18 lutego, wtorek
- Lily, dobrze się czujesz?
Lily zwróciła w stronę Rose swoje zmęczone, pełne rozgoryczenia spojrzenie.
- Co ci? Źle spałaś w nocy?
Ostatni gwóźdź to trumny - oto definicja każdego słowa Rose.
- Za dobrze - mruknęła słabo Lily. - A teraz się stresuję.
Rose kiwnęła głową. Na salę wszedł James, z lekko podkrążonymi oczami, ale mimo to w zaskakująco dobrym humorze. Lily uniosła wzrok. Czy oczekiwała, że będzie zaniepokojony? Jak przez cały ostatni miesiąc? To przecież James, na litość boską.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie i natychmiast uciekła wzrokiem. Całe szczęście, że takie głupoty śnią jej się dzień przed konkursem. Teraz może wszystko zepchnąć na stres i zmęczenie.
- Jak się czujesz, Rogacz? - zapytała niepewnie Edith.
- Dobrze - rzucił krótko, po czym zapolował na jednego z latających pomiędzy półmiskami pączków.
- Zaskakująco dobrze - zauważyła ze zdziwieniem Dorcas.
James oblizał usta z cukru pudru i wzruszył ramionami.
- Jestem samcem i do tego przygłupem, Colins - wyjaśnił. - Czekanie może mnie zabić, ale jak już mam okazję wejść na arenę i pokazać, co potrafię, to zrobię to bardzo chętnie. Cały cholerny miesiąc gadania i waszych chamskich żartów i nareszcie mogę pójść, uwarzyć te magiczne szczyny i pożegnać się z turniejem raz na zawsze.
- Jeszcze trzeci etap, pamiętasz? - przypomniała mu Rose. - I od kiedy to jesteś taki wulgarny?
- To po prostu jego bojowe nastawienie - wyjaśnił Remus.
Potter skinął potakująco głową, po czym zatopił zęby w kolejnym pączku.
- Nie wiem, czy powinieneś jeść pączki, James - wtrąciła niepewnie Lily. - Lepiej zrobią ci jakieś wartościowe kalorie.
Spojrzenie wysłane znad błękitnego lukru wyrażało czyste niedowierzanie.
- Lily, wiem co robię - przewrócił oczami. - Przed każdym meczem quidditcha każdy z nas zjada na śniadanie osiem pączków - zerknął w bok. - Edith jedenaście - dodał ciszej.
- Ale to nie jest mecz quidditcha - westchnęła Lily. - Zamierzają cię otruć, James. Lepiej, żebyś miał pełny żołądek.
James momentalnie przestał przeżuwać, zupełnie tak, jakby któryś z uwielbianych przez niego pączków nagle stanął mu w gardle.
- Chcesz mi popsuć apetyt, Lily? - rzucił z wyrzutem.
Wzruszyła ramionami. Syriusz lekko objął ją ramieniem.
- Daj mu spokój, Ruda.
- Ale jeżeli spali mu ścianę żołądka... - broniła się ciszej.
- Po prostu daj mu spokój.
Zakazany Las, przy którym po raz kolejny ustawiono olbrzymie trybuny, otoczony był lekko mieniącą się w świetle barierą, przypominającą olbrzymią bańkę mydlaną.
- Kiedy ją przekroczycie, wypadacie z konkurencji - wyjaśnił z typową dla siebie prostotą Dumbledore.
Jak zwykle mówił z uśmiechem, pełen ciepła i współczucia. James wyobraził go sobie, jak warzy trucizny w zamkowych lochach, ćwicząc swój śmiech złego bohatera i podśpiewując sprośne piosenki.
Pieprzony sadysta.
Przepuścił Vanillę pod łukiem w tarczy, jedynym wejściem do Zakazanego Lasu. Kiedy i Barton pojawił się wewnątrz, bariera zamknęła się za nimi zupełnie jak kotara za aktorami. James przełknął powoli ślinę.
Dopiero teraz zauważyli, że tarcza ochronna otacza ich nie tylko z tyłu, ale również z boku. Z przodu zaś stała przed nimi zwarta ściana drzew. Pnie pięły się tuż obok siebie, a każdą wolną przestrzeń między nimi wypełniały poprzeplatane ze sobą gałęzie. W tą niezwykłą siatkę wpisane były trzy pary niskich drzwi. Barton natychmiast podszedł i szarpnął za klamkę jednego z nich, ale drzwi nie ustąpiły.
Vanilla i James podeszli bliżej. Barton obrócił się i skierował w stronę kolejnych drzwi.
- Stój - powiedziała spokojnie Vanilla. Oboje odwrócili się w jej stronę. Francuzka przyglądała się czemuś w jednej z wnęk, które tworzyła ściana gałęzi.
Były to trzy napełnione do połowy misy, a na dnie każdej z nich leżał złoty klucz. James bez zastanowienia zanurzył w jednej z nich dłoń, ale nie ważne, jak ją obracał, klucz zawsze wymykał się spomiędzy jego palców.
Kiedy wyjął i otrząsał z resztek płynu rękę, wyraźnie dojrzał pełne dezaprobaty spojrzenia Vanilli i Bartona. Uśmiechnął się zakłopotany.
- Naprawdę myślałeś, że po prostu je wyjmiesz? - zapytała Vanilla z przekąsem.
Lekko wzruszył ramionami.
- Zawsze warto spróbować - wytłumaczył.
Barton zaśmiał się w typowy dla ucznia Durmstrangu sposób, co oznaczało szorowanie zębami i nieprzyjemny dla ucha warkot. Vanilla wsadziła rękę wgłąb wnęki i wyciągnęła z niej trzy metalowe puchary. Kiedy rozdawała im po jednym, James westchnął niepocieszony.
- Madame - Barton wskazał Vanilli trzy misy. - Wybieraj.
Vanilla zanurzyła swój puchar w środkowej misie, ale zawahała się, unosząc go do ust.
- A więc ja mam próbować pierwsza, tak? - rzuciła rozbawiona. - A wy zobaczycie, czy padnę trupem?
Barton i James westchnęli zawiedzeni, po czym napełnili również swoje puchary i stuknęli się nimi z Vanillą. Każde z nich zbliżyło płyn do ust z takim zapałem, jakby równocześnie próbowali odsunąć go od siebie siłą woli.
- Ej - zdziwił się James, kiedy już opróżnił puchar. - To całkiem dobre jest.
Vanilla pokiwała głową.
- Smakuje jak oranżada.
- Ale taka naprawdę dobra - dodał Barton, po czym zmarszczył brwi i trącił łokciem Jamesa. - Ej, James? Ten plan, żeby wmusić wszystko siłą w Vanillę i samemu zabrać klucze?
- Sory stary, rzeczywiście teraz to już nie przejdzie.
- Bardzo zabawne - mruknęła Francuzka, choć na jej ustach naprawdę pojawił się uśmiech. - To co, kolejna runda?
Opróżnianie kolejnych dwóch pucharów poszło im bardzo sprawnie. Kiedy już skończyli, cała trójka drapała się już z zadowoleniem po brzuszkach.
- Podoba mi się ten konkurs - oznajmił z zadowoleniem James, stając przed drzwiami, do których należał jego klucz.
- Za chwilę pewnie umrzesz - uprzedził go z uśmiechem Barton.
- Tak, ale przynajmniej umrę na ojczystej ziemi, bułgarska ciamajdo.
Barton zrobił groźną minę, więc James czym prędzej przekręcił klucz i uciekł tam, gdzie przytulnie, miło i bezpiecznie: czyli do Zakazanego Lasu.
Rozejrzał się dookoła siebie. Dokąd właściwie idzie?
I w jakim kierunku? Zatacza koła czy idzie naprzód?
Lily powiedziała mu, żeby zwracał uwagę na to, po czym zazwyczaj depcze bez zastanowienia. Podobno w Zakazanym Lesie pełno jest wilczych jagód, które po wymieszaniu z pyłkami jakiegoś tam kwiatu tracą swoje zabójcze właściwości i stanowią jeden ze składników odtrutki. Jak się ten chwast nazywał, do cholery? Był niebieski i miał takie małe, żółte kropeczki. Pal licho nazwę, jak go znajdzie, to po prostu zerwie i wrzuci do cholernego gara.
Tylko gdzie ten gar?
Właściwie po co mu w ogóle ta odtrutka?
Czuł się naprawdę dobrze. Po tych piętnastu minutach, w ciągu których skakał od drzewa do drzewa i wymachiwał różdżką w stronę każdej szeleszczącej gałęzi adrenalina dała mu w końcu spokój i mógł spokojnie się zastanowić nad swoją sytuacją.
No to się zastanawiał.
Gdzie ten gar?
Poczuł mrowienie w palcach i szybko je przetarł. Głupie zielsko, już wyskakują mu pokrzywki. Usłyszał głośny szelest i przewrócił oczami.
O ile łatwiej byłoby po prostu przemienić się w jelenia i pohasać sobie tutaj tak na spokojnie? Po co mu w ogóle zdolność animagii, skoro nie może jej wykorzystać w najbardziej korzystnym momencie?
Nagle zakręciło mu się w głowie. Czym prędzej oparł się plecami o najbliższy pień. Koniec z zastanawianiem. Teraz musi się pospieszyć.
Zaczęło się.
Zasłonił dłonią jedno oko, potem kolejne. Kontury liści pobliskiego drzewa nie były nawet lekko rozmazane. Uniósł wyżej ręce i z całej siły klasnął tuż przy swoim uchu.
Usłyszał dźwięk.
Ale nie zabolały go ręce.
Uniósł je z powrotem przed swoje oczy. Były mocno zaczerwienione.
Zaklął. Umiał sobie wyobrazić funkcjonowanie bez wzroku, bez słuchu, ale...
Rozejrzał się i podniósł z ziemi ostro zakończony kamień, po czym powoli i z rosnącym zaskoczeniem wcisnął go sobie w przedramię, rozcinając w końcu skórę.
Ani nie drgnął.
No patrzcie, jaki z niego teraz macho.
Z trudem wyprostował się i odepchnął do drzewa, by po chwili wpaść na kolejne. Zaczerpnął głęboko powietrza. Jak to możliwe, że jeszcze chwilę temu czuł się tak dobrze?
Odetchnął na moment, po czym znowu odepchnął się od pnia i zrobił pierwszy, tym razem stabilny krok. Z jednej strony nie czuł swoich stóp, swojej skóry. Z drugiej miał wrażenie, że niemal płoną mu od środka, zupełnie tak, jakby krew niosła ze sobą...
Ach tak. Przecież niesie ze sobą truciznę.
Póki pamiętał, wycelował różdżką w rozcięte przedramię i zamknął ranę. Gangrena czy nie, Pomfrey już go potem wyleczy.
Trzeba tylko uwarzyć tę zupę.
Żarty się skończyły: Gdzie. Ten. Gar?
Kompletnie zdrętwiały mu nogi. Ledwo szedł do przodu, uważnie stawiając kroki, a każdy z nich powodował bolesne mrowienie w stopach. Nie był pewien swoich nóg, nie był pewien, czy za chwilę nie straci równowagi i nie runie na ziemię, nie uderzy głową w któryś z tych wystających konarów... i mimo to nie poczuje bólu. Bo tak to działa, prawda?
Szedł do przodu, chociaż nie wiedział po co. Jakiś pocieszający głos w jego głowie wciąż szeptał o gotowym kociołku. Powinien tu być, prawda? No bo po co w takim razie całe to zadanie?
James prychnął. Oczywiście, że nie będzie żadnego kociołka. To by było po prostu zbyt łatwe. Zbyt wspaniałe. Za mało... no cóż. Mordercze.
Nagle przystanął. Przez ten cały czas starał się usilnie nie poruszać pozbawionymi czucia wargami - język to coś, czego zdecydowanie nie chciał stracić, a już na pewno nie przy pomocy własnych zębów. A mimo to poczuł coś...
Poczuł smak. Słodki, przyjemny, rdzawy.
Dlaczego oddychał przez usta?
Uniósł palce do swojej górnej wargi. Czy to już? Już jej dotknął?
Naprawdę nie miał zielonego pojęcia.
Przesunął dłoń, wysuwając ją przed swoje oczy.
Skóra na palcach umazana była grubą warstwą ciemnej, gęstej krwi.
Widzisz ciemną krew na skórze?
Czym prędzej uniósł drugą rękę w kierunku miejsc, gdzie powinny być jego uszy i oczy.
Oczy jeszcze nie zaczęły mu krwawić, ale zdał sobie sprawę z tego, że od pewnego czasu rzeczywiście trochę gorzej słyszy. Dlaczego nie zwrócił na to uwagi? Teraz, gdy jest jak dwuletnie, nieumiejące chodzić dziecko, powinien bardziej zwracać na takie szczegóły uwagę.
Coś mignęło przed jego oczami. Pewnie jakieś zwierzę. Naprawdę, gdyby nie fakt, że z własnej woli włóczy się po tym lesie o każdej pełni, spacerowanie w tej dziczy mogło być naprawdę przerażające.
No i jeszcze to światło. Uniósł spojrzenie w górę. Po co mu w ogóle wzrok? Najwyższe drzewa w lesie były tak rozłożyste, że nawet o tej porze dnia wszystko pogrążone było w półmroku.
I wtedy to się stało. Nie umiał dokładnie powiedzieć jak ani co, ale się stało.
W jednej chwili przypatrywał się rozłożystym koronom dębów i rozmyślał na tematy czysto filozoficzne.
W drugiej chwili świat dookoła zawirował, a zaraz potem on przeżuwał błoto, skrobiąc zębami o kamienie. Powieki zatrzasnęły się odruchowo, nos odmawiał współpracy, płuca okazały się puste. Kaszlnął i zamachał rękoma, ale sam już nie wiedział, w jakim kierunku. Kto wie? Może nawet strzelił się sam po pysku. Czuł tylko trzy rzeczy: zapach ziemi, obrzydliwy smak błota i dźwięk wskazujący na to, że jest gdzieś wleczony.
Trwało to może dwie, trzy sekundy. Silnym zamachem ramion obrócił się na plecy. Wzrok miał rozmazany i wydawało mu się, ze cały świat podskakuje.
Od razu zdał sobie sprawę, że to raczej jego głowa porusza się w górę i w dół, uderzając o napotykane na drodze kamienie i korzenie.
Wyrzucił przed siebie ręce i oplótł nimi najbliższy pień. Nie wiedział, czy chwyt był wystarczająco mocny, czy może wręcz przeciwnie, nie łamie sobie właśnie paznokci. A pies go trącał, i tak teraz nie czuje bólu. Ani niczego innego.
Tylko strach, stwierdził, gdy w końcu dojrzał, co ciągnęło go dotąd po ziemi, a to coś momentalnie rzuciło mu się do gardła.
Pierwsze zaklęcie, jakie przyszło mu do głowy, odrzuciło cholerę na najbliższe drzewo i dało mu czas, by czym prędzej zerwać się na zdrętwiałe nogi.
Wyciągał teraz różdżkę w stronę olbrzymiego, sięgającego jego ud gada. Przypominał zmutowaną, długą na dwa metry jaszczurkę i miał mordę, której nikt nie chciałby pogłaskać. Unosił ją mniej więcej na wysokości kolan Jamesa, wpatrując się w nieco swoimi żółtymi, wściekłymi ślepiami i wysuwając co chwila do przodu długi, przypominający język kameleona ozór.
Właśnie: ozór. No bo jak inaczej nazwać coś, co wyskoczyło spomiędzy jego bezzębnych, ale twardych dziąseł, okręciło się wokół nogi ważącego niemal 80 kilogramów faceta i wlokło go po ziemi kilka porządnych metrów?
James ugiął w kolanach nogi i kiedy liczący sobie dobre dwa metry długości język wystrzelił w jego kierunku po raz kolejny, zdążył odskoczyć w bok. Nie do końca wyczuł możliwości swoich stawów, więc przewrócił się, gdy tylko jego stopy dotknęły ziemi, ale kiedy gad był znowu gotowy do ataku, James stał już z powrotem na swoich nogach.
Wielki, paskudny jaszczur. Lily mówiła mu coś o tym, prawda? Czy to było ważne?
James zawsze słuchał ją jednym uchem, gdy wprowadzała go w dany temat. Dla niego liczyło się jedno - co ma zrobić, krok po kroku, jak już będzie na arenie. Całą resztę po prostu miał w dupie.
A kiedy Evans bredziła coś o kolejnym magicznym potworze, akurat przechodziła obok ta siódmoklasistka z Ravenclavu, jak ona tam ma na imię? Chyba Rachel. Co to były za nogi...
James spoliczkowałby się w tym momencie, gdyby nie to, że i tak by niczego za cholerę nie poczuł. Naprawdę, musi się przestać oglądać za dziewczynami, bo oto kolejny dowód, że źle na tym kończy. Wszystko przez to, że Britain ma takie niezgrabne nogi. Co ją podkusiło, żeby ze wszystkich mugolskich sportów wybrać akurat jazdę konną? Dlaczego jakakolwiek dziewczyna zrobiłaby sobie coś takiego?
Psia mać, James, skup się. Co wtedy mówiła Lily? Coś o bielmie, prawda? O tym, na czym oparto recepturę...
Gad zasyczał wściekle, kiwając się lekko do przodu.
James niemal stuknął się w głowę. Jak mogli być tacy głupi? Jeszcze on - to zrozumiałe, ale Lily? Oczywiście, że nie kazaliby mu nigdy zbierać jagód w Zakazanym Lesie. Gdzie w tym wszystkim emocje i rozrywka?
Bielmo, antidotum w postaci słodko-kwaśnego, białawego napoju, jest jedynie sztucznym wymysłem czarodziejów dziewiętnastego wieku. Skomplikowana i bardzo szczegółowa receptura warzenia, której kilku wersji uczył się przez ostatnie tygodnie na pamięć, jest jedynie namiastką naturalnej, ale zdecydowanie trudniejszej do zdobycia odtrutki.
O wiele szybciej i skuteczniej od bielma działa tylko jedna substancja - tak zwane złote bielmo.
Złote bielmo, tworzące pancerz jaszczura amazońskiego.
James bez zastanowienia rzucił w kierunku gada wszystkie zaklęcia, które chował zazwyczaj na okazje pokroju "ja i Lucjusz Malfoy w toalecie". Niestety okazało się, że gada nie tak łatwo zawiesić w powietrzu jak Ślizgona.
Jaszczura te wszystkie błyski tylko jeszcze bardziej wściekły, więc po chwili szarżował na Jamesa całym swoim obleśnym cielskiem, z pyskiem rozwartym w sfrustrowanej minie, jednej z tych, których naprawdę nie widuje się na co dzień. Jamesowi udało się jedynie odrzucić go lekko do tyłu, ale cofając się, musiał się o coś potknąć i po chwili znów leżał jak długi. Gdy tylko uniósł swój wzrok, jaszczur już wgryzał się w jego piszczel.
Naprawdę nieciekawy widok, patrzeć, jak jakieś bezzębne szczęki miażdżą twoje kości. Zanim zdążył pomyśleć, James wcisnął swoją różdżkę w oko gada. Była to chyba najlepsza decyzja, jaką mógł w takiej chwili podjąć, bo jaszczur natychmiast rozwarł szczęki i odskoczył do tyłu oślepiony. Z jego gardła wydobył się paskudny charkot.
James chwycił się solidnej gałęzi nad swoją głową i podciągnął w górę. Ze zdziwieniem odkrył, że umie ustać na nogach. Widząc wlepioną w siebie parę żółtych oczu, przysiadł lekko na zdrowej nodze, wyciągając przed siebie tą okaleczoną.
Skoro chroni go ten cholerny pancerz, załatwimy to w inny sposób. Olbrzymi pająk, który ukąsił Bartona i ta jego cholerna kappa...
Wszystkie magiczne stworzenia w tych ich anty-magicznych zbrojach załatwia się w ten sam sposób.
Jeszcze bardziej wyciągnął swoją do połowy zmiażdżoną nogę.
- No, dalej, bierz - wyszeptał. - Chwytaj, chwyć mnie, ty głupia szmato!
Język z zawrotnym tempie wystrzelił z pyska jaszczura, błyskawicznie okręcając się wokół kostki Jamesa. Szarpnięcie odrzuciło głowę Jamesa do tyłu, ale zanim gad zdążył wciągnąć między szczęki jego nogi, wycelował w jego kierunku różdżką i wystrzelił trzy celne zaklęcia prosto w podniebienie jaszczura.
Przerażony ryk, który wydobył się z pyska stworzenia, niemal ogłuszył Jamesa, ale dał mu okazję do oddania kolejnego zaklęcia. Żadnego tam zabójczego, okaleczającego, ale po prostu sprawiającego ból. Przeszywający, ale krótki. Nagły i zaskakujący, taki, który najbardziej odstrasza. Kiedy gad puścił jego nogę, zawinął swój długi jęzor i rzucił się do ucieczki, James ostatnimi siłami skoczył na jego ogon.
Jaszczur ryknął z przerażeniem po raz kolejny i zniknął pomiędzy drzewami, zostawiając w ciasnym uścisku Jamesa wciąż lekko wijący się, odpychający na każdy możliwy sposób kawałek ciała.
James odetchnął głęboko i wciąż przyciskając do piersi to czyste obrzydlistwo, przetoczył się na plecy i odetchnął głęboko.
Wygrał.
Nie do końca, podpowiedział jakiś głosik w jego głowie.
James spojrzał na fragment ciała jaszczura pomiędzy jego ramionami i wstrząsnął się ze wstrętem. Podciągnął się na klęczki i wycelował w jego kierunku różdżką.
Zrywając naskórek z martwego ogona, wyobraził sobie Vanillę wykrzywiającą swoje wąskie wargi w pełnym obrzydzenia grymasie i po raz kolejny informującą, że "Uwaga, będę rzygać!".
Tak długo nie myślał ani o niej, ani o Bartonie! Jej twarz, która nagle stanęła między jego oczami i myśl, że znowu go wyprzedzi, były jedynymi czynnikami, które zmusiły go do ułożenia kawałka śmierdzącego, klejącego się naskórka na swoich własnych kubkach smakowych.
Najgorsze było czekanie.
Ból szczelnie zaciskający swoje upiorne palce wokół jej wnętrzności.
Kiedy chodziła tam i z powrotem przed namiotem reprezentantów, Lily czuła się jak aktorka, która po raz kolejny odgrywa tę samą rolę.
Już na niego czekała.
Już wpadł na to pole, zupełnie oślepiony i pokaleczony, a potem wypowiedział kilka słów, które zmieniły wszystko, co o nim do tej pory myślała.
Powinna się martwić o to, czy wróci w jednym kawałku, ale nie to zaprzątało jej głowę.
Ból, który dręczył ją w jej śnie, wynikał ze strachu. Ból, który czuła teraz, przypominał raczej motylki w brzuchu, które nagle dostały wścieklizny.
James wypadł ze swoim świstoklikiem tuż za ostatnim drzewem Zakazanego Lasu. Natychmiast wywalił się prosto na twarz. Tłum zaczął szaleć i wiwatować, ale Lily stanął przed oczami obraz upadającego po pierwszym etapie Bartona, więc czym prędzej rzuciła się, by pomóc leżącemu Jamesowi.
Gdy chciała pomóc mu się podciągnąć, niespodziewanie uniósł w jej stronę otwartą dłoń.
- Spoko spoko - powiedział zachrypniętym głosem. - Cały czas mi się to zdarza.
Sama nie wiedziała, jak miałaby na to zareagować, ale po chwili James wstał i mocno ją przytulił. Westchnęła z ulgą.
- Jak było? - zapytała.
Już w momencie wypowiadania tych słów zdała sobie sprawę, że to najgłupsza rzecz, jaką mogła teraz chyba powiedzieć.
- Dobrze - odparł ze śmiechem.
Jej palce, którymi obejmowała plecy Jamesa, zrobiły się zupełnie lepkie. Z początku myślała, że to pot, ale kiedy otworzyła przymknięte dotąd powieki, zobaczyła, że całe jej dłonie są pokryte mieszanką krwi i ziemi.
- James, masz kompletnie rozorane plecy - krzyknęła, odsuwając się.
Przyciągnął ją swoimi ramionami z powrotem.
- Nie, nie, nie puszczaj - poprosił. - Właśnie zjadłem kawałek pokrytej błotem skóry, którą samodzielnie ściągnąłem z pół-żywego ogona olbrzymiej jaszczurki... a twoje włosy tak ładnie pachną.
Roześmiała się, choć w głębi duszy była kompletnie rozdarta. Co się teraz dzieje? On jest niemal martwy, ją za chwilę rozerwą emocje i pierwsze co słyszy to... "spoko spoko"?
Zacisnął ramiona tak mocno, że musiała wypuścić z płuc całe powietrze.
- James - wyjąkała. - Miażdżysz mnie.
- Przepraszam - zachichotał, zwalniając uścisk. - Ale nic nie czuję.
Miała ochotę go uderzyć. Powiedzieć: Pamiętasz, jak mówiłeś o dotyku? O wyczuwaniu emocji? O cieple, chłodzie, szorstkości?
A teraz miażdżysz mi płuca, ty cholerny idioto.
Puścił jej ramiona i uśmiechnął się.
- Jak wyglądam? - zapytał.
Rzuciła na niego wzrokiem. Miał rozorane plecy i posklejane strupami włosy z tyłu czaszki. Cała jego twarz umazana była błotem, zupełnie jak strój, który wisiał na nim w strzępach. Z oczu, nosa i uszu wciąż sączyła się ciemna, niemal czarna krew. Prawą nogę miał wychyloną pod jakimś dziwnym kątem, a rozcięte przedramię sklejone zaklęciem tak, jakby robił to jakiś australopitek.
- Przystojnie jak nigdy - stwierdziła, podczas gdy on wycierał sobie oczy z krwi podaną naprędce chusteczką. Uśmiechnął się do niej rozbawiony, gdy tylko usłyszał jej słowa. Pomyślała o Błoniach, na które chyba podświadomie chciała go zabrać. Westchnęła. - Mimo to chyba lepiej idź do Pomfrey.
James kiwnął głową i zrobił krok w stronę namiotów, ale nagle coś paskudnie strzyknęło i po raz setny tego dnia zwalił się na ziemię.
- CHOLERA JASNA! - wrzasnął w końcu. - JUŻ TAM WYTRZYMYWAŁEM, ALE JA PIERDOLĘ, TO SIĘ MUSI W KOŃCU PRZESTAĆ DZIAĆ!
Lily błyskawicznie dopadła jego boku.
- James, na Merlina, chyba złamałeś sobie nogę! - wyrzuciła z siebie, pomagając mu przewrócić się na plecy. - Musiałeś za mocno na niej stanąć. W skali od jeden do dziesięciu jak bardzo cię boli? Wytrzymasz? - szeptała przerażona.
Twarz Jamesa przybrała wściekły wyraz.
- KURKA WODNA ŁÓDŹ PODWODNA, LILY! - wykrzyknął. - ZERO, DO LICHA, ZERO!
- James - rzuciła Lily, mimo woli nie umiejąc powstrzymać śmiechu. - Nie ma tu McGonaggal.
- KURWA MAĆ! - wykrzyknął w końcu James, i kolejne przekleństwa, które opuściły jego usta, w niczym nie przypominały już kurki wodnej.
Kiedy w końcu obok pojawili się ludzie z noszami i pani Pomfrey, oboje, Lily i James, leżeli już na ziemi, umierając ze śmiechu, bo połamany i okaleczony kapitan drużyny quidditcha wykrzykujący nazwy przeróżnych przedmiotów, którymi zaszczyci swojego dyrektora w różne części ciała, sprezentował Lily potężną dawkę najczarniejszego w jej życiu poczuciu humoru.
I nawet James musiał pod wpływem tego śmiechu w końcu usłyszeć to, co wykrzykuje.
Lily, wstrząsana ciągłymi wybuchami czkawki, obserwowała odnoszonego do Skrzydła Szpitalnego Jamesa i po chwili uśmiechnęła się już w zupełnie szczery, a nie głupkowaty sposób.
James w jej śnie był chłopakiem, któremu ten turniej pozwolił głębiej wejrzeć w swoje emocje, chłopakiem, który zbliżył się do niej dzięki swojej dojrzałości i delikatności.
James, którego znała, musiał po prostu wygrać ten turniej, bo taki już miał charakter. Był niecierpliwy i niedojrzały, ale umiał ją rozbawić. Nie opisywał swoich odczuć w żaden poetycki sposób, ale cechował się imponującą fantazją jeżeli chodzi o wymyślanie nowych, barwnych przekleństw.
Ten James, którego znała, nie umiałby jej pocałować tak, by nie poczuła zdenerwowania. Nie umiał okazać jej bliskości jednym uściskiem.
Ale sprawiał, że się uśmiechała. Częściej i szczerzej niż zazwyczaj.
Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że James jest chłopakiem, w którym mogłaby się w przyszłości zakochać. Nie w tym łobuzie, ale w nieco dojrzalszym mężczyźnie, jakim mógłby się stać.
Łobuz należał do Britain, pomyślała, widząc drobną sylwetkę podbiegającą do noszy. Jak mogła o niej zapomnieć? Cały ten ranek, cały turniej, myśląc o Jamesie, ani razu nie pomyślała o niej.
Widok Britain tylko jeszcze bardziej ją uspokoił.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Nie, łobuz wcale nie należał do Britain.
Łobuz był jej przyjacielem, jednym z najlepszych, jakich miała. I w ten sposób był dla niej jeszcze bliższy, niż kiedykolwiek mógł być dla Britain.
Usłyszała tradycyjny już, towarzyszący świstoklikom szum i między drzewami pojawił się Barton. Kiedy jego pomocnik chciał mu pomóc wstać, Bułgar odepchnął jego ręce.
- Zaebi! - wrzasnął. - Kuchi siny! Dlaczego ja? Dlaczego, 'eba, zawsze ja? Shibaniak!
Kiedy tylko wstał, uderzył czołem w jedną z otaczających go gałęzi, co doprowadziło do kolejnego koncertu przekleństw.
Pomimo szczerego współczucia, jakim darzyła Bartona, któremu z tej trójki rzeczywiście zawsze trafiało się najgorsze, Lily nie była w stanie powstrzymać śmiechu.
Skoro Barton stracił wzrok, to Vanilla wróci co najmniej przygłucha.
A więc czeka ich jeszcze prawdziwy francuski pokaz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz