Rozdział 47 - Podstępne kobiety


- "Dzień zakochanych"?
- Tak.
- Tak właśnie powiedział? "Dzień zakochanych"?
- Właśnie w ten sposób.
Edith uśmiechnęła się szeroko, zakładając ręce za głowę i opadając na oparcie fotela.
- Na Merlina, William jest najbardziej czarującym facetem w tej cholernej szkole.
Lily rzuciła jej nieco przestraszone spojrzenie.
- Oj nie smuć się, Lily - roześmiała się Dorcas. - To bardzo dobry bułgarski model, z resztą sama spytaj się Rose.
Rose uniosła w stronę Evans kciuk znad rozłożonej na kolanach książki.
- Polecam.
- Widzisz? - Edith widocznie postanowiła uznać ten gest za niepodważalny argument, że Lily powinna jak najszybciej odwołać spotkanie z Benjaminem. - Nawet Rose ci przyklaśnie, a to już coś znaczy, czy nie?
- Tak, oczywiście, że coś znaczy - zmarszczyła brwi Lily. - Znaczy, że panna Wing zrzuciła cały swój strach i obrzydzenie w stosunku do mężczyzn na mnie i teraz to ja będę tą złą, marudną i rozpieszczoną.
Rose uniosła w górę zaciekawione spojrzenie.
- Auć, Lily?
- Oj cicho bądź Wing - przewróciła oczami Dorcas. - Masz urodę, mózg i atrakcyjnego chłopaka - rozłożyła ręce w bezradnym geście. - To daje nam prawo do wytykania ci wszystkich błędów.
- Ach tak - Rose uniosła palec do skroni. - Zapomniałam.
- Kolejny dowód na twoje rozpieszczenie, Wing - szybko wtrąciła się Edith. - Już próbujesz ściągnąć temat rozmowy na swoją osobę. Ale to ci się nie uda, o nie, dopóki ja tu jestem - uśmiechnęła się triumfalnie. - No, Lily?
- No co?
- Co zamierzasz zrobić?
Lily westchnęła, prostując się i odkładając ołówek na stół.
- Oto, czego na pewno nie zamierzam zrobić: biec do Benjamina, odwoływać spotkanie, zasmucać go, potem zasmucać Jamesa, a potem rzucić się w ramiona Williama, wyznając, że to wszystko dla niego i błagać, by jego oferta była nadal aktualna.
Edith zmarszczyła brwi.
- Rzeczywiście, nie jest to najlepszy plan - oznajmiła.
- Lepiej potrzymaj go jeszcze w napięciu - dorzuciła Dorcas.
Edith zachichotała głośno i zakryła sobie dłonią usta.
- Co? - rzuciła jak zawsze kulturalna Colins.
- Nic, po prostu kogoś mi przypominasz.
- Marilyn Monroe?
- Nie, Chlorissę McGregor.
Siedząca nieopodal na kolanach Franka Alicja upewniła się, by chłopak nie zauważył jej olbrzymiego, głupawego uśmiechu.


8 lutego, sobota
- Och, chyba robisz sobie żarty, Moodney - oznajmił na głos James, przyspieszając kroku. - Nawet o tym nie myśl!
Clark Moodney, ścigający i kapitan drużyny Ravenclavu, odwrócił się w jego stronę z jak zwykle szerokim uśmiechem na twarzy, opierając się lekko o swoją miotłę.
- Potter, kochany! Już myślałem, że nie będę miał szans się wytłumaczyć.
- Ile razy mam ci powtarzać? - poważnie już zdenerwował się James. - Sobota, południe - to jest mój czas.
Moodney zachichotał.
- Uwielbiam, kiedy wrzucasz na ten dramatyczny ton, Potter - rzucił. - Ale tym razem niestety nie odpuszczę.
- Niby dlaczego?
- Niby dlaczego?! - powtórzył Clark, przewracając oczami. - Potter, nie gracie już w tym roku więcej meczów. A my gramy ze Ślizgonami w przyszłym miesiącu.
- I? - James widać nie był do końca przekonany.
- Musimy przetrenować nowego szukającego, Potter.
James zmrużył oczy w nieufnym grymasie.
- Nowego ścigającego? - zdziwił się. - A co z Torbergiem?
- "Co z Torbergiem"? - mruknął z niedowierzaniem Moodney. - Co ty, Potter, nie widziałeś ostatniego meczu?!
W oczach Jamesa w końcu dojrzał nikły błysk zrozumienia.
- Ach, tak...
- Moterry połamał mu wszystkie żebra!
James kiwnął ze zrozumieniem głową.
- Benjamin Moterry to wcielenie szatana - wymruczał cicho do siebie.
- No to jak będzie, Potter? - zapytał uprzejmie Moodney, choć cała jego drużyna wisiała już nad ich głowami. - Odpuścisz nam ten piątek?
Niechętnie skinął głową.
- Niech ci będzie, Moodney - westchnął. - Normalnie pożyczyłbym ci Blacka i Path do ćwiczeń, ale chyba rozumiesz, że bardzo zależy nam na waszej przegranej.
- Słucham?
- Jeżeli przegracie stratą 180 punktów, wciąż mamy szansę na puchar.
Clark nawet nie próbował powstrzymać złośliwego chichotu, który wydobył się z jego ust.
- Ach tak - stwierdził, rzucając wzrokiem na Eryka Frossa wykonującego slalom wokół swoich niedostępnych pętli. - Powodzenia, jeśli o to chodzi.
James zmarszczył groźnie brwi, po czym odwrócił się w stronę gryfońskich zawodników.
- Drużyno! - zakrzyknął. - Nie dzisiaj.
- I-ja-i-ja-oo - mruknęła Edith. - Wspaniała przemowa, kapitanie.
- Dziękuję. Ktoś idzie pooglądać tych frajerów na trybunach?


Naprawdę szkoda, że akurat tego dnia nie mogli polatać na miotłach: pogoda była taka, jaką James Potter zdecydowanie lubił dla swojej drużyny najbardziej.
Ciemne chmury, który wisiały im nad głowami przez cały ranek, zdecydowały się nagrodzić uczniów za wytrwałość na swój własny sposób. Deszcz ze śniegiem odstraszył kilku ciekawskich obserwatorów, ale gdy po pół godzinie na głowy reszty lunęła zupełnie niezimowa, zwiastująca szybką odwilż ulewa, na trybunach zostali już tylko prawdziwi, najbardziej wytrwali fani qudditcha.
Edith jeszcze raz spojrzała w niebo, po raz setny dziękując w duchu za talent magiczny i zaklęcia, które mogą uchronić cię przed deszczem. Szklana bańka, którą wyczarowała wokół swojego siedzenia, sprawowała się znacznie lepiej niż zwyczajny parasol.
Wychyliła się z trybun, dostrzegając kształt jakiejś drobnej sylwetki zmierzającej szybko w kierunku boiska.
Unosząc wysoko nad głową różdżkę, przeskoczyła nad nogami komentującymi po cichu grę Syriusza i Jamesa i zbiegła po schodkach w kierunku szatni.
Dorcas miała na sobie ciemną pelerynę zarzuconą na ramiona i gruby, błękitny szal, którym owinęła głowę. Mokrą i zaczerwienioną od mrozu twarz oblepiały pojedyncze kosmyki jej ciemnych włosów, przez co wyglądała jeszcze śliczniej i niewinniej niż zazwyczaj.
- Och, Dor, naprawdę nie wiem, jak ci dziękować - mruknęła, odbierając z jej rąk wełniane rękawiczki i czym prędzej naciągając je na odmrożone palce.
- Nie dziękuj - mruknęła, pociągając nosem. - Czerpię typową dla głupców radość z takich sytuacji.
- Z biegania w deszczu w niemal minusowych temperaturach? - rzuciła z rozbawieniem Edith.
Dorcas wzruszyła ramionami.
- Nie wiedziałam, że jest tak zimno.
- Path? - usłyszała i szybko odwróciła głowę. Eryk zeskoczył z miotły kilka metrów dalej i właśnie pokonywał dzielącą ich odległość tym typowym dla niego, gwałtownym krokiem. - Poczekasz chwilę?
Edith odwróciła w jego kierunku głowę i uśmiechnęła się ciepło. Jeżeli to Dorcas wyglądała na przemokniętą, to już naprawdę nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć o Eryku.
- Hej, Fross - uśmiechnęła się. - Wyglądasz, jakby Filch wziął cię za szmatkę i umył tobą podłogę.
Krukon roześmiał się pod nosem, chwytając między palce swój zupełnie przemoknięty strój, który lepił się już do jego piersi.
- Cóż mam powiedzieć? - mruknął, ocierając rękawicą czoło. - Przysięgam, ostatnio zdarza się to coraz rzadziej - Edith zachichotała, a Eryk przechylił się w bok, próbując dojrzeć twarz wśród zwojów materiału zawiniętego wokół twarzy Dorcas. - Och, cześć, Dorcas - mruknął zdziwiony.
- Cześć, Eryk - odparła, jeszcze raz pociągając nosem.
- Ładnie wyglądasz - powiedział, zanim zdążył pomyśleć. Brwi Edith powędrowały wysoko w górę. - To znaczy, jak na taką sytuację - sprecyzował ze śmiechem, sam zaskoczony własnymi słowami. - Nie wiedziałem, że można ładnie wyglądać jako zmokła kurka. Eeediith - podkreślił, szybko obracając się w kierunku Path, żeby ukryć zażenowanie, w które wprawił się, no proszę, własnymi słowami. - Pamiętasz, jak szło to zaklęcie rozgrzewające? Właśnie próbowaliśmy tego z Torbergiem, ale koleś prawie spalił mi miotłę.
Edith zmarszczyła swój śliczny nosek.
- Hm, nie do końca. Czy nie chodziło tam o akcentowanie?
- Trzecia spółgłoska - rzuciła pewnym tonem Dorcas. - Musisz położyć nacisk na trzeciej spółgłosce, inaczej spalisz coś znacznie większego niż swoją miotłę.
Eryk uśmiechnął się niepewnie.
- Dziękuję.
- Proszę.
- Chyba lepiej będzie, jeśli... hmm... to trochę żenujące, ale chyba lepiej, żebym szybko znalazł Torberga.
Odwrócił się, przyzywając do siebie miotłę i czym prędzej zmierzając w kierunku krukońskiego szukającego, który mógł się niebawem zamienić w żywą pochodnię. Edith z kretyńskim uśmiechem odprowadziła go wzrokiem, po czym obdarzyła Dorcas już znacznie poważniejszym, czujnym spojrzeniem.
- Co. To. Było? - wymruczała przez zaciśnięte zęby.
Dorcas uśmiechnęła się lekko, próbując to ukryć pod kolejną warstwą swojego szalika.
- Dorcas, mówię to dla twojego dobra - ostrzegła ją Edith, prawie drżąc ze zniecierpliwienia. - Lepiej mi powiedz, co tu się dzieje. Ostatnim razem, kiedy miałam wgląd na tę sprawę, Eryk uważał cię za nieatrakcyjną i niedojrzałą dziewczynę, która spławiła go w niezwykle nieczuły sposób.
- Och tak? - udała zaciekawioną.
- Nie ze mną te numery, Colins. W jaki, do cholery, sposób, sprawiłaś, że wygaduje pod twoim adresem nieprzemyślane komplementy?
Dorcas przez chwilę milczała, jakby bijąc się z myślami, ale kiedy się w końcu odezwała, jej głos brzmiał wyjątkowo radośnie.
- Podeszłam go.
- Co?
- Podeszłam go.
- Podeszłaś go?
- Owszem.
- Ale co to ma w ogóle znaczyć?
Dorcas uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Och, on mnie zupełnie nie zna.
- No cóż, ja też mam teraz takie wrażenie - mruknęła Edith z przestrachem.
- Oj przestań - roześmiała się Colins, lekko trącając ją w ramię. - Naprawdę mi zależy, wiesz? Więc po prostu się z nim zaprzyjaźniłam.
- Zaprzyjaźniłaś, Dor? - teraz Edith była już naprawdę zaniepokojona. - Ty nie przyjaźnisz się z chłopakami.
- No właśnie - potwierdziła radośnie. - Ale Eryk dopiero teraz zaczął sobie z tego zdawać sprawę.
Blondynka przyjrzała jej się z niedowierzaniem, po czym spojrzała z powrotem na Eryka.
- Chcesz mi powiedzieć, że w ogóle go nie... podrywasz, ani nic? Po prostu spędzasz z nim czas i wykorzystujesz fakt, że był tobą kiedyś bardzo zauroczony, żeby... - otworzyła szeroko oczy. - To jest genialne, Colins.
- Mogłabyś użyć innego słowa, Edith? Akurat w tej sytuacji wolałabym nie wyjść na geniusza zła.
- Ale ty jesteś geniuszem, ale geniuszem dobra. Można by nawet powiedzieć, że nie robisz nic złego. Po prostu dajesz mu czas, żeby sam zrozumiał, że ty wcale nie jesteś mniej czarująca, a jemu wcale nie przeszło... jak właśnie przed chwilą - dodała, a na jej ustach powoli pojawiaj się coraz szerszy uśmiech. - Och, to jest jak spełnienie moich marzeń co do was dwojga.
- Fross! - krzyknął z daleka Moodney. - Na pętle!
- Coś pominęłam? - upewniła się Edith.
- Hmm, no cóż - Dorcas podrapała się po nosie. - No, nie zawsze gram fair, wiesz? On naprawdę dobrze nad sobą panuje, a losowi trzeba czasami pomóc.
- Co masz na myśli?
- Chłopcy nie zawsze są mądrzy, Edith, i zdarza im się zrzucać na zmęczenie winę za zakłopotanie, które wywoła obecność dziewczyny.
- Więc?
- Powiedz mi, jak spojrzy w naszym kierunku przez rzutem.
Edith uniosła wzrok, śledząc krążącego wysoko nad ziemią Eryka. Przygotowując się do obrony, rzeczywiście rzucił w ich kierunku szybkie spojrzenie. Nie puścił w jej kierunku oczka, nie uśmiechnął się, żadna z tych rzeczy - to był tylko pojedynczy, nerwowy, zakamuflowany ruch, który zdecydowanie wskazywał na coś podejrzanego.
- Spojrzał.
- Tak? - Dorcas uniosła głowę akurat w momencie, w którym nowy krukoński ścigający oddawał swój strzał. - Confundus.
Kafel śmignął tuż nad wyciągniętą nogą Eryka, omijając stopę i przelatując przez metalową obręcz.
- Co jest, Fross? - zagrzmiał Moodney. - Od kiedy to przepuszczasz gole przez środkową pętlę?!
Edith przez chwilę bezgłośnie poruszała ustami, po czym rzuciła Dorcas niedowierzające, choć mocno rozbawione spojrzenie.
- Colins, jest z ciebie doprawdy diabeł wcielony.


- Remus! - wrzasnęła Rose, niemal uderzając plecami o ścianę. - Jeszcze raz wejdziesz do naszego dormitorium bez pukania, słowo daję, potraktuję cię czarną magią.
Remus uśmiechnął się, lekko zakłopotany.
- Wybacz, myślałem, że nikogo tu nie ma.
- I to niby ma być usprawiedliwienie?
- No wiesz, Syriusz zawsze mawia, że lepsza głupia wymówka niż żadna.
Rose skrzyżowała ręce na piersi.
- Ach, a więc taki z niego filozoficzny guru?
Remus przywołał na twarz bezsilny grymas, przymykając za sobą drzwi i wchodząc głębiej do pokoju.
- Przyszedłem tutaj tylko po rękawiczki Edith, wysłała mi wiadomość - wytłumaczył, unosząc w górę prawie zupełnie zniszczony przez deszcz papierowy samolocik, jeden z tych, które bez przerwy latały po hogwarckich korytarzach, przekazując uczniom zarezerwowane tylko dla nich wiadomości.
- Nie ma sensu, żebyś ich szukał - wyjaśniła mu szybko Rose. - Dorcas zaniosła je jej jakieś pół godziny temu.
- Pół godziny temu, co? - rzucił Remus, z niesmakiem wyglądając przez okno. - Dzięki Bogu za moją ruchliwość.
- Słucham?
- Nie będę ukrywał, jestem bardzo szczęśliwy, że to nie ja siedzę teraz na dworze - wytłumaczył.
Rose wyjrzała przez okno i mimowolnie skrzywiła się.
- Skoro nie chciałeś tego robić, to po co tu przyszedłeś? - zapytała.
- Ja? - szczerze się zdziwił. - Ja? Rose, nie znasz mnie? Oczywiście, że przyszedłem. Dama prosiła.
Rose roześmiała się głośno, widząc udany ból wypisany na jego twarzy.
- Twój problem polega na tym, Remus, że to wcale nie jest kwestia damy. To całkiem zabawne, biorąc pod uwagę to, jak bardzo ironicznego i złośliwego zazwyczaj udajesz.
- Och, dziękuję, Rose. Nie zdradź mnie przed innymi.
- Widzisz? - roześmiała się. - Właśnie o tym mówię.
Uśmiechnął się lekko, przewracając oczami.
- Już zapomniałem, jak bardzo bawi cię psychoanaliza - rzucił, po czym zmrużył powieki. - Rose, masz coś na policzku.
Błyskawicznie sięgnęła do swojej twarzy.
- Coś? Gdzie?
- Chyba przypiórko - mruknął, nieco się pochylając, by lepiej się przyjrzeć. - Tak, to przypiórko.
Rose wytarła szybko policzek. No tak, to właśnie dlatego mugole używają długopisów.
- Nie, naelektryzowało się, czekaj - mruknął Remus, wciąż uważnie przyglądając się jej twarzy, którą Rose już niemal wściekle pocierała. - Uspokój się, tak tego nie zrobisz.
Stali tuż naprzeciwko siebie.
Z jakiegoś powodu tętno Rose przyspieszyło. Remus wciąż nachylał się nad jej twarzą.
- Teraz masz już to na całej twarzy. Idź do lustra, inaczej nic nie zdziałasz - stwierdził w końcu, jak gdyby nigdy nic prostując się i odwracając.
Rose wciąż stała w tym samym miejscu.
- Widzimy się na kolacji? - rzucił przez ramię.
Wtedy nadal jeszcze nie wiedziała, co takiego się tutaj stało.
Rose skinęła głową.
Oj, niedobrze.


9 lutego, niedziela
Edith nie miała apetytu przy kolacji.
Wszystkim natychmiast siadły humory.
Edith była zawsze piękna, uśmiechnięta i roztaczała wokół siebie czar. Wszędzie było pełno jej włosów, śmiechu i gestykulacji, wobec których naturalną reakcją człowieka było po prostu zakochanie.
Ale jeżeli istniał moment, w którym blondynka traciła odrobinę swojej dziewczęcej powabności, była to z pewnością pora posiłku. Talia Edith prawdy nie powie, a patrząc na jej szczupłą sylwetkę w kostiumie do gry w quidditcha z pewnością nie przyszłoby nikomu do głowy, jakie ilości jedzenia jest w stanie na raz wrzucić w siebie tak zgrabna dziewczyna.
Jej brak apetytu był dla przyjaciół szokiem. To tak, jakby Syriusz przestał się sobą zachwycać, Rose marudzić, a Remus wszystkim docinać. Jakby Dorcas przywdziała sutannę, a James profesorską togę.
Przy stole natychmiast zapanowała cisza.
- Co jest, Edtih? - zapytała zaniepokojona Lily.
Edith wzruszyła ramionami.
- Po prostu nie jestem głodna.
- Co za bzdura, Ed - natychmiast zaprzeczyła Dorcas. - O co chodzi?
Path westchnęła głośno, po czym bezradnie rozłożyła ręce.
- Mam... - zawahała się. - Problemy uczuciowe. Tyle.
James drgnął, rzucając w kierunku Syriusza zaniepokojone spojrzenie. Syriusz spokojnie jadł swój makaron, nie odrywając wzroku od talerza.
- Coś poważnego? - zapytała łagodnie Lily.
Edith znowu wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - mruknęła. - Tak? Nie? Nie mam pojęcia. Porozmawiamy o tym później, proszę? - dodała, znacząco patrząc na siedzących naprzeciwko Huncwotów i Franka Longbottoma.
- No dobrze - zgodziła się Evans. - Ale musisz coś przełknąć. Inaczej będziesz smutna cały wieczór.
- Co za różnica? - westchnęła Path.
- Oj, tylko nie dramatyzuj, Edith - Remus uśmiechnął się do niej ciepło. - Humor poprawi ci się jak tylko wsuniesz swoją pierwszą kluskę.
- Nawet nie mam siły sięgnąć po widelec - zamarudziła.
Lupin zatrzymał na niej spojrzenie, dopóki nie spojrzała mu prosto w oczy i nie uśmiechnęła się lekko. Chwytając za własne sztućce, nawinął na widelec nieco makaronu z sosem pomidorowym i upewniając się, że nic nie skapnie na stół, wyciągnął rękę w kierunku Edith. W jej oczach w końcu pojawił się wesoły błysk, gdy nachyliła się, by zjeść podsuwane jej kierunku jedzenie.
Widząc ten błysk, reszta przyjaciół w końcu odetchnęła z ulgą. Remus uśmiechnął się do Edith łagodnie, przy pomocy łyżki nakładając na widelec kolejną porcję.
- Więc, James, hm? - rzucił Frank, próbując odciągnąć uwagę wszystkich od problemów. - Jak tam twoje prace w kierunku uodpornienia się na jad kiełbasiany?
Potter zakrztusił się popijaną właśnie wodą. Syriusz zachichotał, posyłając Longbottomowi pełne uznania spojrzenie.
- To nigdy nie przestanie być zabawne, prawda?
- Nigdy.
- Trochę szacunku - wyjęczał James. - Żarty z trucizn to o wiele poniżej waszych możliwości, nie sądzicie?
- No nie wiem - zastanowił się Remus, nałożywszy dla Edith kolejną porcję. - Oddychanie czadem jest poniżej twoich możliwości.
Próbująca choć trochę wspierać Jamesa Lily usilnie starała się ukryć swój szeroki uśmiech.
- Nie śmielibyście się tak - na poważnie obraził się już Potter. - Gdybyście wiedzieli, jak to jest.
- A ty wiesz? - udała zdziwioną Rose.
- No jasne, że wie - oznajmił poważnie Syriusz. - James ma duże doświadczenie z poważnymi środkami toksycznymi, jak choćby spray na komary albo trutka na szczury.
James przyjął wściekłą postawę.
- Ta trutka, którą matka wysypuje ci w pokoju?
- Moja mama bardzo mnie kocha, James. Dlaczego miałaby robić takie rzeczy?
- Żeby sprawdzić, czy nie zostałeś skalany przez zbyt szkarłatne cechy, jak np. przyjacielskość albo współczucie, Black. Całe szczęście, jesteś takim szczurem, jak zawsze.
Syriusz uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Skoro tak mówisz... ołowiany żołnierzyku.
- Okej, koniec! - zawołała Lily, sama krztusząc się ze śmiechu. - To nasz dobry przyjaciel, i przeżywa bardzo trudny okres. Może odrobinę wsparcia, hm?
- Mówisz to tak, jakby była to moja wina - żachnął się Syriusz. - A to nie ja, tylko ta przepowiednia.
- No właśnie - potwierdziła Dorcas. - Mały, odgórnie napisany wiersz, który każe mu strzelić shota przed zgonem.
Remus niemal dźgnął Edith widelcem w oko.
- Zdajesz sobie sprawę, co ty właśnie powiedziałaś? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie - odparła Colins. - Nie, dopóki nie powiedziałam tego na głos - odchrząknęła, po czym wyrecytowała głośno. - Będą potępieni abstynenci na Ziemi.
Syriusz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Kto nie strzeli shota, pożre go hołota.
Powracający dobry humor Jamesa prysł jak bańka mydlana.
- Kto odstawia picie, żegna się wraz z życiem - dodała Rose.
- Cnotliwych cechą duszy jest nieunikanie katuszy....
- Kto ma puste ręce, będzie zdychać w męce....
- Kto nie pije za toastem, dla żyjących jest balastem...
- Tylko nie Lily! - nie wytrzymał już James, uderzając otwartą dłonią w stół i momentalnie kończąc wszystkie wyliczanki. Przyjaciele przyjęli jego reakcję nie bez radości. - Nie ty, Evans! To... to już jest przegięcie!
- Och, daj spokój - odparła z radosnym uśmiechem Lily, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Tak cię tylko hartujemy, kochany.
- Ale czy nie możecie na chwilę przestać? - wyjęczał z męką. - Czy nie mogę już w spokoju zjeść swojej kolacji?
Z głośnymi westchnieniami zawodu jego dobrzy przyjaciele porzucili w końcu szerokie uśmiechy i złośliwe żarty, zupełnie pogrążając się we współczuciu.
- Tylko muszę cię ostrzec, James - odezwała się nagle Lily. - Kto sięgnie po zupę, pierwszy padnie trupem.
I tak zbyt długo wstrzymywali już śmiech. Obserwując zaśmiewających się przyjaciół, James ukrył twarz w dłoniach, zdając sobie sprawę z tego, że tym razem po prostu nie będzie mu dane.
Edith w końcu szeroko się uśmiechnęła.



Rozdział dla Chocococonut, za przyjemną recenzję :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz