnionej zresztą pewności siebie. Jedno jego niedbałe, ale przez to bardziej szczere niż jakieś wymyślne pochwały zdanie i Lily naprawdę miała wrażenie, że denerwuje się na próżno.
- No - James przechylił się do przodu i lekko szturchnął jej kolano. - Po coś tu jednak przyszłaś.
- Ach, rzeczywiście - otrząsnęła się. - James - odchrząknęła. - Wiem, że może ci się to wydać śmieszne, irytujące może...
Zrobił nie do końca poważną minę, wyrażającą głębokie zdziwienie.
- Słucham.
- Zastanawiałam się, czy... czy nie mógłbyś mi pomóc w nauce transmutacji? Wiem, że może trochę przesadzam - dodała szybko. - Ale bardzo mi na tym zależy, a tobie zdaje się to przychodzić tak łatwo...
- Jasne, Lily.
Uniosła na niego spojrzenie.
- Wiem, że ten mój zapał może ci się wydać...
- Irytujący? - podchwycił, po czym westchnął. - Lily, lata chodzenia za tobą i wrzeszczenia zaproszeń na pierwszą randkę, a ty myślałaś, że zdenerwujesz mnie czymś takim?
Roześmiała się, wzdychając.
- Faktycznie, będę musiała się bardziej postarać.
- Proponuję jakiś występ publiczny - zasugerował James. - Na ciebie zdawało się to działać za każdym razem.
Wpatrzyła się w swoje buty, nie po raz pierwszy z uśmiechem wspominając te wszystkie wygłupy, jakimi zaskakiwał ją w przeszłości. Po chwili spojrzała na niego z uwagą.
- I nie wydaje ci się to niepotrzebne? - upewniła się.
- Nie - odparł bez zastanowienia. - Przecież to ważne dla ciebie
Zagryzła wargi.
- Ale jeśli mam marnować twój czas...
- Lily - rzucił karcącym tonem. - Daj spokój.
Poczuła, jak opuszcza ją to całe związane z McGonaggal zdenerwowanie i nie wiedząc za bardzo jak okazać Jamesowi wdzięczność, wstała i niezdarnie poklepała go po ramieniu.
- Wow - zauważył zaskoczony. - Naprawdę nie jesteś w tym dobra, co?
Zacisnęła zęby, starając się ukryć zażenowanie.
- Czego się spodziewałeś, Potter? - rzuciła w końcu. - Całe życie starałam się ciebie unikać, na dotykanie jeszcze przyjdzie pora.
- Nie mogę się doczekać - prychnął rozbawiony. - W twoich ustach brzmi to tak czule i namiętnie zarazem.
Lily załamała ręce.
- Nie dość ci, że cała prawie dygoczę przed tym egzaminem? - wyjęczała. - Musisz jeszcze wyśmiewać moje chłodne zapowiedzi?
- No już, już - mruknął ze śmiechem, wstając i łapiąc je za ramiona. - Nie denerwuj się. Będziemy mieli jeszcze pełną godzinę po eliksirach. Chcesz poćwiczyć? - nie czekając na jej odpowiedź, szarpnął Lily gwałtownie i zaczął ją obracać wokół własnej osi. Evans poczuła, jak traci równowagę, a widok pokoju zastępuje dziwna mieszanina barw. - Po prostu zastanów się głęboko nad tym, gdzie chcesz się znaleźć - krzyczał gdzieś radośnie James. - Wyobraź to sobie szczegółowo przed swoimi oczami!
Lily zaczęła piszczeć i James w końcu puścił jej ramiona, popychając ją na środek pokoju, gdzie potykając się o leżące na podłodze rzeczy i odbijając od łóżek, zatrzymała się dopiero na wychodzącym właśnie z łazienki Syriuszu.
Łapa chwycił Lily i szczerząc do niej radośnie zęby, nawet nie spytał o przyczynę zaistniałej właśnie sytuacji.
- Ramiona Syriusza Blacka, wspaniale - wykrztusił zanoszący się śmiechem James. - Lily, teraz jestem zupełnie pewny, że zdasz z tej teleportacji.
- Nie rozumiem, czemu znowu siedzisz nad tymi eliksirami - mruknął Barton, stając za plecami Rose i lekko pochylając się, by móc przeczesać palcami jej włosy.
Do egzaminu została jeszcze pełna godzina. W pokoju było duszno, a krople deszczu, którymi wiatr ciskał w szyby prawie uniemożliwiały koncentrację. Rose strząsnęła z siebie palce Bartona z nieskrywaną już irytacją.
Zmarszczył brwi, powoli wciskając dłonie w kieszenie i zagryzając wargi.
- O co znowu ci chodzi? - zapytał, sam nie wiedząc, który to już raz to głupie zdanie opuszcza jego usta.
Rose zignorowała go i odrzuciła przeglądany właśnie pergamin na stos innych pod biurkiem.
- Nie teraz - powiedziała po prostu, sięgając po pióro i przekreślając coś na starannie zapisanej pracy.
Barton zmarszczył brwi i niepewnie otworzył usta, gotów drążyć sprawę, ale naprawdę nie miał na to ochoty. Skrzyżował ręce na piersi.
- Czy musimy przechodzić przez wszystkie możliwe stereotypowe kłótnie? - powiedział w końcu, zamiast starać się ją rozchmurzyć.
- Słucham? - rzuciła zdziwiona, momentalnie się prostując i obracając w jego kierunku głowę.
Barton rozłożył ręce.
- Chłopak szturchający zawaloną pracą, zdenerwowaną dziewczynę i ćwierkający jej nad uchem, żeby poszli się przespacerować, bo jest taka piękna pogoda, że od razu przejdą jej wszelkie smutki? - przestał się uśmiechać i prychnął z niezadowoleniem. Dopiero teraz Rose zauważyła, że był równie rozdrażniony co ona. - To jeden z moich najbardziej znienawidzonych stereotypów, szczególnie postać tego idiotycznego chłopaka.
Skrzywiła się, przekreślając nieprzyjemnymi zmarszczkami subtelność swojej urody.
- Więc przestań ją odgrywać - powiedziała spokojnie i powoli, mimo swojego zdenerwowania.
- Nawet jeszcze nie zacząłem.
- Ciągniesz mnie za włosy kiedy ja próbuję się na czymś skupić - mruknęła, przewracając oczami i obracając się na powrót w stronę stosu papierów na biurku. - To już wchodzenie w rolę.
Z westchnieniem opadł na fotel.
- Po pierwsze: ciekawe spojrzenie na głaskanie po głowie, choć z twoich ust chyba mnie już nic nie zdziwi - zauważył, kątem oka dostrzegając, jak jej piękne rysy układają się w wyrazie głębokiej irytacji. - Po drugie: nie mogłem nawet wejść w tę rolę. To próbuję ci powiedzieć od samego początku. Nie próbujesz napisać jednego z dziesięciu zaległych wypracowań tej nocy - zaznaczył. - Ślęczysz właśnie nad jedenastą stroną zadanego sześciostronnicowego wypracowania. Więc jeśli próbuję cię teraz wyciągnąć na zewnątrz to nie dlatego, że pogoda jest wprost idylliczna a ja mam taki wspaniały humor, tylko dlatego, że wydaje mi się, że kompletnie się zafiksowałaś na tym punkcie i przemęczasz się się na próżno - jego głos zrobił się bardziej miękki i delikatny. - Przewietrz się na chwilę i zaraz do tego wrócisz.
Rose zamarła.
- O, nie.
Drgnął.
- Słucham?
- O, nie - powtórzyła, obracając się i wstając. Barton też wstał z fotela i powoli się wyprostował. - Posłuchaj teraz - powiedziała Rose, podchodząc do niego bliżej i opierając na jego piersi wskazujący palec. - Możesz rzucać ironiczne komentarze na temat moich chłodnych sformułowań. Możesz do woli komentować i wyśmiewać tę niemiłą nieprzystępność i inne dziwactwa. Cokolwiek sobie tam szepczesz pod nosem o moich brakach w charakterze - dodała. - Szczerze mnie to nie obchodzi. Rób sobie co chcesz - zmrużyła oczy, a jej ton zrobił się jeszcze bardziej chłodny. - Ale żebym nigdy więcej nie usłyszała, jak komentujesz moje podejście do nauki i sposób, w jaki troszczę się o swoją przyszłość.
Barton prychnął z niedowierzaniem, ale nie cofnął się.
- Czy ty siebie w ogóle słyszysz? - powtórzył z nieprzyjemnym rozbawieniem w głosie. - Czy słyszysz idiotyzm samego słowa "nauka" w tym zdaniu?
- Tak, uwierz mi, słyszę - powiedziała, zupełnie jak zwierciadło reagując na jego krzywy uśmiech. - To rzeczywiście głupie słowo, które określa całą sferę życia, w jakiej nigdy nie będziesz mnie pouczał.
Spojrzenie, które w niego wbiła, zupełnie odebrało mu możliwość podważenia jej słów. Nie dlatego, że brakowało mu zdecydowania czy że nie umiałby odpowiedzieć w równie chłodny, silny sposób.
Było to po prostu spojrzenie osoby, o którą nie miał ochoty walczyć.
Na jego twarzy nie malowało się po chwili już nic oprócz beznamiętnej rezygnacji.
- Czasami naprawdę zastanawiam się, co mi się w tobie w ogóle podoba - powiedział w końcu.
Nie spuszczał z niej wzroku i Rose, ze spojrzeniem nadal uparcie utkwionym w jego oczach, po raz pierwszy zobaczyła w nich swoje odbicie.
Zobaczyła zimną, złośliwą osobę, której słowa dyktowała złość i nieuzasadniona duma. Której myślami kierowały przestarzałe uprzedzenia, pamiętliwość i brak jakichkolwiek przyjaznych uczuć. Zobaczyła tę obrzydliwą skorupę, którą odziedziczyła wraz z resztą innych, paskudnych naleciałości rodu Wing i wobec tych wszystkich wyrzutów sumienia, które nią wstrząsnęły, Rose zareagowała w jedyny sposób, w jaki umiała się bronić.
Zaatakowała.
- Kim ty w ogóle chcesz być, co? Gwiazdą quidditcha? - prychnęła. - Następnym razem, gdy będziesz myśleć o mnie i o sobie równocześnie, pamiętaj, że ja będę w przyszłości ratować ludziom życie. Może to sprawi, że w końcu przestaniesz się nad sobą użalać.
Na twarzy Bartona w końcu pojawił się uśmiech.
Trzasnął drzwiami i wyszedł.
Deszcz nie przestawał lać. Eryk siedział na parapecie okna w Pokoju Wspólnym, przejeżdżając palcem po wilgotnej szybie i rysując na niej łagodny zygzak.
Naprzeciwko niego o wnękę oparł się Barton, ponury, milczący, podrzucający w ręce małą szklaną kulkę i wyglądający co jakiś czas przez okno. Eryk znał go prawie całe swoje życie i wiedział, że ta powierzchowna bezmyślność to tylko kamuflaż na jakiś szalony wyścig myśli, który musi teraz odbywać się w jego głowie. Barton zmarszczył w zamyśleniu brwi, na chwilę zwalniając ruchy ręki i piłeczka prawie spadła na podłogę, prześlizgnąwszy się po jego dłoni. Szarpnął do przodu i złapał ją tuż koło swojego kolana. Eryk spojrzał na przyjaciela z uwagą.
- Wszystko w porządku? - upewnił się.
Barton uniósł na niego wzrok.
- Nie - odparł.
Pytanie, czy chce o tym porozmawiać, byłoby już szczytem idiotyzmu. Eryk zamilknął i gdy tylko spojrzenie przyjaciela znowu wylądowało na oknie, rzucił nieme pytanie w kierunku Williama.
William leżał na kanapie przystawionej do okna, z nogami przerzuconymi przez oparcie i książką wyciągniętą nad swoją głowę. Na pytające spojrzenie Eryka wzruszył tylko ramionami i po raz kolejny tego wieczora zerknął na zegarek.
- Już siódma - powiedział. - Gryfoni skończyli już pewnie swoją turę.
Fross uśmiechnął się pod nosem, ale Barton tylko jeszcze bardziej się skrzywił.
- To niesamowite, że ani razu nie powiedziałeś dzisiaj "Lily", a i tak czuję się, jakbym słuchał o niej przez cały dzień.
- No cóż, Fross, skracanie zdań do minimum to tak jakby jego specjalność - mruknął Barton.
- O której miał się skończyć egzamin?
- O ósmej.
Eryk zerknął na zegarek.
- Jeszcze pół godziny.
Barton zabębnił palcami o parapet. Jego mina jednoznacznie wskazywała, że nie wyczekuje w napięciu ósmej. Zmrużył oczy w ten typowy dla niego, groźny sposób i zagryzł policzek.
- Wracam na statek - stwierdził, zeskakując z parapetu.
- A kolacja? - zapytał beznamiętnie William, przenosząc na niego wzrok ze swojej książki i wpatrując się w przyjaciela tym uważnym, wprawiającym w zdenerwowanie spojrzeniem.
- Nie jestem głodny - mruknął Barton, wyciągając w kierunku Eryka dłoń. Kiedy jednak odwrócił się w stronę wyjścia, do Wieży wsypał się nagle tłum wracających z egzaminu szóstoklasistów, którzy z ożywieniem o czymś dyskutowali.
Annie West, której te zaaferowane pomruki przeszkadzały w studiowaniu zapisanych na dwóch rolkach pergaminu uwag McGonagall, zgromiła młodszych o raptem rok uczniów jednym spojrzeniem.
- Wy już po egzaminie? - zapytała słodko, ucinając pełne podniecenia pomruki.
- Egzamin został przeniesiony na następny tydzień - wyjaśnił Alec Sprout, jako jedyny z grupy znając Annie na tyle dobrze, by nie przejmować się jej groźbami bez pokrycia. - Wypadek.
Annie zmarszczyła brwi.
- Jedna z Gryfonek kompletnie rozszczepiła sobie twarz - wyjaśnił szybko. - Okropne. Cały jej policzek fruwał po drugiej stronie pomieszczenia.
- Dobrze, że nie naruszyli kości - dodał jego brat Nick. - To już by była kompletna tragedia. Pomfrey była na miejscu cały czas, tak samo jak i ta babka z Munga, ale na gacie Merlina... - skrzywił się. - Wyglądało to strasznie.
- Strasznie to mało powiedziane - dodała Cindy Stone, a kilka osób potwierdziło jej słowa ponurymi pomrukami i minami wyrażającymi skrajne obrzydzenie. Zamieszanie odżyło, podczas gdy kolejni Krukoni wymieniali się między sobą wspomnieniami tego zdarzenia. - Miała krwawy placek zamiast połowy twarzy, serio, krew była wszędzie... iiiszzz - otrząsnęła się. - To było przerażające.
Dziewczyna siedzące obok Annie skrzywiła się jeszcze bardziej niż dotychczas.
- Jak mogli w ogóle dopuścić kogoś takiego do egzaminu? - zdziwił się Barton.
- Właśnie to jest najgorsze - podchwyciła Cindy. - To Colins. Colins! A ona przecież genialnie radzi sobie z teleportacją. Mówili, że była po prostu bardzo rozproszona i zdenerwowana...
William otworzył szeroko oczy.
- Co? - wymamrotał. - Dorcas? Gdzie ona teraz jest?
- Odesłali wszystkich Gryfonów do ich wieży...
- Ale w jakim ona jest stanie? - warknął Barton, chwytając Nicka za ramię.
- Nie wiem, ta babka z Munga od razu to załatwiła... Powiedzieli, że zawsze są na coś takiego przygotowani, od razu do niej podbiegła z różdżką i tymi wszystkimi eliksirami, no i naprawiła to, ale zanim posklejała skórę, to... - odchrząknął.
- To ona strasznie się darła - podchwycił kolejny chłopak tonem, w którym zainteresowanie wyraźnie górowało nad współczuciem. - Jakby ją obdzierali ze skóry, chociaż... no, właściwie to przecież to właśnie się działo. Podobno ból wynikający z rozszczepienia jest nieporównywalny z niczym innym, nawet jeśli jest się...
- Stul pysk - warknął Barton, wbijając wskazujący palec w pierś chłopaka i patrząc na niego z góry w taki sposób, że ten natychmiast umilknął i cofnął się o krok. Barton odetchnął głębiej i z niepokojem odwrócił się w stronę nieruchomego dotąd Eryka.
Stał w tym samym miejscu, w którym zastało go nazwisko Dorcas. Był blady jak trup.
- Eryk... - powiedział cicho William, wyciągając w jego stronę ramię.
Odrzucił je gwałtownie, odzyskując władzę w swoim ciele i bez słowa ruszył w stronę wyjścia z wieży. Grupa szóstoklasistów, którzy przynieśli ze sobą tę wiadomość, odskoczyła z jego drogi.
Pchnął drzwi i gwałtownym haustem wciągnął w siebie powietrze. Jego serce uderzało w klatkę piersiową z taką siłą, jakby miało za chwilę przebić się na zewnątrz. Ręce drżały mu po raz pierwszy w życiu.
Była zdenerwowana. Była zdenerwowana i rozproszona.
O Boże, co on najlepszego zrobił.
Słowa o krwi i zdzieranej skórze rozbijały się mu po głowie jak wściekłe echo. Jego rozszalałe myśli próbowały raz po raz nałożyć ten okropny obraz na twarz Dorcas, którą pamiętał jeszcze z tego ranka - nieco zachmurzoną, ale z roziskrzonymi oczami i drżącymi kącikami ust. Te dwa wyobrażenia zupełnie się ze sobą nie pokrywały i ta nieumiejętność połączenia ich w całość zupełnie przerażała Eryka.
Nie wiedział nawet, w którym momencie stawiane szybko kroki zamieniły się w bieg. Wskoczył na schody i przeskakując co trzeci stopień znalazł się w północnym skrzydle zamku.
Tak bardzo pragnął być już w tej cholernej wieży. Nie wiedział nawet, na czym ma skupić myśli, zanim tam dotrze. Starał się odrzucać każdą nową okropną możliwość, którą bez jego zgody wypluwała jego przeraźliwie pomysłowa teraz wyobraźnia, ale im więcej myśli odsuwał od swojej głowy, tym głośniej rozbrzmiewały te dwa słowa.
Zdenerwowana. Rozproszona.
Kiedy w końcu znalazł się przez portretem Grubej Damy, był już cały zdyszany, dygoczący i pozbawiony zmysłów z przerażenia i poczucia winy.
Jakiś pierwszoklasista właśnie wychodził na korytarz. Eryk dość silnie potrącił go ramieniem.
Lily siedziała na kanapie, nerwowo obgryzając paznokcie, Remus siedział obok, oddychając ciężko, a Syriusz i James chodzili nerwowo po pokoju. Edith właśnie zeszła ze schodów.
Eryk nie zwrócił uwagi na nikogo innego.
Ruszył ciężko przed siebie i dopiero wtedy przyjaciele unieśli na niego wzrok.
Lily miała oczy pełne łez, ale on już tego nie zauważył, utkwiwszy spojrzenie w balustradzie.
Syriusz zastąpił mu drogę, a w jego oczach mignęło zaniepokojenie.
- Wszystko już dobrze, Eryk - powiedział szybko.
Starał się go wyminąć, ale Black położył mu rękę na ramieniu.
- Już wszystko dobrze, ale Pomfrey kazała jej odpoczywać. To był dla niej wielki szok.
Postarał się zrzucić z siebie jego dłoń, ale Syriusz pozostawał nieugięty.
- Wiem, że jesteś zdenerwowany, ale ona potrzebuje odpoczynku - powiedział z naciskiem. - Proszę cię, postaraj się uspokoić.
Eryk wciągnął w siebie mocniej powietrze i przeniósł swoje zdecydowane spojrzenie ze schodów na przyjaciela. Jego ciemne, zazwyczaj tak ciepłe oczy i szeroka sylwetka po raz pierwszy napełniły Syriusza niepokojem.
- Black, jesteś moim przyjacielem - warknął przez zaciśnięte zęby. - Ale zejdź mi teraz z drogi.
Ręką zrzucił jego dłoń ze swojego ramienia i tym razem bez oporu wyminął go, wchodząc na schody. Pokonał je kilkoma stanowczymi krokami i znalazł się naprzeciw drzwi do dormitoriów.
Z delikatnością tak skrajnie różną od gniewu, którym dopiero co potraktował Syriusza, Eryk wcisnął klamkę i wszedł do środka.
Pokój pogrążony był w mroku zaciągniętych zasłon. W nozdrza Eryka uderzył zapach usypiających ziół, którymi zawsze przesiąknięte było skrzydło szpitalne. Powoli, bazując na pamięci i niemal po omacku, skierował się w stronę łóżka Dorcas.
Leżała na prawym boku, z przymkniętymi oczami, ale jej niespokojny oddech wskazywał na to, że nie była jeszcze pogrążona we śnie. Ery podszedł do niej bezszelestnie i kucając przy boku łóżka, wziął w dłonie jej ułożone przy twarzy ręce.
Dorcas otworzyła oczy.
- Przepraszam - wyszeptał, przyciągając do ust jej palce i na powrót zamykając je w swoim ciasnym uścisku. - Przepraszam za to wszystko.
Nie odpowiedziała, tylko wypuściła z siebie powoli powietrze.
Widok Dorcas zmęczonej i milczącej poruszył go prawie równie mocno co wiadomość o jej wypadku. Miał nagle ochotę przeklinać swoje niedojrzałe zachowanie i głupią zabawę, nie zważając na jej obecność, zrobić coś równie bezsensownie kaleczącego jak kopanie przypadkowych przedmiotów albo walenie głową w ścianę. Przynajmniej do momentu, aż ona znowu się odezwie, uśmiechnie, cokolwiek. Rzuci głupi żart.
Nie mogąc się powstrzymać uniósł swoją dłoń i jak najmożliwiej delikatnie przesunął nią po jej policzku. Ze ściskającym go za gardło smutkiem poczuł, że twarz Dorcas jest mokra od łez.
- Przepraszam - powtórzył jeszcze raz, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że nie powinien może dotykać jej policzka, ale z jakiegoś powodu nie mógł już zmusić się do oderwania ręki. - Wiem, że... że nie powinienem był tutaj przychodzić, przecież jesteś zmęczona - dodał urywanym głosem. - Ale strasznie się przestraszyłem i... no i znowu myślałem tylko o sobie...
Usta Dorcas delikatnie rozchyliły się.
- Jesteś jedyną osobą, którą chciałam widzieć.
Ciepły, choć pełen wysiłku szept Dorcas i łagodne spojrzenie jej oczu, tak bardzo dobrze znanych, uspokoiło szalone bicie jego serca. Eryk poczuł, jak okropny uścisk w jego żołądku rozluźnia się, a zastępuje go jakieś inne, zupełnie nowe uczucie.
Uśmiechając się, nadal zdenerwowany, ale nareszcie szczęśliwy, przesunął palce na skroń Dorcas i walcząc z próbującymi go rozerwać emocjami niezgrabnie odgarnął jej z twarzy kosmyk włosów.
- Jak się czujesz? - zapytał cicho i z zawstydzeniem powodowanym tym, że nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
- Lepiej - odparła ledwo słyszalnie. - Ale serce nie przestaje mi łomotać...
Przesunął palcami po linii jej brody. Żyła na szyi rzeczywiście pulsowała jak szalona.
- Nie mogę z tym nic zrobić - szepnął zawstydzony. - Sam prawie wyplułem własne, wbiegając na tę waszą wieżę.
Jak wspaniale było znowu widzieć jej uśmiech. Było w tym coś uspakajającego, coś, od czego rozluźniały się w nim mięśnie, a szalone, powodowane przerażeniem zamieszanie w głowie zamieniało się w tą znajomą, przyjemnie ogłupiającą pustkę.
I znowu znikąd uderzyły w niego słowa Aleca, wyobrażenie krwi i płaczącej Dorcas. Wzdrygnął się i pogłaskał ją po włosach.
- Powinnaś spać - wyszeptał.
- Wiem - odpowiedziała. - Ale nie mogę... przez to serce.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Mógłbym ci zaśpiewać - mruknął, siląc się na humor. - Ale obawiam się, że tylko jeszcze bardziej by cię to zestresowało.
Zachichotała ledwo dosłyszalnie.
- Ale posiedzę tu z tobą - dodał, na powrót biorąc w ręce jej dłonie i opierając czoło o oparcie jej łóżka. - Dopóki nie zaśniesz.
Dorcas otworzyła usta.
- Cicho - uciszył ją, kładąc palec na jej ustach. - Pamiętasz? Nie mogę teraz z tobą rozmawiać.
Po raz ostatni ucałował wierzch jej dłoni i zamknął oczy, zasypiając w swojej siedzącej pozycji dopiero wtedy, gdy szalony puls wyczuwany w opuszkach palców Dorcas nareszcie się uspokoił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz