Rozdział 39 - Oni wszyscy byli dobrymi facetami

Zdecydowanie radziłabym przypomnieć sobie opis Sylwestra (rozdział 37). Jest tam nieco słów-kluczy:)




- Czas powiedzieć kilka słów - powiedziała powoli Edith, siedząc po turecku na dywanie na środku dormitorium. Obok niej, w kole, usadowiły się Lily, Dorcas, Rose i Vanilla.
- Gdzie Maria? - zapytała, porzucając wzniosły ton.
Vanilla wzruszyła ramionami i wrzuciła sobie w usta żelka z kupy słodyczy pośrodku ich dziwacznego kręgu.
- Jakiś chłopak zaprosił ją na nocny spacer po Błoniach - wyjaśniła.
Rose przewróciła oczami.
- Jakie to pomysłowe...
- Oj już nie odwracaj kota ogonem! - zakrzyknęła Path, przypominając sobie w końcu, dlaczego w ogóle się tu znalazły. - Masz mi wiele do wyjaśnienia!
- Po pierwsze, Ed - mruknęła powoli Lily. - Znów pieprzą ci się idiomy. Po drugie Ed, ustalamy kolejność.
- A więc wszyscy mamy sekrety, co? - wymruczała przeciągle Dorcas.
Edith uśmiechnęła się do niej szeroko, słysząc ten wyjątkowo słaby żart.
- To chyba nie jest dobry pomysł - zignorowała ją Vanilla. - To wszystko... jakoś nie czuję się na siłach.
- Będzie ci lepiej, jak już powiemy to, co od nas zależy - Edith zmarszczyła brwi. - Rose, ty zaczynasz.
Zachłysnęła się popijanym właśnie piwem kremowym.
- Że co? - wyjąkała.
- Ty zaczynasz. No już!
- Że niby jak przebiega kolejność? - warknęła.
Lily wzruszyła ramionami.
- Tak jak w rodzinie, Rose. Od najbogatszych po biedę.
- Wypraszam sobie... - wymruczała.
- No nie wałkoń się, tylko gadaj! - warknęła Dorcas.
Rose przegrała.
Skrzywiła się lekko.
- Wszystko zaczęło się od tego, gdy nakrył mnie podżerającą masło orzechowe w spiżarni...
- Kto cię nakrył?


- Co ty robisz? - zachichotała, gdy Remus wyciągnął ją z domu w sam środek śnieżycy i ciągnął właśnie za rękę na drugą stronę ulicy. - Co robisz, Lupin?!
- Ćśś - usłyszała tylko, więc wybuchnęła śmiechem, ale Remus szybko zatkał jej usta dłonią.
- Cło tiiy łobijjśś? - wyjąkała.
Odsunął dłoń od jej ust, zaskoczony i nieco zniesmaczony.
- Obśliniłaś mi rękę - stwierdził.
Wytrzeszczyła oczy w wyrazie kompletnej paniki.
- Nie ma mowy! Nigdy w życiu nie obśliniłabym...
- Oj, cicho bądź w końcu! - żachnął się. Zamarła. Od kiedy Remus bywa tak stanowczy? Wobec niej?
Czyste szaleństwo.
- Czy ty mnie...
- Uciszasz? - wciął jej się w zdanie. - Tak, owszem - mruknął jak do małego dziecka. - Widzisz ten budynek? - zapytał, przyciągając ją do siebie i wskazując dom oddalony od nich o jakieś trzysta metrów.
- Owszem - oznajmiła, starając się stać prosto i zachowywać poważnie.
Zerknął na nią z aprobatą.
- Można się tam dostać na dach... jeżeli się ominie strażnika.
Rose zamaszyście pokiwała głową. Kącik ust Remusa powędrował w górę.
- Niczego nie rozumiesz, prawda?
- Owszem - zgodziła się od razu, nadal kiwając głową.
Roześmiał się cicho.
- Zgódź się ze mną lub nie, pokaz sztucznych ogni wygląda lepiej z dziewiątego piętra niż z parteru.
W końcu przestała kiwać głową i zerknęła na niego, zachwycona.
- Czyli, że...
- Czyli przedzieramy się do środka - wyjaśnił podniecony. - I wychodzimy na dach. Wychodzimy na dach i śmiejemy się ze wszystkich, którzy zostali na dole.
Otworzyła szeroko oczy.
- No to idziemy! - zawołała i wystrzeliła do przodu.
Przewrócił oczami i złapał ją za rękę, zaciągając z powrotem w swoją stronę. Odwróciła się, zaskoczona.
- Ale trzeba to obmyślić, Rose.
- Obmyślić? - zapytała. - A, obmyślić. Jasne. Oczywiście.
Czy to możliwe, że on znów się z niej śmieje?
- Ze względu na twój... - powoli powiódł po niej wzrokiem. - Stan - stwierdził w końcu. - Ja dam ci znać, kiedy masz wejść do środka.
- Okej - potwierdziła.
- Natomiast... twoje zadanie - mruknął, unosząc jej dłoń w górę i wsadzając w nią trzonek patelni, którą jak dotąd trzymał cały czas w ręce - dziwne, że w ogóle tego nie zauważyła. - Twoim zadaniem, moja dzielna Rose, jest trzymanie tego w pogotowiu, gdybyśmy jednak natknęli się na strasznego pana oficera - podkreślił.
Zasalutowała.
Przedstawiamy: Rose Wing i poczucie humoru.
Rose Wing i przedzieranie się, przewracanie się w śnieg, gubienie drogi, ślizganie na lodzie. Tańczenie w płatkach śniegu.
Remus musiał użyć całego swojego sprytu, inteligencji i, co najważniejsze, dobrej woli, by dostarczyć powoli trzeźwiejącą Rose na sam szczyt wysokiego budynku.
- Jesteśmy - oznajmił i wziął się pod boki, z dumą obejmując wzrokiem całą okolicę.
Rose uniosła swoje ciężkie powieki.
- Ale pięknie - wyszeptała.
Remus kiwnął głową i strzepnął rękawiczką śnieg zalegający na jednym z kominów. Wyciągnął dłoń do Rose, której pomógł się na niego wspiąć, by po chwili zająć miejsce tuż obok niej. Westchnęła i oparła głowę na jego ramieniu.
- I co teraz? - zapytała.
- Teraz czekamy na fajerwerki.
Skinęła głową.


- Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Rose uparcie stara się nie dojść do sedna? - zapytała Dorcas, ziewając.
Wszystkie zgodnie pokiwały głowami, a Wing skrzywiła się lekko.
- Więc kiedy coś się w końcu zacznie dziać? - zapytała niecierpliwie Edith. - Jakieś fajerwerki, tak? Bijatyka? Mordowanie?
Rose podrapała się po głowie.
- No niech wam będzie - oznajmiła powoli. - Ale musicie zrozumieć, że... jak wiecie... byłam nieco... lekko pijana.
Lily uniosła w górę jedną brew, nawet nie kryjąc ogarniającego ją rozbawienia.


Rose skuliła się za kominem, nasłuchując. Remus wybiegł na klatkę schodową, starając się zobaczyć, czy czasem nie usłyszał ich strażnik.
No tak, trzeba było się tak nie wydzierać, to prawda.
A jeżeli ich usłyszał, co wtedy? Wyrzucą ich? Aresztują?
Z pewnością aresztują.
Z przerażeniem zauważyła, że drzwi od wejścia prowadzącego na dach otwierają się. Całe życie stanęło jej przed oczami, zacisnęła palce wokół trzonka patelni, wyskoczyła z ukrycia, zamachnęła się i uderzyła.
W samoobronie, oczywiście.
Naturalnie już w momencie, w którym zadawała cios, zdała sobie sprawę, że o wiele bardziej prawdopodobne jest, że uderza teraz nie strażnika, ale wracającego z misji Remusa. No ale cóż: zamachnąć się - już się zamachnęła. Nieco za późno na takie mądre pomysły.
Ku wielkiemu szczęściu Remusa, był on nieco mniej pijany od Rose i zdążył się zasłonić ramieniem. Cios spadł więc na jego rękę i został wystarczająco zamortyzowany przez grubą warstwę swetrów i płaszcza. Mimo to i tak wyjęczał coś po nosem, podczas gdy Rose wyjątkowo dramatycznie odrzuciła patelnię za siebie i rzuciła się, by mu pomóc.
Wyjęczał coś jeszcze, ale właśnie wystrzeliły pierwsze fajerwerki i huk zupełnie zagłuszył jego słowa. Jakby jeszcze tego było mało, wiatr wył jak oszalały, zupełnie zagłuszając Remusa.
Odgarnęła włosy z twarzy.
Remus, choć obolały, uśmiechał się szeroko, a jego usta poruszały się, jakby coś mówił.
Nic nie słyszała.
- Mów głośniej!
- Za tę patelnię!
Kolejny fajerwerk.
- Co? - krzyknęła.
- Dostałem patelnią! Patelnią po łbie!
Wciąż nie rozumiała. Uśmiechnęła się do niego nieporadnie, przez płatki śniegu oblepiające jej twarz i targane wiatrem włosy, zupełnie ograniczające jej pole widzenia. Zobaczyła tylko, jak wyrzuca ręce w górę. I wypowiada jakieś słowa. Chciała się odezwać, ale wiatr zawiał ze zdwojoną siłą. Zimne powietrze wleciało jej do ust, powieki zatrzasnęły się przed płatkami śniegu. Ciało zadrżało od wszechogarniającego zimna.
A potem nagle czuła już tylko jedno.
Dotyk jego ust.
W którejś z przeczytanych przez nią książek natknęła się na zupełnie dla niej niezrozumiane porównanie - dotyk warg jako gorąca pieczęć.
Teraz nie mogłaby po prostu ująć tego inaczej.
Jego usta.
Nie jakieś tam gorące, pełne pożądania pocałunki.
To był pojedynczy gest, najbardziej głęboki i wymowny pocałunek, jakim kiedykolwiek została obdarzona.
Nie było żadnych dreszczy, mdlenia, zawrotów głowy.
Było za to poczucie, że wszystko jest na miejscu.
Jej zdecydowanie najpełniejszy pocałunek.
Trwający wieczność.
Kciuk przesuwający się wzdłuż linii jej brody.
Wiatr rozwiewający jej włosy.
Ręka powoli obejmująca ją w talii.
Ciała przysuwające się ku sobie przez jego nagły ruch...
Najwspanialszy pocałunek, najbardziej odpowiedni. Jakby ich wargi były po prostu swoim uzupełnieniem.
A kiedy, po jakiś setkach godzin, pocałunek skończył się, jego miejsce zajął szereg kolejnych, a ona znów poczuła wiatr na ramionach i śnieg między palcami.
I teraz oprócz jego warg czuła w końcu jego dłonie, włosy, szorstkość policzków. I dopiero wtedy zrobiło jej się słabo.
Nad ich głowami rozbłyskiwały sztuczne ognie, ktoś strzelał przez okno korkiem od szampana.
Remus odsunął się lekko, patrząc jej w oczy i uśmiechając się w nieodgadniony sposób.
- Szczęśliwego Nowego Roku, Rose.


Edith zamarła z szeroko otwartymi ustami, patrząc się na Rose z czystym przerażeniem w oczach. Cała reszta również gapiła się na nią bez ruchu. Wing przełknęła głośno ślinę.
- Nie patrzcie tak na mnie...
- Rose - przerwała jej Lily. - Czy ty...
- Nie! - rzuciła szybko. - Nie, nie będziemy teraz tego roztrząsać. Twoja kolej, Lily.
- Teraz zdecydowanie powinno być ci łatwiej... - mruknęła ironicznie Dorcas, bawiąc się swoją pustą butelką.
Lily bez słowa pokiwała głową.
- No więc zaczęło się... od tego zabójstwa. No wiecie, kiedy otwieraliśmy szampana...


Rozległ się huk i korek wypalił z rąk zachwyconej Edith.
- Jezus Maria! - wrzasnęła Lily. - Zabiłaś go!
William leżał na ziemi, zwijając się z bólu i przyciskając dłonie do prawego oka.
- Czy ja go...
- Tak, TY-GO!
- Ale nie, ja nie chcę, przecież nie, Merlinie, ja nie...
Syriusz uśmiechnął się pod nosem, podszedł do Edith i zatkał jej usta dłonią.
- Dziękuję - odparła Lily. - Czy ktoś mi pomoże? Ktoś na przykład - Eryk?
Czy tylko jej się wydawało, czy on przed chwilą trzymał dłoń Dorcas?


- Eee - zakłopotana Dorcas podrapała się pod głowie, ignorując wpatrzone w nią natarczywe spojrzenia. - No więc... tego tam... no... z tego co pamiętam, kazałaś mu potem...
- Tak - westchnęła Lily. - Potem powiedziałam mu, żeby...


- Wtaszcz go na górę!
- Nie będę nosił na rękach chłopaka... - zaparł się oburzony, desperacko broniąc swojego poczucia męskości.
Lily załamała ręce.
- To wciągnij go po progu! Na Merlina, czy to takie trudne...?
William wciąż klęczał na śniegu.
- Żegnaj, Słońce, żegnaj młodości, żegnajcie piękne kobiety... już nigdy was nie zobaczę... żegnajcie kolory, fajerwerki, dvd, okulary korekcyjne...
- On tak zawsze? - zdziwiła się Edith.
- Tylko kiedy wpada w panikę - stwierdził Eryk, podnosząc go i przewieszając sobie przez ramię. - Gdzie go zanieść?
- Do mnie do pokoju.
Gwizdnął przeciągle.
- Tam już się nim zajmiesz, Lily...
- Morda, Rumunie! - warknął James. - A ty, Barton, dokąd?
Zawahał się.
- Idę szukać Rose.
- Jeżeli będzie przy niej Remus, każ mu też wracać.
- Jeżeli będzie przy niej Remus - mruknął pod nosem. - Zatłuczę go gołymi pięściami.


Rose zakryła dłońmi oczy.
- Jezus Maria...
- To nic, to nic, nie dowie się - mruknęła Edith mało przekonująco. - Zresztą, widziałam już, jak raz komuś daje po mordzie, naprawdę, nie jest taki zły, żeby... z Bartonem... eee... no.
- Pogrążasz się, Edith - stwierdziła Vanilla. - Lily, co było dalej?
- Poszliśmy do tego pokoju... a tam...


William leżał na łóżku, wciąż przyciskając dłonie do oka.
- Jak to się mówi w waszym języku? Pijany w ile... No dobrze. Nie muszę mieć wzroku, żeby wyczuć twoje oburzenie.
- No brawo - odparła oschle. - Coś jeszcze?
- Te twoje opatrunki nie działają. Bardzo boli.
Westchnęła.
- Jesteś beksą.
- Wypraszam sobie! Korek trafił mnie prosto w źrenicę!
- Czy ty w ogóle wiesz, gdzie jest źrenica? - zapytała, zarzucając na niego koc.
- Może nie wiem - powiedział poważnie, wciąż z zaciśniętymi powiekami. - Ale ty też na pewno nie. Trzeba nie mieć wzroku- zadecydował. - Żeby mnie w tej sytuacji nie żałować.
Przewróciła oczami i uśmiechnęła się.
- Przecież ci pomagam!
- Ale bez serca!
Roześmiała się, siadając na łóżku i odciągając jego dłonie od oczu. No tak, nie wyglądało to zbyt pięknie, ale na obrzydliwym siniaku powinno się skończyć.
- Przepraszam - powiedziała powoli. - Ale nie jestem żadnym lekarzem.
Wzruszył ramionami, podciągając kocyk pod samą brodę i przeciągając się.
- To mogłabyś chociaż pocałować - oznajmił, wskazując palcem na swoje oko.
Obdarzyła go pobłażliwym spojrzeniem, ale wyglądał tak absurdalnie przezabawnie i przesłodko, że nachyliła się, zbliżając usta do jego powieki.
I w tym samym momencie leniwy, przeciągający się William jakby gwałtownie wytrzeźwiał i zanim zdążyła się w ogóle zorientować, co robi, obce dłonie przesunęły jej twarz w odpowiednią stronę.
Ziewający i rozkoszny William wyszedł na kompletnego oszusta, podpuszczacza i zdrajcę.
Choć całował w wyjątkowo szczery sposób.
Od razu chciała się wyrwać i uciec, ale spoczywające na jej karku, zupełnie rozluźnione palce w jakiś magiczny sposób przytrzymywały ją dla ust Williama, tak, że w ogóle nie była w stanie się poruszyć.
Wszystko to trwało zaledwie sekundy i kiedy William z powrotem opadł na poduszki, na jego wargach gościł pełen dziecięcej dumy, żartobliwy uśmiech małego chłopca.
Ziewnął lekko i przymknął oczy.
- Naprawdę cię lubię, Lily - wymruczał, przewracając się na boczek i zasypiając, zostawiając Lily w tej samej, zastygłej z zaskoczenia pozycji.


- A więc to jego tak pożerałaś wzrokiem! - zawołała z oburzeniem Edith.
Dorcas gwizdnęła przeciągle.
- Że niby... William? - zdziwiła się Rose.
- Nawet ja tego nie zauważyłam - dodała zamyślona Dorcas. - William postanowił najwidoczniej zatrzymać wszystko dla siebie.
- Dziwisz się? - mruknęła Rose. - Po takiej porażce jak ta z Alicją?
Reszta bez słowa pokiwała głowami.
- Co ja mam zrobić?! - wyjęczała Lily po dłuższej chwili ciszy. - Jestem w absolutnie beznadziejnej sytuacji!
Przez chwilę znów nikt się nie odzywał.
- Gdzie jest Vanilla? - zapytała nagle Edith.
Rose rozejrzała się, zdziwiona.
- Byłam pewna, że wyszła tylko na chwilę...
Edith westchnęła.
- Nie powinnyśmy z niej niczego na siłę wyciągać... twoja kolej, Dorcas?
Colins zmrużyła oczy.
- Wydaje mi się, że to... to nie jest historia na teraz. No wiecie - rozejrzała się po przyjaciółkach. - Nie chcę zapeszać.
Edith kiwnęła głową i wszystkie uniosły swoje butelki w górę, wznosząc w milczeniu ostatni toast.


Syriusz uniósł głowę znad długiego zwoju pergaminu, zakręcającego się jeszcze na jego kolanach.
- Coś się stało? - zapytał schodzącej po schodach Vanillę właściwie szeptem, bo oprócz nich nie było już w pokoju wspólnym nikogo innego.
Westchnęła tylko i skierowała się w jego stronę. Wciąż na nią patrząc, przesunął się w bok, robiąc dla niej wolne miejsce na kanapie.
- Dlaczego nie jesteś na tym całym... wyjawianiu sekretów? - zapytał. - Edith mówiła mi, że wyjaśniacie sobie dzisiaj sporo rzeczy.
Vanilla wzruszyła ramionami i ułożyła nogi na stole.
- Nie zwykłam dzielić się porażkami - mruknęła pod nosem.
- A co dokładnie masz na myśli?
Kolejne wzruszenie ramion.
- Daj spokój, Norberg - powiedział w końcu. - Powiedz mi. To przecież ja. Zrozumiem. Jesteśmy w końcu identyczni, czy nie?
Lekko się uśmiechnęła, choć w nieco ironiczny sposób. Westchnął głęboko i objął ją, lekko do siebie przyciągając.
- Przecież i tak zeszłaś tu po to, żeby mi to wszystko powiedzieć - stwierdził dobitnie.
Zaskoczona, szybko obróciła głowę w jego stronę, ale zaraz potem przymknęła oczy, głęboko oddychając.
- To... prawda - powiedziała.
Kiwnął głową.
Vanilla zagryzła wargi, by odezwać się w końcu bardzo cicho:
- Syriusz... czy zdarzyło ci się to kiedyś, wcześniej?
Drgnął.
- Co masz na myśli?
- No wiesz - zawahała się. - Cała ta... miłość... zakochanie.
Uśmiechnął się lekko pod nosem. Wymawiała te słowa zupełnie jak on - powoli, niezgrabnie, z pewną dozą obrzydzenia i zakłopotania.
Pokręcił głową.
- Nie. Żadna dziewczyna, nigdy... oprócz Edith.
Nawet nie pytał, skąd wie, jak się domyśliła. Osoba tak podobna do niego bez problemu odczytywała znaczenie każdego spojrzenia, jakie kiedykolwiek rzucał w kierunku Edith.
- Co się stało, Vanilla? - zapytał łagodnie.
Drgnęła.


Obudziła się na plaży, oparta o ramię wciąż śpiącego Antoine'a, daleko od kampusu. Miała mnóstwo piachu we włosach i pod ubraniem, ale tym razem nie zwróciła nawet na to uwagi.
Przewróciła się na bok, obserwując z uwagą profil twarzy chłopaka. Powoli wyciągnęła w jego kierunku lewą dłoń, dotykając nią jego policzka.
Antoine wymruczał coś przez sen. Vanilla uśmiechnęła się i pogładziła go po twarzy, przesuwając kciukiem wzdłuż linii brew, oczu, a w końcu ust.
Na nich skupiła się nieco dłużej, zatrzymując palec na dolnej wardze Antoine'a.
Jego usta drgnęły, a potem nagle poczuła, jak chłopak zrywa się i ją przewraca. Parę razy przeturlali się po piasku, zanim nie zobaczyła jego szerokiego uśmiechu nad sobą.
- Nie śpisz - stwierdziła z oburzeniem. Roześmiał się i nachylił, by ją pocałować.
Jej prawa noga od razu powędrowała w górę, chcąc go przy sobie przytrzymać i przyciągnąć jeszcze bliżej. Łapczywie chłonęła całym ciałem dotyk jego warg.
- Zdecydowanie nie śpisz - mruknęła, gdy w końcu się od niej odsunął i przeturlał na miejsce obok.
Przytuliła się do niego i rozmawiali tak jak zawsze - o wszystkim. O rzeczach, które uwielbiają, na których punkcie szaleją. O niuansach, którymi tylko oni byli zainteresowani.
Najlepszy chłopak, jakiego kiedykolwiek spotkała.
Taki, w którym mogłaby się nawet...
Wstrzymała oddech,
Taki, w którym już zupełnie się zakochiwała.
Właśnie ona.
- Więc teraz, kiedy już skończą się ferie, wracasz do Beauxbatons? - zapytała w końcu. - Moglibyśmy się tam spotkać w przyszłym roku.
Pokręcił głową.
- Nie, raczej Beauxbatons... nie.
Uniosła się w górę, opierając się na łokciu.
- Jak to? - zapytała, bacznie mu się przyglądając.
Również się podniósł i popatrzył na rozciągające się przed nimi morze.
- Nie wiem, czy chcę zostać we Francji. Chciałbym podróżować, póki mogę... może wrócę na jakiś czas do Bangladeszu - tam magia jest czymś zupełnie innym niż w Europie. To... - zawahał się. - To absolutnie niesamowite!
Skinęła głową.
- Czyli nie wiesz, co zrobisz... kiedy to się skończy?
Podrapał się po brodzie.
- Jak tylko wrócę do Europy, pojadę do Claudine - powiedział powoli, jakby zastanawiając się nad swoimi słowami.
Jej serce na chwilę zamarło. Cludine - jego dziewczyna. Jego cholerna dziewczyna! Jak to, "pojedzie do Claudine"?!
- Będę musiał jej powiedzieć, że to nie ma sensu - kontynuował, a ona poczuła, jak niepokój zastępuje wielka nadzieja. - Nie jestem typem, który zrywał by z dziewczyną w liście - wyjaśnił szybko. - Mam nadzieję, że to zrozumiesz - zawahał się. - Wiedziałaś, że mam dziewczynę, prawda? - upewnił się, nagle zaniepokojony.
Uniosła w górę brwi.
- Że jestem "tą drugą"? - zapytała.
- Nie mów tak - żachnął się, najwyraźniej nie wyłapując żartobliwego tonu w jej głosie. - W żadnym wypadku nie możesz myśleć, że to twoja wina. Nie zrywam z Claudine dla ciebie, tylko dlatego, że okazała się nie być dla mnie tak znacząca, jak myślałem. Rozumiesz?
Z jej ust powoli spełzł uśmiech. Patrzyła w zakłopotane i troskliwe spojrzenie Antoine'a, starając się zrozumieć jego słowa. Wypowiedział je, aby poczuła się lepiej. Ale w jaki sposób, do cholery, miało ją to pocieszyć? "Nie zrywam z Claudine dla ciebie"... "Nie zrywam z Claudine dla ciebie"... "...dla ciebie".
Co znaczy "dla ciebie"? "Nie zrywam z nią, aby być z tobą" czy może "Nie zrywam z nią dlatego, że cię poznałem"?
A może, co gorsza, oznacza to "To, że pojawiłaś się na horyzoncie, nie miało żadnego wpływu na całą tę sytuację"?
- Więc nie chcesz zostać we Francji... choćby na rok? - zapytała cicho.
- Nie - wzruszył ramionami, wciąż wpatrując się w morze. - Wątpię. Nic mnie tam raczej nie trzyma.
Bum.
Kolejne uderzenie.
Zamarła.
Gdy znów usłyszała jego głos, brzmiał już zupełnie inaczej.
- Vanilla? - zapytał i gdy zwróciła w jego stronę swoje przestraszone spojrzenie, napotkała już jego wyraźnie czymś zaalarmowane, pełne troski oczy.


Wpadła do swojego domku, przeciskając się między pustymi łóżkami i rozrzucając po nich swoje ubranie, by w końcu zrzucić sobie na plecy litry zimnej wody, obmywając włosy i ciało z zalegającego wszędzie piachu. Chwyciła za mydło, natarczywie rozprowadzając je po całym ciele.
Syknęła, gdy piana dotarła do łokci i wewnętrznej strony ud, gdzie piasek właściwie w dużej mierze starł jej naskórek. Patrzyła, jak ciemna woda powoli spływa do kanalizacji i rozpłakała się z samego przerażenia.
Nie mógł mieć tego na myśli.
Kiedy otwierała mu drzwi, była czysta, zupełnie trzeźwa i opanowana.
- Vanilla? - zapytał zaniepokojony. - Możemy o czymś porozmawiać?
- Jasne - odparła i aż sama się zdziwiła, jak lekko to zabrzmiało.
Wszedł do środka, przymykając za sobą drzwi i wyglądając na naprawdę zakłopotanego. Niezdarnie usiadł na pierwszym łóżku od wejścia - dawnym łóżku Edith.
- Nasza dzisiejsza rozmowa... rano - powiedział powoli. - Zabrzmiała nieco inaczej, niż chciałem - uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał prosto w jej oczy. - A przynajmniej moje słowa były stanowczo zbyt aroganckie - stwierdził pewnym tonem.
Kiwnęła głową.
- Szczególnie mało dumny jestem z wyrażenia, że... "nic mnie we Francji nie trzyma" - dodał powoli. - Po tym, jak zasugerowałaś, że moglibyśmy spędzić go razem.
Uniosła brwi w górę.
- Rzeczywiście, nienajlepszy numer w twoim wykonaniu - mruknęła nieco oschle.
- Nie żartuj sobie - zaoponował i westchnął. - Przepraszam cię za to. Rzuciłem słowa na wiatr, tak po prostu, nawet się nad nimi nie zastanawiając. Przecież wiesz - mruknął, otworzył usta i szybko je zamknął, nie wypowiadając ani słowa. Westchnął, podniósł się i podszedł do Vanilli, biorąc jej twarz w dłonie. - Wiesz, jak bardzo cię lubię i szanuję. Jesteś niesamowitą osobą, jedną z najbardziej fantastycznych, jakie kiedykolwiek poznałem i wiem, że nieważne gdzie, nieważne kiedy, zawsze i wszędzie bym się z tobą świetnie bawił.
Zagryzła usta.
- Więc chciałbym wiedzieć - kontynuował ciszej. - Muszę wiedzieć, że też tak uważasz... że też się tak do tego odnosisz, po tym... po tym, jak byliśmy razem.
Starała się, by jej spojrzenie było po prostu wyzywające, by broda jej nie zadrgała. Opuściła oczy, by ukryć zbierające się pod powiekami łzy.
- Vanilla? - powtórzył, chwytając palcami za jej brodę i unosząc ją powoli do góry.
Błyskawicznie uniosła w jego kierunku głowę, stanęła na palcach, zarzuciła mu ramiona dookoła szyi i pocałowała.
Nie było to ani naturalne, ani prawdziwe, ani opanowane.
Ale gdyby zobaczył jej pełne łez oczy, bez trudu wyczytałby z nich, że "tak", które padło z jej ust, nie było ani naturalne, ani prawdziwe, ani opanowane.
W momencie, w których dotknęła go swoimi ustami, wszelka sztuczność zniknęła.
Jej palce, dotykające twarzy Antoine, mówiły o prawdziwym zaangażowaniu i chęci przytrzymania go na jak najdłuższy czas.
Jego palce, błądzące po jej plecach, świadczyły o niesamowicie silnym pociągu fizycznym i ogromnej fascynacji.
- Widzimy się jutro na śniadaniu? - zapytał, bo umówił się jeszcze na siatkówkę plażową i nocną przebieżkę z chłopakami.
Kiwnęła głową.
Nie był złym facetem. Wręcz przeciwnie. Był najbardziej wobec niej troskliwym, czułym i delikatnym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek polubiła.
Chwyciła torbę i szarpnęła za drzwi szafy, po czym zaczęła zwalać wszystko z półek do środka. Zgarnęła rzeczy z toaletki, chwyciła książkę leżącą na łóżku.
Nie był złym facetem.
Nie wytrzymałaby z nim ani sekundy więcej.
Zarzuciła plecak na ramię i wypadła z domku z sukience i japonkach, chowając kluczyk pod wycieraczką i kierując się w stronę głównego pawilonu.
Trzymała się dzielnie i zachowała łzy na moment w którym, wciąż ściskając w ręce świstoklik, wylądowała na czworakach na pokrytym śniegiem polu przed własnym domem.


Syriusz westchnął i objął Vanillę ramieniem. Wtuliła się w niego całym ciałem i po raz pierwszy od dawna rozpłakała się. Bez przerwy wylewała łzy w jego szatę, podczas gdy Black po prostu oparł brodę na czubku jej głowy, gapiąc się beznadziejnie przed siebie.
- Vanilla - mruknął wreszcie. - Vanilla?
W końcu przestała płakać, wtulając się w jego klatkę piersiową i słuchając powolnych uderzeń jego serca.
Uniósł dłoń, by pogłaskać ją lekko po głowie.
- Kiedyś się w końcu pozbieramy do kupy, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz