Rozdział 46 - Lily Evans, kozia dupa, czy chcesz zrobić z Jamesa trupa?


Szalone-zycie-rudej czyli opowiadanie, które chyba najbardziej wpłynęło na bezsensowny styl boso-po-mokrej-trawie, zaszczyciło kiedyś czytelników wspaniałym cytatem w scenie, gdy Lily wprowadza "znowu Pottera" do Skrzydła Szpitalnego:
- Proszę ‘znowu Potter’a’ opatrzyć i posmarować cudotwórczą maścią, a mi wstrzyknąć w d.. No, środek uspakajający. Byleby grubą igłą.
Ta jedna fikcyjna Ruda zawsze świetnie odgadywała mój nastrój.


- Daj spokój, przecież cię nie otrują, James - powiedział spokojnie Remus. - Sam próbowałem z tysiąc razy i nic z tego nie wyszło.
- Bardzo zabawne, Remus.
- Nie tak zabawne jak ta twoja mina - skrzywił się lekko, po czym przywołał swój najbardziej strwożony grymas. - "Otrują mnie, otrują!"
- Taki z ciebie przyjaciel - żachnął się James. - Jak z koziej dupy pizza prosciutto.
Milczący dotąd Syriusz uniósł głowę i rzucił mu wściekłe spojrzenie.
- Dziękuję za przypomnienie, że jestem cholernym zazdrośnikiem, James - warknął. - Naprawdę nie myślałem o niczym włoskim już od siedmiu minut.
- Fantastycznie, wińcie mnie - jęknął Potter. - Wińcie o wszystko.
Ze smutkiem zatopił swoją łyżkę w owsiance. Może to jedzenie jest drogą? Jeżeli utyje 20 kilo w miesiąc, mogą go zdyskwalifikować z tej kategorii wagowej.
Uśmiechnął się do siebie z rosnącą dumą i zadowoleniem i na kilka minut zupełnie pochłonęło go jedzenie. Albo po prostu pożywianie się. Hmm, wrzucanie w siebie żarcia. Pałaszowanie z koryta.
Jakkolwiek by to nazwać, pokaz savoir-vivre'u to to nie był.
- Ktoś jest dzisiaj głodny - zauważyła Lily, siadając obok i nie bez pewnej dozy obrzydzenia obserwując obżerającego się Pottera.
- Och, wybacz mu - usprawiedliwił go Remus. - To dla niego bardzo stresujący okres.
- O, w to nie wątpię - jeszcze raz spojrzała na Pottera i wzdrygnęła się. - Nie no, koniec, to obrzydliwe - oznajmiła, wyrywając mu z dłoni łyżkę. - James, słowo daję, jeszcze jeden kęs i przetransformujesz się w świnię.
Potter z niedowierzaniem wpatrywał się w odebraną mu łyżkę dzierżoną przez Evans i przez chwilę pewnym było, że po prostu wsadzi twarz w miskę ciepłego mleka i tak będzie kontynuować swoje "spożywanie". Istny cud, że jednak się opamiętał.
- O co ci chodzi, kobieto?! - wykrzyknął z ustami pełnymi na wpół przemielonego jedzenia. - Przecież używam sztućców!
Evans uniosła w górę brwi w wyrazie prawdziwego zaskoczenia.
- No, to już coś.
Agresywnym ruchem sięgnął do przodu i wyrwał jej łyżkę z dłoni. Co prawda była w jego zespole, ale nie miał jeszcze zamiaru zdradzać się ze swoją taktyką. Może za jakiś czas powie jej. Za jakieś 10 kilogramów. Wtedy nie będzie odwrotu.
- Czy go można w jakiś sposób powstrzymać? - zapytała poważnie już zaniepokojona Lily.
Peter wzruszył ramionami.
- Jest jeden taki sposób - oznajmił.
Powoli, by nie zostać ochlapanym przez fruwające dookoła Jamesa jedzenie, nachylił się w stronę ucha przyjaciela.
- Ej, Rogacz - wyszeptał. - Wrzuciłem ci cyjanek do zupy.
James najpierw zamarł, potem się zakrztusił, następnie bezceremonialnie wypluł wszystko, czego nie zdążył jeszcze przełknąć, by na koniec jeszcze stracić równowagę i spadając z krzesła, uderzyć plecami o podłogę.
- A więc można - mruknęła zamyślona Lily.


- Nie bawi mnie już ten cały puchar - wyznał James, kiedy kilka godzin później siedzieli razem w bibliotece. - To całe oczekiwanie po prostu człowieka dobija.
- Niedługo będziesz na arenie - uśmiechnęła się. - I wtedy nie będziesz już tak narzekać.
- Skoro tak mówisz - westchnął. - Ale to wciąż nie to samo. Nie ma już tej samej zdrowej rywalizacji.
- Co za głupoty dzisiaj pleciesz - mruknęła, patrząc na niego niepewnie. - Przecież uwielbiasz się popisywać.
Pokręcił głową.
- Nie tym razem. Z kim mam konkurować? Z Vanillą było kiedyś tak zabawnie i pozytywnie, a teraz... Teraz mam tylko ochotę szybko zdobyć ten puchar i wcisnąć go w jej w ręce, żeby w końcu znów zaczęła się uśmiechać.
Lily oparła brodę o swoją dłoń, mrużąc lekko oczy.
- Obawiam się, że to nie tego jej potrzeba, James.
- No jasne - wzruszył ramionami. - A Barton? Czego mu potrzeba? Chłopak Rose, jakby tego było mało. Póki udawała, że go nie znosi, było przynajmniej łatwo. Możesz się śmiać, ale wchodząc tam, czułem się w pewnym sensie jak obrońca jej cnoty.
Lily prychnęła śmiechem, nie zwracając uwagi na karcące spojrzenie rzucone jej przez bibliotekarkę. James uśmiechnął się szeroko.
- No, przynajmniej teraz udało mi się przywołać twój szczery uśmiech.
- Jakbyś nie wiedział, że twoje głupoty zawsze zadziałają, obrońco kobiecej godności... no i wtedy właśnie używasz bezoaru, James - powiedziała głośno, zezując w stronę przechodzącej obok bibliotekarki. - No dobra, czas naprawdę się zabrać za naukę - dodała ciszej.
- No dobrze, ale co to jest bezoar, Lily?
- Kamień z dupy kozy.
Uśmiechnął się szeroko.
- Coś ci nie wierzę, Evans.
- Sama sobie nie wierzę - mruknęła, przekartkowując kolejną książkę. - Niszczysz wszystkie moje wartości James.
- Daj spokój, Lily, małe przekleństwo nikomu nie zaszkodzi. Właściwie, jest taka gra, ja mówię "dupa", ty mówisz głośniej i...
- Nie.
- Tak myślałem - przewrócił oczami. - A więc musimy pracować? Pokaż, co tam masz.
Lily wyciągnęła w jego kierunku plus minus dwustokilową księgę i otworzywszy ją, postukała palcem w jedną ze stron.
- Tu - oznajmiła, po czym westchnęła ostentacyjnie i chwyciła go za brodę, udaremniając obrócenie się za kolejną szóstoklasistką. - Tu. Tu James patrzeć.
- James patrzeć - potwierdził szybko.
- Cały artykuł o bielmie. Nie uważasz, że to skandaliczne, że to ja musiałam się przez niego przedrzeć, podczas gdy ty tylko biegasz dookoła i dramatyzujesz, że chcą cię otruć?
- Co z ciebie za przyjaciółka? - oburzył się. - To trudny okres.
- Tak, już to słyszałam - uśmiechnęła się, po czym znowu przewróciła oczami. - Hm, James, Britain naprawdę nie ma nic przeciwko twojemu oglądaniu się za każdą ponad-pół-brzydką dziewczyną?
Pokręcił głową.
- Britain - podkreślił. - Szanuje mnie takim, jaki jestem. I nie czepia się męskich przyzwyczajeń jak ty.
- Ach tak.
- Dlatego jestem z nią, a nie z tobą.
Uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
- A więc to nie mój upór, James? - rzuciła rozbawiona.
- Daj spokój, Evans - machnął ręką. - Spławiam cię od pięciu lat.
Roześmiała się, zanim jeszcze raz postukała palcem w kartkę.
- Tu jest napisane, że bielmo stanowi całkiem prostą do uwarzenia, choć skomplikowaną pod względem składników odtrutkę na trzy zabójcze trucizny.
- Jakie trucizny?
- Och, tylko nie dygocz mi tutaj. Trucizny odkształcenia.
Lekko zmarszczył brwi, a Lily po prostu musiała załamać ręce.
- Ty absolutnie nic a nic nie słuchasz u Slughorna, prawda?
Jego wargi rozciągnęły się w szerokim, huncwockim uśmiechu.
- Cóż, Evans, nie będę kłamał.
Przyjęła najbardziej akademicki wyraz twarzy, na jaki mogła się zdobyć wobec tego durnia.
- Jest pięć rodzajów trucizn odkształcenia, James, w tym trzy śmiertelne. Te dwie mniej niebezpieczne prowadzą jedynie do lekkich utrat przytomności i trwałej utraty zmysłu węchu lub smaku - powiedziała. - Trzy pozostałe, jak się pewnie domyślasz, dotyczą...
- Wzroku, słuchu i... - zawahał się, po czym spochmurniał i na chwilę zamilknął. - Jaki jest ten piąty? - spytał w końcu. - Zawsze zapominam...
Lily otworzyła z przestrachem oczy, po czym złapała się załamana za głowę.
- O Boże, ratuj...
- Zawsze chcę powiedzieć "mowa", ale to chyba nie to... - mruczał James. - Co jest piąte, Lily?
Pokręciła głową.
- Nie mam najmniejszego zamiaru ci podpowiedzieć. Za kretynizm trzeba płacić, James.
- To nie było miłe.
- Pomaganie tobie nie jest miłe, James. To jak opiekowanie się przedszkolakiem. Słowo daję, James, jeżeli nie przypomnisz sobie tego w ciągu pięciu sekund, idę naskarżyć na ciebie do profesor McGonaggal. Raz... dwa...
- To dotyk, no jasne - zorientował się w końcu. - Wcale nie podchwytliwe.
- Wcale nie - mruknęła, z uporem starając się nie palnąć go książką w ten pusty łeb.
- No to co mi powiesz więcej? - zapytał z zadowoleniem.
Lily przymknęła powieki z nadzieją, że to właśnie teraz ktoś tam na górze ześle na nią cierpliwość.
To będzie długi wieczór.



6 lutego, czwartek
- Nie jestem stanie znieść ani ciebie, ani Alicji - oznajmił po prostu Syriusz, obserwując piszącego wypracowanie Franka.
- Co ci zrobiłem tym razem, Black?
- Ty i ta twoja panienka - wyjaśnił. - Po prostu działacie mi na nerwy.
Frank podrapał się z zamyśleniem po nosie.
- Uważam cię za dobrego kumpla, Black, i tylko dlatego oszczędzę ci teraz mojego słynnego prawego sierpowego.
- Twojego słynnego? - uśmiechnął się pod nosem Syriusz.
- Oczywiście. Jeszcze nie wiesz, przed czym drży miasto?
Syriusz prychnął rozbawiony.
- Czy ty bywasz kiedyś poważny?
- Nie wiem - Frank zmarszczył brwi. - Ty?
Black zamyślił się, siadając na kanapie i wyciągając przed siebie nogi.
- No więc powiedz mi - powiedział powoli Longbottom, gryząc ołówek i patrząc na przyjaciela z zaciekawieniem. - Co skłoniło cię do tej jawnej nienawiści, którą celebrujesz nazywając moją dziewczynę w bardzo brzydki sposób?
- "Panienka"? - zdziwił się Syriusz.
Zamiast odpowiedzieć, Frank jeszcze raz pogroził mu prawą pięścią.
- No dobrze - westchnął Syriusz. - Irytujecie mnie. Chodzi po prostu o to, że jesteście tacy, no... szczęśliwi.
Brwi Franka powędrowały w górę.
- Słucham?
- Nie wiem. Mam ostatnio mnóstwo problemów, a ty cały czas łazisz dookoła z tym paskudnym bananem na twarzy. Jakby cholera każdy dzień był piątkiem, a McGonaggal rozdawała pączki na lekcjach.
- Nie do końca mogę się z tobą zgodzić, Syriusz.
- Nie? To spójrz teraz na siebie - rzucił, wskazując go całego dłonią. - Czytasz podręcznik od eliksirów i szczerzysz się jak idiota.
Wargi chłopaka rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- I to jest niby takie dziwne?
- Owszem - potwierdził, po czym na chwilę zamyślił się. - Chyba że nowe wydanie ilustrują zdjęciami gołych modelek. Pokaż to!
Frank powstrzymał chichot, gdy Syriusz wyrwał mu książkę z dłoni, ale wciąż patrzył na przyjaciela z niedowierzaniem.
- Nie poznaję cię, Black.
- Ja siebie też nie poznaję - mruknął. - Więc jaki jest twój sekret? Chcę wiedzieć.
Longbottom wzruszył ramionami.
- Nic się nie zmieniło, Syriusz, naprawdę. Tylko ci się tak wydaje.
Załamał ręce.
- A więc nie ma żadnego sekretnego składnika?
Frank roześmiał się.
- Wiesz, Syriusz, doradziłbym ci znaleźć dziewczynę - rzucił. - Ale Potter jest już podobno zajęty.
- Bardzo dowcipny dziś jesteś, Longbottom.
Rozłożył ręce w rozbrajającym geście.
- Geny, po prostu geny, Black.
- Wy, zakochani, jesteście tacy obrzydliwi.
- Gdybym cię nie znał, Syriusz, powiedziałbym, że mi zazdrościsz - oznajmił pewnym siebie tonem, z uwagą obserwując jego reakcję.
- A żebyś wiedział, że ci zazdroszczę - oznajmił, po czym znacząco ułożył dłonie na swoim brzuchu. - Po prostu nie mogę się już tego wszystkiego doczekać.
Frank uśmiechnął się szeroko.
- W życiu każdej kobiety pojawia się ten moment, gdy już wie, że jest po prostu gotowa.
- Z ust mi to wyjąłeś, Longbottom - odparł Syriusz. - Po prostu czuję, że to mój czas.
Przyjaciel zachichotał lekko pod nosem.
- To twój czas już od kilku dekad - mruknął rozbawiony. - Powiedz mi, Syriusz, ilu twoich bękartów kręci się już po Hogwarcie?
Black udał obrażonego, krzyżując ręce na piersi. Czy zaczął już wysyłać jakieś dziwne sygnały? Czy wszyscy wiedzą, że stał się kolejnym zauroczonym tępakiem?
Czy naprawdę już tak pomieszało mu się w głowie?
Do pokoju wbiegła Alicja, w zdecydowanie zbyt radosnych podskokach pokonując dzielącą ich odległość i sadowiąc się na oparciu fotela, na którym siedział Frank.
- O czym rozmawiacie? - zagadnęła.
- O dzieciach.
- Ile razy mam ci powtarzać, Frank: nie jestem jeszcze gotowa.
Syriusz przymknął powieki w żałosnym grymasie.
Zawsze uważał się za stworzonego do rzeczy większych niż Frank Longbottom.
A tu taka perfekcyjna, przysłowiowa dupa.


- Cześć, Lily - usłyszała i natychmiast poczuła nadchodzącą katastrofę.
Zagryzła wargi i powoli odwróciła się, gotowa zmierzyć się z nią twarzą w twarz.
William uśmiechnął się szeroko. No tak - z taką twarzą akurat trudno się zmierzyć.
- Cześć, Will - odparła zdecydowanie zbyt radosnym tonem.
Uśmiechnął się pod nosem w ten swój typowy, nieodgadniony sposób, który zawsze wprawiał ją w zakłopotanie.
Naprawdę, nie była jakąś nieśmiałą dziewczynką ani panienką o IQ gada. W jaki sposób robił więc to wszystko samym spojrzeniem?
- Mam do ciebie jakże poważną sprawę - oznajmił, wyciągając z kieszeni ręce i splatając razem palce obu dłoni.
William nigdy nie wyglądał jak typowy uczeń Durmstrangu. Nie cechował go ten pewny siebie, gwałtowny krok, jakim Eryk czy Barton poruszali się wśród tłumu zachwyconych uczennic, niemal upajając się swoim poczuciem męskości, jak to często wyśmiewały z Rose i Edith. Jego brwi nie były ciemne i nie marszczyły się za każdym razem, gdy jakaś drobnostka nie przypadła mu do gustu i był chyba jedynym Bułgarem jakiego znała, od którego śmiechu nie trzęsły się mury Hogwartu.
Ale najbardziej nietypowe wydawały się Lily o dziwo jego dłonie, szczególnie wyróżniające się właśnie na tle tych wielkich łap Eryka, o których rozpiętości i sile wiedziała co nieco, od kiedy prawie połamał jej palce podczas tańczenia walca.
Palce Williama były proste i długie, szczupłe jak u pianisty, i stanowiły bardzo ważny instrument w jego gestykulacji. Nieważne, czy dotykał nimi własnej twarzy czy ramię osoby rozmawiającej, czy choćby nawet po prostu splatał je tak jak w tej chwili - po prostu trudno było nie zwracać na nie uwagi.
Lily przeniosła wzrok na jego twarz, usilnie starając się nie myśleć o tym, jak ważną rolę odgrywa kształt dłoni w jej ocenie atrakcyjności, którą przyznaje poznanym chłopakom.
- Poważną sprawę? - rzuciła zdziwiona.
- Oczywiście - oznajmił, a kącik jego warg zadrgał. Zrobił krok do przodu i lekko pochylił głowę w jej kierunku. - Chciałem się spytać, co robisz w dzień zakochanych.
Zamarła, szybko się pesząc. A więc to już, przeklęty luty! Przeklęty po stokroć! Znowu wziął ją z zaskoczenia. Gdyby chociaż wiedziała wcześniej... była przygotowana... a tak to, po prostu klops. Klops na całej linii.
Dlaczego nie może się po prostu cieszyć? Dlaczego nie może poczuć motylków w brzuchu jak pierwsza lepsza dziewczyna? Co to za przeklęta zaraza, którą niewątpliwie musiała chwycić od Rose, cholerna klątwa, która każe jej wpadać w panikę za każdym razem, gdy sprawy z porządnym chłopakiem zaczynają się korzystnie układać?
Chwila chwila, pojawiło się w jej myślach, William wcale nie jest porządnym chłopakiem. Całkiem sprawnie podszedł cię w Sylwestra, a ty już zapomniałaś?
Ładne dłonie nie mają nic do rzeczy.
- Jaa... - mruknęła z zastanowieniem, w napięciu przeciągając sylabę. - Ja chyba nic nie robię - wyrzuciła z siebie w końcu. - Chyba że...
Na chwilę zamarła.
O cholera. Jak mogła zapomnieć?!
- Och, przepraszam - mruknęła zakłopotana. - Nie, nie mogę z tobą nigdzie pójść.
Jeszcze przed chwilą błagała w myślach o jakąś wymówkę, ale widząc słabnący uśmiech Williama szybko zdała sobie sprawę, że tak naprawdę bardzo chciała powiedzieć "tak".
Następnym razem, gdy James będzie jęczał o tym "pieprzonym niezdecydowaniu kobiet", zdecydowanie przyzna mu rację.
No właśnie, James.
- Och, nie masz za co - powiedział Will, z powrotem wciskając dłonie w kieszenie. - Niby dlaczego myślisz, że chciałem cię zaprosić?
Drgnęła nerwowo i przez chwilę patrzyła na niego z przerażeniem, ale William nie był w stanie powstrzymać wybuchu śmiechu.
- Na Merlina, Lily, nie denerwuj się - rzucił z niedowierzaniem, kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu (jakby akurat to miało pomóc!). - Oczywiście, że chciałem cię zaprosić. Niby dlaczego bym pytał?
Westchnęła z ulgą.
- Głupi żart, Begg - mruknęła pod nosem.
- Och - jego brwi powędrowały w górę. - Widzę, że ktoś tu nie ma doświadczenia w spławianiu chłopaków.
- To nie tak, William - zaprzeczyła szybko. - Naprawdę bardzo chętnie bym z tobą dokądś poszła, ale już się umówiłam. Znaczy nie ja - zająknęła się. - James mnie umówił. Już jakiś tydzień temu. Z Benjaminem Moterry. Bez mojej wiedzy - zająknęła się. Weź się w garść, Evans, za dużo wymówek! - Więc... sam widzisz - rozłożyła ręce w bezradnym geście.
William przybrał pierwszy niemiły grymas, jaki do tej pory widziała na jego twarzy.
- James? - powtórzył nieco zdenerwowany.
Kiwnęła głową.
Chyba jednak ma w sobie coś typowego dla Dumstrangu, pomyślała, gdy już odchodził, bo zdecydowanie szedł spuścić Jamesowi lanie.


7 lutego, piątek
- To skandal - oznajmiła Edith.
"Skandal" było ostatnio jej ulubionym słowem i używała go za każdym razem, gdy tylko coś odstawało od normy.
- Istny skandal - potwierdził Syriusz, przewracając kolejną stronę książki i nawet nie unosząc znad niej wzroku.
- W jaki sposób możecie mnie tak ignorować?! - wykrzyknęła, z wściekłością rozglądając się po pogrążonym w półmroku pomieszczeniu, w którym grupa jej najlepszych przyjaciół z przyjemnością oddawała się zimowemu, piątkowemu lenistwu. Jej oskarżenia widocznie nie dotarły do większości z nich, bo tylko pokiwali głowami lub uśmiechnęli się nieobecnie.
- Skandal! - wykrzyknęła raz jeszcze.
- Edith, proszę - mruknął James, sięgając dłonią do włosów Britain. - Trochę ciszej?
- Och, dlaczego was absolutnie nic nigdy nie obchodzi? - wymruczała obrażona. - Macie mnie głęboko gdzieś, taka jest prawda.
- Och, ja jestem zmęczony - oznajmił Lupin, ziewając lekko. - Który z was rzuci jej to spojrzenie?
Syriusz w końcu oderwał się od książki, uniósł wzrok i spojrzał na Edith, a jego zmęczone oczy nie miały nic więcej do powiedzenia niż tylko: "Złapałem cię, gdy leciałaś na pysk z wysokości 200 metrów i uratowałem przed pożarciem przez wilkołaka. Czego jeszcze ode mnie oczekujesz, ty wredna jędzo?".
Edith westchnęła głośno, wzruszając ramionami.
- Edith, kochanie - mruknęła Rose. - Jeżeli nie masz nic do roboty, może zajmiesz się czymś pożytecznym?
- Jak czym? - wyjęczała. - Przecież wiesz, że nie umiem robić nic pożytecznego - zastanowiła się. - Oprócz... swatania.
Jej przyjaciele, którzy ignorowali ją grzecznie przez cały wieczór, zupełnie nagle wzdrygnęli się z przestrachem słysząc to jedno słowo. Przez chwilę nikt nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
- Edith, błagam, ty nie - poprosiła Lily drżącym głosem. - Edith, proszę...
Path już jej nie słuchała. Z zamyślonym wyrazem twarzy wstała i powoli zatarła ręce, ruszając w kierunku portretu Grubej Damy.
Kiedy wychodziła, blady strach padł na wszystkich samotnych osobników w tym otoczeniu.
- Rose - rzucił Lupin, a jego głos zadrżał ze zdenerwowania. - Dlaczego, do cholery, nam to zrobiłaś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz