- Remus - powiedziała głośno Dorcas, wchodząc do dormitorium. - Jest najwspanialszą osobą na świecie - odetchnęła głęboko. - Od kiedy zaczął cię karmić przy obiedzie, miałam cały czas ochotę powiedzieć to w końcu na głos.
Słabe kiwnięcie głową Edith wyraziło dzisiaj wszystko to, na co zazwyczaj potrzebowała setki słów, trzech różnych tonacji głosowych i tuzin opakowań chusteczek.
Było naprawdę ciężko.
Rose zagryzła wargi, siadając na swoim łóżku. Remus rzeczywiście jest najwspanialszą osobą na świecie. Wobec Edith.
Dlaczego z nią nie jest tak samo? Dlaczego w jej obecności musi ją zawsze zawstydzać, stresować i wyprowadzać z równowagi? Zachodzić podstępem?
Uspokój się, powiedział jakiś stanowczy głos w jej głowie. Wcale cię nie podchodzi. To ty sama wymyślasz sobie takie sytuacje, jak ta dzisiaj. Czego ci, do cholery, trzeba? Dreszczyka emocji?
- Rose? - zdziwiła się Dorcas, której uszy były z gumy, oczy dookoła głowy, a paluchy bez przerwy na czyiś pamiętnikach. - Dlaczego tak dziwnie się zachowujesz?
Rose zawahała się, naprawdę chcąc to z siebie zrzucić. Ale zrzucić co? Tu pojawiał się problem. Przerażone bicie serca w najzwyklejszej sytuacji?
Czy naprawdę oczekiwała, że zdejmie jej ten paproch z policzka? Czubkiem palca, delikatnym ruchem, po którym nastąpiłby pocałunek, a potem już nic, tylko szalona namiętność i szybkie samobójstwo, bo miłość byłaby po prostu zbyt wielka do wytrzymania?
A to wszystko jednego dnia, i to w dziewczęcym dormitorium.
Hoho, uśmiechnęła się zgorzkniale Rose, przy takich wizjach zacznie niedługo pisać harlekiny.
- Dorcas, chętnie bym ci wszystko opowiedziała - wyjaśniła w końcu dobrodusznie. - Ale na razie nie mam zielonego pojęcia, o co mi chodzi.
Lily uśmiechnęła się szeroko na ten niecodzienny popis szczerości. Od kiedy to panna Wing przyznaje się do ogłupienia?
- Więc, Edith - zaczęła delikatnie Lily, przysiadając na łóżku przyjaciółki. - Powiesz nam, o co tobie chodzi?
Blondynka uniosła wzrok, napotykając trzy pary wpatrzonych w nią z uwagą spojrzeń, po czym głęboko westchnęła.
- Ten Alessio - powiedziała w końcu. - To chyba kawał drania.
Jej rozłożone w bezradnym geście ręce jednoznacznie potwierdzały, że to jedyne, co ma do powiedzenia w tej kwestii. Biedna, głupiutka, zagubiona w świecie dziecięco-miłosnym dziewczynka.
Dorcas zmarszczyła w zamyśleniu brwi.
- Ale drań w jakim sensie? Bo jest jeszcze ten pozytywny, pociągający aspekt...
- Dorcas! - przerwała jej z oburzeniem Lily.
- No co? Tylko się zastanawiałam...
- Zachowuj się - ucięła Rose. - Powiesz nam coś więcej, Edith? - dodała łagodniej.
Edith wpatrywała się w podłogę jak obrażone dziecko. Na pytanie Rose zareagowała zniecierpliwionym, niemiłym fuknięciem.
- Po prostu to powiedz - wyjęczała Dorcas. - To, co ci leży na sercu, bez zbędnych eufemizmów i ogólników, a potem powyklinamy na czym świat stoi i bluzgi załatwią sprawę.
Argument ten, jak większość chłopskich pomysłów Colins, okazał się być najsensowniejszy i szybko trafił do świadomości Edith.
- Chyba gra na dwa fronty - oznajmiła, unosząc swoje zbolałe spojrzenie. - I nawet pal to licho, wiecie? Bo najgorsze jest w sumie to, że to takie żałosne, prawda? To z tym nie mogę się pogodzić. Żeby odwalać taką "Dynastię" w tym wieku, i to przy mojej osobowości! Czy nic nie może się już toczyć w spokojny, młodzieńczy sposób?
- Z ust mi to wyjęłaś - wyszeptała Rose na tyle cicho, by nikt jej nie usłyszał.
- Cóż - Lily niezgrabnie wzruszyła ramionami. - Niektórzy chłopcy tak mają. No wiesz. Tak bardzo chcieliby już być Jamesem Bondem, że zbyt szybko uznają się za dorosłych.
- No i wtedy trzeba wprowadzić poważne pojęcia - dodała Dorcas i otworzyła szerzej oczy w swój prześmiewczy, wzburzony sposób. - No wiesz. Zdrada. Kochanka. Romans.
- Związek - sprecyzowała rzeczowo Lily.
Edith skrzywiła się z obrzydzeniem.
- Rzygać mi się chce jak to słyszę - wymruczała.
- A komu nie? - zgodziła się natychmiast Dorcas. - W końcu nie jesteśmy jakimiś szalonymi trzydziestkami, prawda?
- Ci tak zwani mężczyźni - zamarudziła znowu Edith. - Z resztkami trądziku na czole i brodą, która nie łączy się z wąsami, nie dadzą mi przeżyć mojej młodości.
- To prawda - potwierdziła smutno Lily. - Nasze życie to po prostu przekleństwo.
14 lutego, piątek
- James powiedział mi, że jesteś prostą w obsłudze dziewczyną.
- Użył dokładnie takich wyrazów?
- Tak. I podobno bardzo źle całujesz.
- Źle całuję?
- Podobno słabo się wczuwasz.
- Powiedziano mi, że to właśnie podoba się chłopcom.
- Ciekawe. A kto dokładnie ci takich głupot naopowiadał?
- Vanilla.
Równe, białe zęby Benjamina Moterry'ego błysnęły w szerokim, szczerym uśmiechu.
- Nie przesadzasz, Evans?
- Z czym? Ze szczerością? Jestem tylko prostą w obsłudze kobietą.
Benjamin pociągnął łyka swojej kokosowej latte.
- Masz w zupełności rację.
Lily uśmiechnęła się pod nosem. Co sobie ten James myślał?
Po pierwszej godzinie spędzonej w atmosferze przyjemnej, nawet nie tak sztywnej konwersacji w zupełnie naturalny, jakby wcześniej uzgodniony sposób zrobili z tego spotkania coś, co wśród szeroko rozumianej młodocianej publiczności uchodzić mogło jedynie za niewybaczalne pierwszorandkowe faux pa.
Zaczęło się od Lily, która wylała sobie na dekolt pełną filiżankę gorącej czekolady, która, dzięki Bogu, zdążyła już ostygnąć. Próbując od razu usunąć plamę, skorzystała z zaklęcia czyszczącej pary, która, na nieszczęście, była tak gorąca, jak w zamierzeniu miała być czekolada. Walcząc z przemożną chęcią zerwania z siebie parzącej ją, wełnianej sukienki (po której wskoczyłaby pewnie na stół i odtańczyła kilka zdecydowanie zbyt szybkich piosenek - no bo jak szaleć, to już na całego) wyznała Benjaminowi, że od dawna nie czuła się tak zawstydzona przed chłopakiem.
Bejamin podał jej swój sweter, by mogła zakryć nie do końca spraną plamę i zaczepił przechodzącą obok kelnerkę, zamawiając różano-kokosowe latte. Kiedy kobieta wróciła z olbrzymią szklanką z wylewającą się z niej, posypaną wiórkami kokosowymi bitą śmietaną, Benjamin pociągnął z niej pełnego błogości, radosnego łyka i wyznał Lily, że od dawna nie czuł się tak zawstydzony przed dziewczyną.
Żadne z nich nie umiałoby prawdopodobnie określić, jak od negliżu, przez mało męskie drinki, przeszli do rozpoczynania wszelkich tematów, które mogłyby wprawić drugą stronę w zakłopotanie.
Kiedy dwie godziny potem wychodzili z zamykanej już kawiarni, Lily przypomniała sobie ubranego w smoking Eryka, jego nonszalancki uśmiech i sprawność, z jaką prowadził podczas walca.
I to, jak szybko oboje zdali sobie sprawę, że za żadne skarby świata nie mogliby się w sobie zakochać.
Benjamin Moterry, ze swoimi dołeczkami w policzkach, mimo wszystko perfekcyjnymi manierami i sławą świetnego gracza quidditcha nie różnił się tak bardzo od Eryka.
17 lutego, poniedziałek
Lily nie oczekiwała, że James zachowa spokój. Sama ledwo trzymała się na nogach.
Kolacja w przeddzień konkursu przypominała raczej ostatnią wieczerzę. Była mowa o krwi, pożeraniu ciała i ofierze. Siedzący po środku James zachowywał się tak, jakby jutra nie było.
Edith starała się go rozbawić na wiele możliwych sposobów, ale tylko pogarszała sprawę. Syriusz był markotny, jak to mu się ostatnio zdarzało, Rose przybita, a Dorcas zamyślona. Remus chciał wesprzeć Lily, kładąc jej rękę na dłoni, ale tak się przestraszyła, że o mało co nie przewróciła stołu.
- Pamiętaj - powiedziała, kierując swoje słowa do Jamesa. - Bielmo wytwarza się na łuskach ogona jaszczura kaledońskiego. Zrzuca je w ukryciu, pocierając się o jakąś chropowatą powierzchnię. Szukaj w jakiś cierniach, wśród korzeni drzew, ostrych krzakach...
- Dziękuję, Lily - powiedział.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio za coś jej podziękował. Zazwyczaj rzucał jakimiś lakoniczne uwagami pokroju "Mówisz mi to setny raz!" albo "Skąd, do cholery, wytrzasnę ogórka?!". Tym razem naprawdę musiał potrzebować wsparcia.
Nawet Frank powstrzymał się od żartów.
James wepchnął w siebie kilka łyżek zupy dyniowej, popił ją trzema kubkami gorącej herbaty i poszedł spać. Kładąc się do łóżka, starał się nie myśleć o żadnym ze zmysłów, które mógł kolejnego dnia na zawsze utracić.
18 lutego, wtorek
Najgorsze było oczekiwanie. Ból zaciskający swoje upiorne palce szczelnie wokół jej wnętrzności, krew uderzająca do głowy, reagowanie panicznym strachem na wszelkie niespodziewane bodźce. I pustka w jej myślach, wynikająca ze świadomości, że tam, na arenie, może się zdarzyć wszystko. Zeszłym razem to był Barton, teraz to może być James.
Mogła godzinami chodzić po namiocie reprezentantów, mechanicznie rozwijając i znów składając bandaże. Nie pamiętała, jak znalazła się na zewnątrz.
James wypadł wprost w jej ramiona z grupy czarodziejów, która otoczyła arenę. Miał brudną, oblepioną ziemią twarz i zakrwawione barki. Uniosła dłoń, chwytając w palce poszarpany materiał stroju reprezentanta Hogwartu.
Widzisz ciemną krew na skórze? Zupełnie jak w przepowiedni. Palce były od niej aż lepkie.
Bez słowa chwyciła go za rękę. W świecących jasno pośród brudnej twarzy oczach bez trudu odczytała ogromne zmęczenie, pewne zrezygnowanie mimo odniesionego zwycięstwa. Żaden z reszty zawodników nie ukończył jeszcze zadania.
Dopiero teraz zauważyła, że James nie mruży oczu przed zachodzącym słońcem. Nie patrzył też na nią, choć jego postawa i gesty wskazywały, że całkowicie poświęca jej uwagę.
Wpatrywał się cały czas przed siebie.
Dopiero wtedy zrozumiała.
- Oczy? - zapytała z przestrachem.
Kiwnął głową. Wziął antidotum, była tego pewna, ale eliksir nie zadziała tak szybko.
Zacisnęła mocniej dłonie wokół ramienia oślepionego Jamesa i pociągnęła go w kierunku przeciwnym do namiotu reprezentantów. Bez określonego powodu - po prostu nie wydawał jej się dla niego teraz odpowiedni.
Nad jeziorem stała płacząca wierzba o szerokim pniu i grubych, wystających z ziemi korzeniach. Lily dopilnowała, by James nie potknął się o żaden z nich, choć i bez jej pomocy zdawał radzić sobie zaskakująco dobrze. Rozłożyła zabrany wcześniej z namiotu koc na ziemi, po czym przykryła kolejnym ich nogi, gdy usiedli
- Umiesz się troszczyć o ludzi, prawda? - rzucił nagle James.
- Słucham? - zdziwiła się.
Przymknął swoje niewidzące oczy, wzdychając lekko i opierając głowę o pień drzewa. Lily była mu za to w pewien sposób wdzięczna. Jego nieruchome, wpatrzone w jeden punkt źrenice napawały ją pewnego rodzaju niepokojem.
- Można na tobie polegać - wyjaśnił. - Zawsze.
- Bez przesady - mruknęła zaskoczona. - Rozłożyłam tylko koce...
- Ale wzięłaś je - zaznaczył. - W razie, gdybym wrócił przemoczony. Czy pomocnik Bartona miał koc? Nie musisz odpowiadać - dodał szybko. - I teraz. Zawsze siadamy tam, na skraju Błoni - niepewnie wskazał trzęsącą się ręką oddalony o kilkaset metrów mały cypel. - Ale teraz wybrałaś miejsce, w którym mogę się o coś oprzeć, teraz, gdy mam o jeden zmysł mniej.
Z jakiegoś powodu poczuła się zawstydzona.
- Każdy by się zatroszczył...
- Nie każdy by o tym pomyślał, Lily - roześmiał się. - I uwierz mi, nie każdy by się zatroszczył.
- To kwestia złego towarzystwa, James - wyjaśniła łagodnie. - Rzeczywiście, Syriusz pewnie chciałby zagrać w ciuciubabkę...
- Nie musisz drwić, Lily - przerwał jej łagodnie. - Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że to doceniam.
- Przecież wiem, James.
- Nie, wcale nie wiesz. Za mało osób docenia to, co dla nich robisz.
Nie za bardzo wiedząc, jak powinna zareagować, Lily nie odpowiedziała. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, dopóki nie zdała sobie z czegoś sprawy.
- Wskazałeś miejsce, James - powiedziała. - Kiedy mówiłeś o tym cyplu. Twój palec leżał prawie na linii prostej od jego położenia!
Wzruszył ramionami.
- Wyobrażałem sobie wszystko, kiedy tu mnie prowadziłaś.
- Z taką łatwością?
Zmarszczył brwi.
- Co masz na myśli?
- To, że... - zawahała się. - Wiedziałam, że niewidomi ludzie tak robią. Ale ty... Ty nie widzisz raptem od godziny!
Na jego ustach pojawił się ledwie zmęczony cień uśmiechu.
- To była bardzo długa godzina, Lily.
- Wiem, wiem - powtórzyła szybko. - Ale... jak...
Jak to jest?
Zacisnęła usta. Nie chciała zbyt wiele od niego wymagać. Nie w tym stanie.
Uniosła dłoń, zaciskając ją na przedramieniu Jamesa w geście, który, jak miała nadzieję, wyrażał jej zrozumienie i to, że nie będzie na niego naciskać.
Wyciągnęła z kieszeni małą buteleczkę z gencjaną i sterylnie białą chustkę.
- Przestań - James odtrącił jej dłoń, gdy tylko poczuł ją na swojej twarzy.
- Chce tylko przemyć to, co wciąż krwawi - powiedziała stanowczo. - Żeby przynajmniej nie wdała się gangrena.
James zawahał się, po czym skinął niechętnie głową. Powoli i cierpliwie, z pomocą różdżki i gencjany, oczyściła każde większe zadrapanie, ze współczuciem wpatrując się w jego wciąż brudną, naznaczoną fioletowymi plamami twarz.
Z ociąganiem oczyściła ostatnią ranę.
James odetchnął głęboko.
- Po pierwsze słyszysz o wiele dokładniej - powiedział powoli i po raz pierwszy łagodnie się uśmiechnął, jakby ten aspekt utraty wzroku był czymś bardzo przyjemnym. - Nie tylko szelest, który pomaga ci się zorientować w położeniu, ale przede wszystkim głosy - na chwilę zamilkł. - Na przykład ty - powiedział. - Nigdy nie słyszałem, że twój głos brzmi tak melodyjnie.
Było coś niezwykle prostego i szczerego w tym komplemencie, tak, że Lily ani przez chwilę nie poczuła się niezręcznie. Zabrała swoją rękę z jego przedramienia i oparła brodę o dłonie, wsłuchując się w jego słowa.
- Słuch jest właściwie najważniejszy. Ale o tym, co słyszysz, myślisz zawsze. Węch - podkreślił. - To coś, na co jednak nie zwracasz uwagi, prawda? A tam, na arenie - wzruszył ramionami. - To wszystko działo się tak szybko, tak... gwałtownie i po cichu, że węch... - zająknął się. - Powiem teraz coś, co zabrzmi bardzo głupio, dobrze? - zadecydował w końcu.
Lily uśmiechnęła się szeroko.
- Dobrze.
- Szósty zmysł - rzucił. - Wy kobiety podobno go macie, tak?
- Podobno.
- Na pewno. Bo to węch - zamilkł na chwilę. - Nie śmiejesz się - stwierdził ze zdziwieniem.
- Bo nie uważam, że to śmieszne - powiedziała powoli. - Wręcz przeciwnie. Jestem nawet zaintrygowana.
- Dobrze - odparł, po czym wziął głęboki oddech. - Na arenie, w chwili, gdy zupełnie nie wiedziałem już, co się dzieje... Zapach zawsze dawał mi znać o jakiejś zmianie. Ułamek sekundy przed tym, gdy dochodziły do głosu wszelkie inne zmysły. Wiedziałem, kiedy się w sobie spiąć, kiedy coś się wydarzy... - zawahał się. - Nadal brzmię jak medium?
- Nie - zaprzeczyła powoli. - W ogóle tak nie brzmisz.
- Dobrze - powtórzył raz jeszcze i podniósł jeden z leżących na brzegu jeziora kamieni. Obrócił go kilka razy w palcach.
- To, co zostało...
Kamień był chropowaty i półokrągły z jednej i zupełnie gładki z drugiej strony, zupełnie tak, jak gdyby wcześniej był częścią o wiele większego kawałka skały. W miejscu, w którym zapewne się od niej oderwał, biegła niezwykle ostra, cienka krawędź.
- Uważaj! - drgnęła, łapiąc go za palce, żeby się nie skaleczył.
James uśmiechnął się zamyślony
- Dotyk - dodał, przytrzymując dłoń Lily. - Pamiętasz, jak kiedyś opowiadałaś mi o niewidomych, którzy rozpoznają w ten sposób kolory?
Skinęła głową, zapominając, że on przecież nie może tego zobaczyć.
- Ze mną jest trochę inaczej - powiedział z zastanowieniem. - Nie wyczuwam kolorów, ale dopasowuje je do swoich odczuć - wciąż trzymając jej rękę w pewnym uścisku swoich długich palców, James powoli przesunął je na przedramię Lily, przeciągając opuszkami po żyłach. - Jak teraz. Pulsujące żyły: czerwień - delikatnie obrócił jej rękę. - Chłodna skóra: biel. Rozumiesz?
Zawahała się.
- Staram się, James.
- Wiem, że to trudne - wyszeptał, lekko zakłopotany. - Antidotum zaczyna działać, wiesz? Powoli rozpoznaję najbardziej ogólne kształty i już jest mi już trudniej o tym wszystkim opowiadać.
W głosie Jamesa słychać było dobijającą go niemoc i przemożne starania wyrażenia tego, co leżało mu na sercu. Lily uważnie wsłuchiwała się w każde jego słowo.
- Czy możesz... - zaczął, ale natychmiast przerwał.
- Co mogę, James?
- Nie chcę cię...
- Przestań - ucięła. - Co mam zrobić?
Przez jego twarz przemknął cień zakłopotania.
- Zamknij oczy - poprosił w końcu.
Od razu zatrzasnęła powieki.
- Umiałabyś opisać to, co widzisz, ale przy pomocy innych zmysłów?
- Co masz na myśli?
- To jezioro na przykład - wziął głębszy oddech. - Umiałabyś mi je opisać?
- Chodzi ci o... Szum... szmer fal, mroźne powietrze...
- Nie - zaprzeczył. - Chodzi mi o opis wyglądu, ale bez pomocy wzroku.
Walcząc z trudną do pohamowania chęcią otworzenia oczu, nieporadnie pokręciła głową.
- Nie rozumiem - powiedziała przepraszającym tonem.
- A nie podglądasz? - rzucił zaniepokojony. Niezręczne, wciąż nieprzyzwyczajone do swojej roli palce przez szyję i policzki niezgrabnie odszukały drogę do jej oczu.
Wzdrygnęła się lekko, a na jej skórze pojawiła się gęsia skórka.
- Przepraszam - powtórzył, zbyt zajęty, by pamiętać o zakłopotaniu.
Z jakiegoś powodu wydawało się to dla niego bardzo ważne, więc zacisnęła mocniej powieki, starając się zrozumieć, o co mu chodzi.
Dłonie Jamesa zupełnie zakryły resztki ostrego światła, które przenikało przez jej powieki. Teraz rzeczywiście nie widziała absolutnie niczego.
- Wyobrażałaś sobie kiedyś dźwięki przy pomocy kolorów? - zapytał James.
Zastanowiła się przez chwilę.
- Nie.
- A uczucia?
- Też nie - odparła z wahaniem. - Ale uczucia... kojarzą mi się z zapachem.
- Jak strach?
- Kwaśny i ostry.
- A jaki ma kolor?
- Żółty - odparła bez zawahania.
Roześmiał się cicho, a ona też nie mogła powstrzymać szerokiego, zaskoczonego uśmiechu.
- Widzisz? - rzucił.
Kiwnęła głową. Jego dłonie wyczuły ten ruch.
- Więc gdy powiem ci, że to miejsce jest gładkie... - zaczął.
- Będę wiedziała, o co chodzi - powiedziała. - Teraz będę wiedziała - dodała cicho.
Usłyszała jego głębokie, pełne dziwnej ulgi westchnienie. Dłoń wciąż zakrywająca jej oczy przesunęła się gładko wzdłuż jej kości policzkowych, aż kciuk Jamesa zatrzymał się na linii jej szczęki.
Dopiero teraz poczuła ciężar obejmującego ją ramienia i delikatną stanowczość, z jaką przesuwały się wzdłuż jej twarzy palce.
Zupełnie nagle, z wyjątkową jasnością i z zaskakującym spokojem zrozumiała, że to wszystko jest czymś zupełnie innym niż intymną, przyjacielską rozmową. Nie poczuła żadnego dreszczu, nie zareagowała zdenerwowaniem. Spokojne, radosne ciepło objęło jej żołądek.
James wyciągnął swoją drugą dłoń, bez problemu odnajdując jej własną. Ten jeden, prosty uścisk zdawał się wyrażać całą bliskość, jaka się pomiędzy nimi wytworzyła w czasie tego jednego wieczoru.
James pokazał jej, jak pozbawiona jednego zmysłu może polegać na pozostałych, ale zatrzaśnięte na jedynie kilka minut powieki nie zdołały uniezależnić ją od wzroku.
Nie przewidziała zbliżającego się pocałunku, choć jej podświadomość zdawała się być na niego przygotowana.
Wargi Jamesa były popękane i szorstkie, choć starały się być jak najbardziej delikatne. Usta wciąż zdawały się kleić od resztek rozlanego antidotum. Zapach jego skóry przesycony był ostrą i kwaśną wonią gencjany, a policzki lepiły się od wpół zaschłej, pachnącej rdzą krwi. Opuszkami palców wyczuła grudki ziemi sklejające jego włosy, świeże strupy na czole i szyi, opuchliznę dookoła oczu.
A wśród tych wszystkich obcych zapachów i gorzkiego smaku antidotum przebijały się tak dobrze znane, znajome odczucia: zapach włosów Jamesa, linie kości wyczuwane pod opuchniętymi policzkami, ostry kontur podbródka. Tak dosłowne, że nie znajdywała na nie nazw kolorów, bo kojarzyły jej się tylko i wyłącznie z obrazem Jamesa.
Poczuła, kiedy rozciągnął wargi w lekkim uśmiechu, nie przestając jej całować. Uniosła dłoń, by przytrzymać sumiennie odgarniające włosy z jej twarzy palce.
W końcu Lily powoli otworzyła oczy.
Jasne, ostre promienie słoneczne oślepiły ją na chwilę.
Wsparła się na łokciu, osłaniając oczy przed światłem.
Uniosła palce do skroni.
Był wschód, a nie zachód słońca.
Jęknęła cicho.
Wraz z powoli pojawiającym się przed jej oczami zarysem pokoju powrócił ból brzucha, tym razem związany nie tylko z nadciągającym turniejem. Jak najciszej wstała, na palcach przechodząc przez pokój, starając się nie obudzić wciąż pogrążonych we śnie przyjaciółek.
Zamknęła drzwi od łazienki i ochlapała twarz wodą. Uniosła znad kranu wzrok, napotykając odbicie swoich dużych, zielonych oczu.
Tym razem spojrzenie Lily Evans wyrażało jedynie ogromne, dobijające otępienie.
.
No. Kto chciał Jamesa i Lily, ten się nażarł. Quinta aprilis, uważaj, bo się pomylisz ;)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz