Rozdział 5 - Weekend z ambrozją

30 września, czwartek

- Wiesz co, Rose?
- Co?
- Chyba przeproszę McGonaggal.
Rose, która właśnie myła zęby, splunęła porządnie na dywan i wydała z siebie serię wyjątkowo siarczystych przekleństw.
No dobra, to Rose Wing. Oczywiście, że tego nie zrobiła.
- Edith, wiesz na co właśnie wpadła nasza mądra Lily? - zapytała blondynkę, gdy ta właśnie wchodziła do dormitoriów po swoim porannym bieganiu. - Otóż chce przeprosić McGonaggal!
- Przeprosić za co? - rzuciła Path, sięgając po leżącego na szafce nocnej batonika i bezceremonialnie wpychając go sobie do ust.
- Za ten minus przy Wybitnym na ostatnim sprawdzianie - przewróciła oczami Rose. - Path, skoncentruj się! Za Snape'a i rzucanie nim o ścianę.
Lily skrzywiła się słysząc tę bardzo delikatną uwagę.
- Co?! - wykrzyknęła Edith z pełnymi ustami. - Lily, chyba ci się płaty czołowe na mózgu od tych eliksirów poodklejały. Po cholerę jej o tym przypominać? Syriusz mówił, że ledwo udało im się odkręcić sprawę tak, żeby cała wina spadła na Snape'a i to tylko dlatego, że McGonaggal prawie zasypiała na stojąco!
- Rozumiem to wszystko - przewróciła oczami Lily. - Ale to takie nie w moim stylu! Nawet nie mogę jej teraz spojrzeć w oczy...
- Spójrz mi w oczy, Lily - rozkazała Edith, nachylając się w stronę Evans. - Nie. Pójdziesz. Do. McGonaggal. Nigdy.
- Edith, o co ci...
- Nigdy. Teraz przysięgaj.


1 października, piątek
Alicja stanęła przy Złotej Kawiarence, zakładając ręce na piersi i po raz pierwszy zdając sobie sprawę z tego, że Edith rzeczywiście można uznać za chodzący ideał, ale tylko zanim otworzy tę piękną buzię. Szczebiotanie nie ustawało przez całą drogę do Hogsmeade i zanim Path się spostrzegła, Rose i Lily wyraźnie zwolniły kroku i pozostały w tyle, poza zasięgiem jej śpiewnego, ale nazbyt dającego się już we znaki głosu.
- ... przy stoliku nr 17 czeka na ciebie taki przystojny chłopak, Alicjo - nie ustawała Edith. - Całkiem wysoki. Tak na oko to ma...
- Edith! - Alicja ostentacyjnie, choć nie bez uśmiechu przewróciła oczami. - Naprawdę mało mnie to wszystko obchodzi. Jakbyś nie wiedziała, że robię to tylko na twoją prośbę.
- No cóż, teraz tak mówisz... - oznajmiła Edith, nie tracąc nic ze swojej pogody ducha.
- Wisisz mi - ucięła natychmiast Alicja. Zmarszczyła brwi. - Nie zapominaj, jaka była umowa. Wisisz...
- No wchodź już - przerwała jej na wszelki wypadek Edith i zdecydowanie, a może raczej nazbyt zdecydowanie popchnęła ją w kierunku drzwi.
Pod wpływem tego niespodziewanego ciosu Alicja z impetem oparła się o klamkę i ginąc we wnętrzu kiczowato wystrojonej restauracji posłała w kierunku koleżanki ostatnie, oskarżycielskie spojrzenie.
- No to koniec zabawy w "swatajmy Franka i Alicję" - roześmiał się Daniel, jak zwykle znikąd pojawiając się tuż obok Edith. Wepchnął zmarznięte dłonie do kieszeni i wyprostował się. - To co? - rzucił zaczepnie. - Naprawdę mam od ciebie wolne?
Uśmiechnęła się tak, jak to tylko największy złoczyńca potrafi.
- Raczej nie - rzuciła sztucznym, przesłodzonym tonem. - Jest jeszcze przecież Melanie i Conrad, Ana i Micheal... a jak już będziemy w tym nieźli to możemy się zabrać za Lily i Jamesa.
Gwizdnął przeciągle.
- I to wszystko w jeden rok? A Owutemy?
- Och Daniel, wszystko polega na odpowiednich proporcjach - wytłumaczyła mu jak dziecku Edith. - Odpowiednia ilość snu i czas spędzony na nauce równoważna wobec tego spędzonego na przyjemnościach.
Zmarszczył brwi.
- Te, francuska imigrantko, ty w ogóle rozumiesz, co sama mówisz?
- Może mam braki w angielskim słownictwie, ale jeżeli chodzi o przyjemności, to wiem o nich wszystko.
- Edith - uśmiechnął się zakłopotany. - Uwielbiam twoje towarzystwo, ale nie wytrzymam już więcej tych wszystkich knowań, swatek i ciągłych podchodów.
- Właśnie myślałam, że to powiesz - uśmiechnęła się niezrażona. - I dlatego zabrałam Rose. Rose! - krzyknęła, przyciągając przyjaciółkę za rękę i niemal popychając ją w stronę Daniela. - Zajmij się tym zmęczonym człowiekiem.
- Auć, Edith - mruknęła pod nosem Rose, starannie rozmasowując obolałą rękę. - Musisz przestać ciągle popychać ludzi.
Path rzuciła jej przepraszające spojrzenie.
- Wasza dwójka, bawcie się dobrze! - dodała i razem z Lily odeszła w przeciwnym kierunku.
Rose zmarszczyła brwi i uniosła spojrzenie na równie zbitego z tropu Daniela.
- Chyba za bardzo spodobała jej się rola swatki, nie uważasz? - rzucił z kwaśną, ale rozbawioną miną.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- No wiesz, nie, żebyśmy nie mogli sobie z tym poradzić. W końcu my całkiem dobrze się znamy. Nie jesteśmy jakąś Alicją z Frankiem - dodała zdecydowanym tonem. - Żeby nas robić w bambuko.
Daniel uśmiechnął się szeroko i pozwolił Rose, wątpliwej mistrzyni przyjemności, "zająć się tym zmęczonym człowiekiem".


Po piętnastu minutach spędzonych w kawiarni z Frankiem, Alicja miała dwa poważne dylematy: czy dorzucić jeszcze jedną łyżeczkę cukru do swojej kawy i jakim lakierem pomalować sobie jutro paznokcie.
Obserwowanie pary wydobywającej się z kubka na przemian z oglądaniem swoich własnych dłoni było najciekawszym zajęciem w tej głupiej kawiarni. Frank naprzeciwko niej robił dokładnie to samo.
Owszem, zdążyli zamienić parę wymuszonych zdań i nawet całkiem daleko pociągnąć sztywną konwersację o szkole. Z ulgą powitali pojawienie się pełnej energii kelnerki i od kiedy na stoliku pojawiły się ich zamówienia, zaległa między nimi cisza, nie tyle niezręczna, co po prostu bezlitośnie żałosna.
Tak, posłodzę kawę, zadecydowała w końcu Alicja i na jej ustach pojawił się nikły, lecz zwycięski uśmiech wobec nareszcie podjętej decyzji. Uniosła w górę rękę i sięgnęła po cukier w dokładnie tym samym momencie do Frank.
Cholera.
Jej ręka zawisła nad cukierniczką.
- Cukru? - zapytała przesadnie miłym głosem.
Frank zawahał się.
- Nie, dziękuje - odparł w końcu przez lekko zaciśnięte zęby i z równie sztucznym, beznadziejnym uśmiechem.
Z wyrzutami sumienia, które zawsze dopadały ją wobec takich wymuszonych grzeczności, wsypała do kubka jeszcze jedną łyżeczkę cukru. Przez chwilę miała wrażenie, że robi przy tym taki hałas, jak gdyby zamiast słodzenia kawy przerzucała koparką kilogramy piasku.
Łyżeczka zastukała o ściany kubka. No tak, i jakby mieszała cement w betoniarce.
Skąd nagle wzięły jej się te wszystkie porównania do robót drogowych?
Uniosła wzrok na Franka.
Lonbottom był wiecznie roześmianym brunetem, z parą szaroniebieskich oczu błyskających w koło w poszukiwaniu osób, które na jego żarty odpowiedziałyby równie szerokim uśmiechem. Ale tym razem nie żartował i nie próbował rozbawić Alicji. Uniósł w jej stronę nieco przymglone i znudzone spojrzenie, a potem znowu spuścił wzrok, lokując go w kawałku sernika, który bezlitośnie dźgał widelcem. W końcu sięgnął po łyżeczkę do herbaty, nałożył na nią zdecydowanie zbyt duży kawałek ciasta i wpychając go sobie do ust, wciąż przełykając zapytał:
- Jak twoja kawa, Alicjo?
- Bardzo smaczna - odparła szybko. - A jak twoja herbata, Frank?
- Obrzydliwa - oznajmił grzecznym tonem. - Widzisz, mocno zawstydziłem się gdy oboje sięgnęliśmy po cukier, i teraz jest okropnie gorzka, ale to okropnie. Chcesz spróbować?
Alicja otworzyła szeroko oczy w grymasie zaskoczenia, ale po chwili uśmiechnęła się pod nosem i przyjęła od Franka wyciągnięty w jej kierunku kubek. Powoli pociągnęła z niego niezdarnego łyka.
- Oj! - zawołał radośnie Frank. - Ale się skrzywiłaś!
- Co to jest? - wykrzyknęła, z trudem powstrzymując się od wyplucia płynu z powrotem do kubka. - Czy to czerwona herbata? Kto w ogóle pije czerwoną herbatę?!
- Ja - oznajmił z udawanym oburzeniem Frank. - Ale musi być krótko parzona, i potrzebuje co najmniej trzech łyżeczek cukru. A to... - dodał, wskazując z obrzydzeniem na kubek i nie musiał już nic więcej dodawać, bo po tym jednym łyku Alicja aż zbyt dobrze wiedziała, co ma na myśli.
- Naprawdę cię podziwiam, Frank - powiedziała, niemal wciskając mu z powrotem w ręce tę niedoszłą ambrozję. - Jakim sposobem udało ci się zachować obojętną minę?
- Aż mnie skręcało - odparł ze śmiechem. - Ale trzymałem się jak prawdziwy facet.
- Mogłeś poprosić o cukier!
- Jakoś mi tak niezręcznie było, żeby dziewczyna mi słodziła herbatę...
Alicja roześmiała się, po czym chwyciła za cukierniczkę i bez pytania nie tyle wsypała, co niemal przesypała cukier do herbaty Franka.
- Już, już starczy, ty wariatko! - zawołał, przyciskając kubek do własnej piersi tak, jak gdyby chronił dziecko i odpychając dłoń Alicji. Roześmiała się perliście i pod wpływem tego śmiechu na usta Franka wkradł się szeroki, szczery uśmiech.
- Dam ci galeona, jak to teraz wypijesz - oznajmiła, osuwając się na oparcie krzesła i zakładając ręce na piersi.
Frank zmarszczył brwi, poważniejąc.
- Co ty, Alicjo, przecież nie mamy już dwunastu lat.
Uśmiech na jej ustach zamarł. A potem Frank błyskawicznie chwycił odłożony wcześniej na stół kubek, wychylił go do ust i w ciągu czterech sekund wlał w siebie całą pozostałą herbatę.
Okazuje się, że mentalnie nie miał nawet tych dwunastu lat.


Powroty do Hogwartu z Hogsmeade bywały niemal bolesne.
Kazać zdemoralizowanej i leniwej młodzieży oderwać się od kufli z piwem i sklepów z pierdzącymi garnkami tylko po to, by wrócić do wypełnionego podręcznikami zamku, jest po prostu czystym sadyzmem.
A tak Alicja z Frankiem musieli oderwać się od swoich stężonych roztworów cukru nazywanych pieszczotliwie herbatą, zaprzestać wyśmiewania swojej idiotycznej sytuacji, która tak naprawdę wybitnie pasowała obojgu i dotrzeć w końcu na miejsce zbiórki, co nie obyło się bez pięciokrotnego wrzucenia Alicji w usypane na poboczu chodnika liście.
Rose cudem oderwała Daniela od mugolskiej konsoli wyścigowej, którą jako rozrywkę wystawiono w jednym z pubów i do której Oumen zapałał miłością od pierwszego wejrzenia. A że była to miłość w pełni odwzajemniona, toteż chłopak smęcił i nie szczędził Rose wyrzutów przez całą drogę do Hogwartu.
Lily i Edith wylądowały w jakimś podrzędnym pubie i w zupełnie niezamierzony sposób porządnie podchmieliły się nie-do-końca-kremowym piwem. Evans cały czas rumieniła się ze wstydu i próbowała ukryć swoje zamglone spojrzenie nasuwając jak najmocniej na oczy kaptur od swojej kurtki, a Path, dla której każdy stopień alkoholizmu był już chlebem powszednim, z zachwytem i przy akompaniamencie niezliczonych wybuchów śmiechu nie do końca poważnie strofowała koleżankę.
Syriusz, Remus i Peter obserwowali to wszystko z pewną dozą obrzydzonego niedowierzania, bo jeszcze nigdy nie widzieli Lily pod wpływem czegokolwiek innego niż dzikiego szału spowodowanego zachowaniem Pottera. Kiedy na dodatek miejsce obok nich zajął zarumieniony od biegu Frank Longbottom i z szerokim uśmiechem oznajmił im, że właśnie wrócił z randki z Alicją Houckson, ich zdziwienie sięgnęło zenitu.
A James Potter przez cały czas siedział sobie grzecznie w Pokoju Wspólnym.
- Potter? - zdziwiła się Rose, wchodząc do środka i widząc go czytającego książkę na jednym z wielkich foteli.
Uniósł głowę i popatrzył na nią pytająco.
- Hm, Wing?
- Co ty tutaj robisz?
- Czytam.
Przewróciła oczami, nie zwracając uwagi na jego szeroki uśmiech.
- Czemu nie byłeś w Hogsmeade?
- Brzuch mnie bolał - oznajmił po chwili namysłu. - No sama wiesz najlepiej, co miesiąc to samo.
- Na Merlina, Potter! - załamała ręce Rose.
- Rose, przecież dobrze wiesz, że i tak ci nie powiem - uśmiechnął się James. - Po co masz się denerwować?
Pokręciła z niedowierzaniem głową nad jego uporem, głupotą i najprawdopodobniej kolejnym planowanym kawale, po czym minęła fotel i wspięła się po schodach do swojego dormitorium.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz