Rozdział 34 - Koniec świata

James wrzucił do walizki kilka przypadkowych T-shirtów, stanął nad nią i westchnął.
- Ty i Britain Colper, nadal nie mogę uwierzyć - mruknął Syriusz, obserwując go, siedząc na oknie. James uniósł posępny wzrok.
- Naprawdę, mnie tego nie musisz mówić.
- Czy to nie było... dziwaczne? - zastanowił się. - W sensie wiesz, jak bardzo ją lubię i szanuję, ale to jeszcze taki straszny dzieciak.
James uniósł w górę brwi.
- Dzieciak? Jest tylko o rok młodsza.
- Ale przy tych wszystkich dawnych kompleksach i niepewności, wydaje się taka kruchutka i delikatna.
James gwizdnął przeciągle.
- Chyba żartujesz - żachnął się Syriusz. - To niemożliwe.
- Oj, uwierz - mruknął James. - Z perspektywy czasu, prawie ją tam zgwałciłem.
- Nie będę prosił o szczegóły.
- Oj, uwierz - powtórzył. - Będziesz błagać o szczegóły.
Syriusz parsknął śmiechem i zeskoczył z okna, ruszając w stronę własnej szafy.
- Więc do czego doszliście?
James westchnął i przeciągnął ręką po głowie.
- Trudno powiedzieć, Syriusz - mruknął. - Że pozastanawiamy się trochę i pogadamy po feriach.


- Że pogadamy po feriach - mruknęła Rose, otwierając drzwi wagonu, by kupić parę czekoladowych żab. - Proszę - wyciągnęła w kierunku kobiety monetę i z powrotem obróciła się w stronę przyjaciółek. - Właściwie chciałam na niego nawrzeszczeć, że wykorzystał to, że sporo wypiłam i takie tam... Ale jak się dopiero co rozkręcałam zauważyłam ten perfidny uśmiech i zorientowałam się, że on i tak wie, o co mi chodzi.
- Więc?
- Więc pogadamy po feriach.
Edith przewróciła oczami.
- Wszystko tak komplikujecie.
- Jaka komplikacja - podłapała Dorcas. - On tam prawie co ją zgwałcił, Edith, sama mi mówiła.
- Serio, Dor - Edith otworzyła szeroko oczy. - Powiedz Rose, tak oprócz twarzy, gdzie jeszcze cię dotykał?
Lily parsknęła śmiechem, a Edith przybiła piątkę w pełni zachwyconej Dorcas.
- Zaprawdę powiadam wam, jedna z was już mi wystarczy - mruknęła Rose. - Tworzycie jakiś przeklęty kącik napalonych nastolatek z pieprznymi dowcipaskami.
Edith zmarszczyła brwi.
- Komplement, Dorcas?
Colins spokojnie wpakowała sobie do ust czekoladową żabę.
- No jasne.
Lily zamachała w powietrzy dłońmi.
- Koniec tego. Powiedz po prostu, czy ta plotka z sylwestrem u Bartona jest prawdziwa?
- Właśnie - Dorcas uniosła wzrok znad ściskanej w dłoni czekoladowej żaby. - Mamy zamiar tam jechać?
- Ja jadę - oznajmiła od razu Edith. - Uwielbiam Bułgarów. A, i pozwolili mi wziąć Huncwotów.
- Ja chyba też - mruknęła Dorcas. - W sumie nie mam innych planów, i chcę teraz jak najwięcej czasu spędzać z wami.
- Erykiem Forssem - kaszlnęła Lily. Rose zachichotała.
- Chyba też pojadę. To będzie dobry test na wytrzymałość przed Bartonem.
- Buzi o północy - pisnęła niby w zachwycie Edith. Odpowiedziały jej 'ochy' i 'achy' reszty dziewczyn. Rose zrobiła zniesmaczoną minę.
- Czyli nie pozostaje mi nic innego - mruknęła Lily. - Niż zabrać się z wami.
Dorcas zaklaskała. Rose uniosła w górę butelkę oranżady.
- Wznoszę toast - powiedziała uroczyście. - Za najlepszy Sylwester świata. W Bułgarii.


- Jaką taktykę wybierasz?
- Kung fu, doświadczona, lepsza w mugolskich sportach od kogokolwiek innego, zachwycam i przyciągam spojrzenia. Ty?
- Długonoga szalona blondynka na wakacjach, która nie ma nic do stracenia.
- Zawsze wybierasz tę taktykę, Edith.
- Bo zawsze działa.
Vanilla roześmiała się. Przed nimi rozciągał się najpiękniejszy z możliwych widoków: słońce zachodzące nad oceanem. Co prawda, będąc tu sama z chłopakiem, pewnie wyrzygałaby się na czubki swoich butów, ale znajdowała się tu ze swoją przyjaciółką i tłumem obcych osób, z którymi miała się dopiero co poznać i spędzić niesamowity tydzień.
Słońce zachodzące nad oceanem jest naprawdę super, gdy masz przed sobą perspektywę tygodnia zamęczania się dziwacznymi sportami, bezustannym pijaństwem i spania pod gołym niebem na piasku.
- Witamy na kampie mugolskich sportów - rzucił młody mężczyzna, który stanął przed nimi. - Brzmi to tak beznadziejnie, że jestem zmuszony do drobnego sprostowania. To nie jest jakiś obóz, a my nie jesteśmy instruktorami. Nie będziemy was tutaj do niczego zmuszać i nie będziemy się wami opiekować. Prowadzimy zajęcia i mamy nadzieje, że przyniosą wam one dużo zabawy. Tylko nie bawcie się aż za dobrze, dobra?
Odpowiedziały mu pokrzykiwania i oklaski.
- Kamp uważam za otwarty!
Edith uniosła dłonie do ust i krzyknęła z aprobatą, jak wiele otaczających ich nastolatków.
- Skąd on może być? - zapytała cicho Vanillę, przyglądając się ciemnej karnacji i atletycznej sylwetce chłopaka.
- Czy ja wiem? Jakaś południowa Ameryka pewnie.
Edith zagryzła wargi.
- Rezerwuję - mruknęła i pociągnęła gumkę trzymającą jej kok. Włosy rozlały jej się falami na ramionach. Roześmiała się i znikła w tłumie.
Vanilla rozejrzała się i uśmiechnęła lekko.
Zabawa rozpoczęta.





- Syriusz!
- Dzień dobry, pani Potter - uśmiechnął się Black. - Urocze dekoracje!
Mama Jamesa zamknęła go w objęciach. James podszedł do swojego taty i uścisnął go. Ojciec na chwilę wstrzymał oddech, po czym rozluźnił się - tym razem żadnych dowcipów, po prostu syn przytulał się do ojca. Tylko spokojnie.
Pani Potter odsunęła od siebie Syriusza i chwyciła jego twarz w dłonie, szukając wszelakich obrażeń.
- Tym razem byliśmy grzeczni, Margaret, naprawdę - mruknął, przymilając się.
- Jak zawsze - fuknęła, aby po chwili znów uśmiechnąć się szeroko. - To jak? W tym roku też będziesz z nami przy wigilijnym stole?
Nawet się nie skrzywił.
- Oczywiście - uśmiechnął się. "Tylko wy chcecie mnie przyjąć pod swój dach" brzmiało raczej niegrzecznie. A to, jak bardzo był wdzięczny, było nie do opisania.
- No, Syriusz - pan Potter poklepał go po ramieniu. - Trochę odnowiłem twój pokój. No wiesz - żadnej różowej farby i kolorowych słoników.
- Wierzymy, że poczujesz się w nim bardziej męsko - dodał poważnym tonem James zza pleców ojca.
Tata Jamesa uśmiechnął się pod nosem.
- Za to ten lampion z żyrafami i firanki w prążki... po prostu nie mogliśmy się z nimi rozstać - odwrócił się do syna i uśmiechnął czule. - Mamy nadzieję, że ci się spodobają, kochanie.



James uśmiechał się jeszcze chwilę, po czym zbladł i otworzył szeroko usta. Wydobył się z nich jedynie jęk.
- Nie zrobiliście tego... - wydusił w końcu.
Syriusz zachichotał.
- Właściwie to...
- Nie zrobiliście tego! - powtórzył, tym razem jednak wyższym, piskliwym głosem.
Ojciec wzruszył ramionami. James rzucił walizki na ziemię i wystrzelił w panice w stronę schodów.
Pan Potter i Syriusz wymienili zachwycone spojrzenia.
- Mężczyźni - mruknęła pani Potter, zarzucając sobie ścierkę na ramię i ruszając w stronę kuchni.



Vanilla westchnęła przeciągle i stanęła naprzeciwko swojego partnera, przyjmując odpowiednią pozycję.
- Teraz rzuć nią o matę - powiedział instruktor w stronę Antoine'a, ciemnoskórego Francuza o nieodgadnionym pochodzeniu. Indie, Kuba czy może Pakistan? Nie miała pojęcia. Hindus, Kubańczyk czy Pakistańczyk, przystojny czy nie (przystojny!), za chwilę uczyni zamach na jego ego.
- Nie dam się rzucić na matę! - oznajmiła oskarżycielsko w stronę Coby'ego, instruktora, który przecież szczerze ją uwielbiał.
- Oj, Vanilla - uśmiechnął się. - Chcemy tu was czegoś nauczyć. Za chwilę każdy będzie tak rzucany, ale na pokazówkę chcę kogoś doświadczonego.
- Kogoś kto umie upadać? - rzuciła żartobliwie. - Nie licz na mnie.
- Bez dyskusji, mała - mruknął i dał znać Antoine'owi. Chłopak ruszył w jej kierunku, a ona zagryzła wargę. Nie ma mowy, żeby dała się rzucić. Na pewno nie teraz, gdy obserwuje ich Yahya, egzotyczne, zdecydowanie największe odkrycie tego obozu. Wystarczy, że zablokuje Antoine'a, a potem on sam wyląduje na plecach.
Zobaczyła, że Yahya staje z boku. Boże, nigdy by nie powiedziała, że Arabowie mogą być seksowni, a co dopiero, że aż tak bardzo.
Wystawiła nogę do przodu, lekko się pochyliła.
Patrz, Yahya, i podziwiaj. Drugiej takiej dziewczyny nie ma na tym kampie.
Szybki ruch ramion Antoine'a, jej krótki wymach nogą, za chwilę będzie za nim, świat wiruje, krótki błysk w jego oczach, głuche uderzenie.
Leżała na plecach.
- Brawo, Antoine - pochwalił Coby, rozległy się krótkie oklaski.


Z zaskoczenia nie się była w stanie poruszyć.
Co, do cholery?
Uniosła lekko głowę i zobaczyła obracającego się Antoine'a. Opuściła ją z powrotem na matę, wypuszczając powietrze z ust. Co się przed chwilą stało? Przecież to ona była najlepsza ze sztuk walki na całym tym pieprzonym kampie.
Wstała szybko i rozejrzała się. Edith nawet niczego nie zauważyła, zajęta flirtowaniem z Jaime, meksykańskim instruktorem, którego wypatrzyła już pierwszego dnia.
- Jeszcze raz - rzuciła.
Antoine obrócił się, marszcząc brwi w grymasie zdziwienia. Skinęła głową.
Pieprzone deja vu pomyślała, gdy wszystko potoczyło się dokładnie tak samo i znów poczuła matę pod swoimi plecami.
Obróciła głowę. Edith oderwała się od Jaime i wpatrywała się w przyjaciółkę z zaskoczeniem. Coby otwarcie chichotał.
- Fait tout bien? - Antoine nachylił się nad nią i wyciągnął rękę.
Nie, nie było dobrze. Dlaczego był od niej lepszy? Całe życie trenowała sporty walki. Jak to więc możliwe, że ot tak po prostu przerzuca ją sobie przez plecy?
Niepewnie chwyciła dłoń chłopaka. Głowę miała pełną pytań, którymi chciała go zarzucić, z "jak to zrobiłeś" na czele. Dlatego bardzo zaskoczyło ją, że jej usta samowolnie ułożyły się w to właśnie szczególne:
- Skąd ty właściwie pochodzisz? - rzuciła, a w jej głosie zabrzmiała nieskrywana irytacja.
Uśmiechnął się, zaskoczony.
- Bangladesz - mruknął, podciągając ją w górę.





James siedział na ławeczce przed domem, rozmyślając o wszystkim - począwszy od prawie minionego roku, kończąc na swoim powoli zamarzającym tyłku. Uformował ukrytymi pod rękawiczkami dłońmi kulkę śniegu i wyrzucił ją przed siebie. Dolina Godryka wyglądała o tej porze roku wyjątkowo malowniczo i już od dawna nie czuł się tak wyluzowany jak teraz, w domu, na tej ławce, z czapką naciśniętą na potargane włosy i szalikiem okręconym szczelnie wokół szyi.
Usłyszał, jęk uchylanych drzwi frontowych, a zaraz potem chrupot śniegu. Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że to Syriusz. Przyjaciel zajął miejsce obok Jamesa, chuchając w gołe dłonie. Po chwili wcisnął je do nerwowo do kieszeni bluzy i uniósł wzrok, tak jak James wpatrując się po prostu w przestrzeń przed sobą. Westchnął cicho i parę razy głośno przełknął ślinę, zanim w końcu się odezwał.
- Chyba się zakochałem - powiedział tak, jakby oznaczało to koniec świata.
- No to koniec świata - rzucił James.
Nie musiał odwracać głowy, żeby rozpoznać znużone spojrzenie Blacka.
- Przepraszam stary - mruknął. - To moja naturalna reakcja, gdy ktoś używa głosu typowego dla dziennikarzy, którzy muszą poinformować o trąbie powietrznej zbliżającej się na obszar dopiero co dotknięty przez tsunami.
Syriusz puścił tę uwagę mimo uszu.
- Nie mam pojęcia, co mam robić.
- To naturalne, Łapa - uśmiechnął się lekko James.
Syriusz jeszcze bardziej sposępniał.
- Nie dla mnie.
James znów sięgnął po śnieg i zaczął z niego formować kolejną kulę. Na chwilę przerwał pracę.
- Ale jesteś pewien, Syriusz? Może to z czymś mylisz?
- Chciałbym - mruknął niezadowolony. - Uwierz mi, wmawiam to sobie już od dłuższego czasu.
- Aż do teraz.
Wzruszył ramionami.
- W święta się nie kłamie - rzucił.
James zamarł.
- No patrz - gwizdnął z podziwem i znów wrócił do swojej kulki. - Nie wiedziałem, że z ciebie taki romantyk.
- Bardzo śmieszne.
James zamilkł na chwilę i odrzucił na bok śnieg, odwracając się w stronę przyjaciela.
- To, co musisz zrobić, to odpowiedzieć na parę pytań - zastanowił się. - Czy ona wie, co czujesz?
- Nie - rzucił szybko, jakby z lekka przerażony samą tą myślą.
- Czy chcesz jej to powiedzieć?
- Nie - kolejna odpowiedź padła jeszcze szybciej. Wzdrygnął się, zaskoczony. - Nie, nie, nie, nie!
James uniósł wysoko brwi.
- A chciałbyś z nią być?
Syriusz wyrzucił na boki dłonie w geście zupełnej rozpaczy.
- Po prostu nie chcę jej widzieć z nikim innym - jęknął.
Aż mu się go zrobiło żal.
- To nie działa w ten sposób - wyjaśnił dobrotliwie.
- Czy faceci nie mogą jej po prostu zostawić w spokoju? - jego przyjaciel załamał ręce, powiercił się na ławce i szybko wstał. Jak na faceta, który takie sprawy ma absolutnie w dupie, wydawał się właściwie na skraju załamania.
James zagryzł wargi.
- Wysoka czy niska? - rzucił.
- Wysoka.
Zawahał się.
- Włosy ciemne czy blond?
- Na litość boską, James! - warknął Syriusz wściekle. - Nie udawaj, że nie wiesz!
James wypuścił z siebie sykiem powietrze.
- Jest jedna rzecz, nad którą musisz się zastanowić, Syriusz - zatrzymał przyjaciela, który kierował się już w stronę domu. Black stanął w miejscu i niechętnie obrócił głowę, a James obejrzał się przez ramię. - Faceci nigdy nie zostawią jej w spokoju.
Syriusz zacisnął zęby i ruszył w stronę domu.


Vanilla spokojnie odchyliła się w trapezie, gdy poczuła, jak mocny wiatr uderza w jej żagiel. Lekki powiew owionął jej twarz, susząc mokre włosy. Oblizała słone usta, postanawiając się skupić na tyle, by nie wpadać po raz kolejny do wody.
Tym razem żadnych katapult.
Łagodny szkwał szarpnął lekko pędnikiem. Vanilla uwielbiała windsurfing od kiedy trzy lata temu po raz pierwszy zapisały się z Edith na kurs pełen mugoli. Patrzenie na grupę niezdarnych czarodziei gramolących się na deski i kurczowo czepiających się pędników, byleby tylko utrzymać równowagę sprawiało jej niewypowiedzianą frajdę. Vanilla stanowczo wolała pływać, ale Edith z pewnością dołączyłaby do taplającej się w wodzie grupy początkującej. Dzisiaj jednak postanawiała nie brać udziału w zajęciach - co prawda próbowała coś tam tłumaczyć Vanilli, ukazując przewagę całowania się w piasku nad surfowaniem, ale przyjaciółka postanowiła jej nie słuchać, znając zamiłowanie Path to skupiania się na pikantnych szczegółach.
- U-uuu - rzuciła uspokajającym tonem do swego żagla, który niebezpiecznie przestał się wypełniać.
Wykonała bardzo szybką rufkę, podczas której zdążyła jednak rzucić okiem na Yahyę, który niezdarnie mocował się ze swoim bomem. Uśmiechnęła się pod nosem, tylko czekając na to, by pędnik przywalił mu w klatkę piersiową.
O, jest. Yahya wpadł do wody z zaskoczonym wyrazem twarzy, by po sekundzie zostać przykrytym przez żagiel.
Vanilla stanęła po drugiej stronie deski i przyciągnęła do siebie bom, zerkając na neonowy, wodoodporny żółty zegarek, który dostała w prezencie od Edith. Wpół do trzeciej - cholera, czas zawracać. Pędnik znów wierzgnął, a potem kolejny raz i kolejny. Deska mimowolnie zaczęła się obracać.
Jeżeli to wiatr zmieniał kierunek - a wszystko na to właśnie wskazywało - to miała czysto przerąbane. Jak ma się dohalsować do brzegu w ciągu pół godziny, skoro odpłynęła tak daleko?
- Co jeszcze może się zdarzyć? - warknęła pod nosem.
Odpowiedź na to pytanie znalazła w wodzie, parę metrów przed własną deską.
- Pieprzona katapulta...
Rozejrzała się - chyba jako jedyna wypłynęła tak daleko. Mrucząc pod nosem przekleństwa, podpłynęła do uciekającej z falami deski. Wdrapała się na nią tylko po to, by po chwili znów wylądować w wodzie.
- Cholera jasna! - wrzasnęła, wynurzając się i kierując wściekłe spojrzenie w kierunku chłopaka, który dopiero co wpieprzył się w jej łódkę.
- Pardon! - mruknął szybko Antoine i przytrzymał jej deskę, by mogła się na nią wspiąć bez problemu. Zerknęła na jego rękę - trzymał w niej różdżkę.
- To oszukiwanie - zauważyła, wskazując jego prawą dłoń.
Podążył spojrzeniem za jej palcem i uśmiechnął się uroczo.
- A w jaki inny sposób zamierzasz dotrzeć do plaży na trzecią?
Skrzywiła się lekko, przechylając głowę na bok.
- No właśnie.
- Przynajmniej nie oszukuję - wzruszyła ramionami, nie dając za wygraną.
- Ja też nie - chłopak sięgnął po linkę dyndającą z przodu deski. Uniósł wzrok, mrużąc oczy przed słońcem i uśmiechnął się do niej lekko. - Dopóki nie zrobię się głodny.
Mimowolnie odwzajemniła uśmiech, siadając po turecku na desce i podciągając się po maszcie bliżej Antoine'a.
- Hola hola! - wyrzuciła z siebie, zaskoczona, gdy chłopak przyciągnął ramieniem deskę i zaczął łączyć ją ze swoją własną.
- Vanilla, tak? - upewnił się. - Musimy pracować razem, jeżeli chcemy zdążyć na obiad.
- Kto powiedział, że mi na tym zależy? - sprzeciwiła się słabo.
- Grillowane owoce morza... - udał, że odłącza linkę. - No jasne, już daję ci spokój...
Roześmiała się i uderzyła go lekko w ramię. Po raz pierwszy uśmiechnął się szeroko.
- Potrzebuję kogoś, żeby mną sterował. To i popychanie deski w tym samym czasie nie wychodzi mi najlepiej... ale o tym to już się chyba sama zorientowałaś.
Niechętnie kiwnęła głową. Siłując się z wodą i wiatrem, wciągnęła pędnik na rufę i obróciła głowę. Daleko przed nimi Yahya próbował dopłynąć do plaży, ale biedak zupełnie nie umiał się halsować. Ze zrezygnowaniem położył się w końcu na desce i ramionami wprawił ją w ruch.
Westchnęła pod nosem i obróciła się w stronę Antoine'a, który, pochylony nad obiema deskami, wciąż mocował się z linką. Prawie czarne włosy miał już zupełnie potargane przez wiatr, na karku osiadły krople morskiej wody, ciemna skóra błyszczała w zabójczym o tej porze słońcu.
Chłopak odwrócił się w jej stronę i szybko uciekła wzrokiem na bok. Cholera jasna, o co chodzi z tym karkiem? Przez te pojedyncze krople odniosła wrażenie, jakby go podglądała.
Antoine wciąż mrużył oczy.
- Okej, teraz zamiana miejsc - rzucił, i na czworakach powędrował na rufę. Usiadła po turecku po środku swojej własnej deski. Spojrzała na chłopaka i nagle zdała sobie z czegoś sprawę.
- Antoine? - zapytała. - Dlaczego nie chodzisz do Beauxbatons?
Uniósł głowę, zaskoczony.
- Prywatny tok nauczania - wyjaśnił. - Gdy miałem trzy lata, przenieśliśmy się do Bangladeszu na kolejne dwanaście - odwrócił się do niej tyłem. - Gotowa? - zapytał, celując różdżką w wodę.
- Jasne.
Wystrzelili do przodu, trochę nazbyt gwałtownie.
- Uuu, trochę wolniej - ostrzegła.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi. Trochę w lewo... Nie, za mocno! Tyńkę w prawo. Tak, tak... stop. Tak trzymać, jest okej.
Odchyliła głowę do tyłu, wpatrując się w zupełnie czyste niebo. Słońce niemiłosiernie grzało i raziło w oczy. Jak przyjemnie...
- Więc dlaczego mówisz tak dobrze po francusku? - podjęła w końcu przerwany temat.
- Bo... - zastanowił się. - Właściwie to jestem Francuzem. Dobrze teraz?
- Odrobinkę w lewo.
- Okej - westchnął. - Tak naprawdę tylko mój dziadek naprawdę pochodzi z Azji. Ale spędziłem tam tyle czasu... no i jeszcze wyglądam jak wyglądam...
- Początkujący przed nami.
- To jesteśmy już tak blisko?
- Właściwie możemy się już rozdzielić - zerknęła na zegarek. - Mamy jeszcze piętnaście minut.
- Świetnie - obrócił się i zaczął rozwiązywać linki. Sama nie wiedząc dlaczego, Vanilla trzymała spojrzenie z daleka od jego karku.
- Wiesz co, masz w pewien sposób rację - oznajmiła, gdy odepchnął jej deskę z dala od swojej.
Uniósł brwi w grymasie zaskoczenia. Stanęła i powoli zaczęła wyciągać pędnik z wody.
- Trzymaj się Bangladeszu - uśmiechnęła się pod nosem. - Brzmi jakieś bilion razy lepiej niż Francja.


Stawiając powoli kroki, niemal wlekła się przez plażę. Był już wieczór, a drogę oświetlały jej pojedyncze pochodnie wbite w piasek przez uczestników.
Uwielbiała tę wyspę, tych ludzi, ten klimat. Spędziła tu dopiero trzy dni, ale czuła się, jakby minęły już trzy miesiące. Nikt tutaj niczym się nie przejmował - zasadami, stereotypowym zachowaniem, poprawnością. Po prostu żyli. Żyli i robili to, na co mieli ochotę.
Żałowała, że zostało już tak mało dni. Chciała tu zostać do śmierci.
Ale, z drugiej strony, po tych trzech dniach siedem brzmiało jak wieczność.
Zobaczyła doganiający ją cień i zanim w pełni zdążyła się obrócić, ktoś wpadł na nią z impetem i wyciągnął poza pas światła rzucany przez pochodnie. Odruchowo krzyknęła, ale szybko zakryto jej usta.
- Cii - wyszeptał, krztusząc się ze śmiechu. - To ja. Yahya.
Poprzedniej nocy, gdy siedzieli wszyscy razem przy ognisku, zrobiło się nagle bardzo zimno i Yahya przykrył siebie i Vanillę jednym kocem niemal aż po same szyje. Sposób, w jaki błądził wtedy palcami po jej nagiej skórze tak, by nikt tego nie zauważył, był zdecydowanie godny potępienia. Przypomniała sobie ten dotyk i nagle przestała chcieć, by ręce oplatające ją w pasie zwolniły uścisk.
- Pijany już o tej porze? - zauważyła rozbawiona.
Wzruszył ramionami.
- Pora dobra jak każda inna - mruknął, mocniej przysuwając ją do siebie. Oparła dłonie na jego nagiej klatce piersiowej, czując, jak jego kciuk powoli sunie wzdłuż linii jej kręgosłupa.
Nachylił się, patrząc jej w oczy. Jego spojrzenie jak zawsze było w pewien sposób nieodgadnione, choć była zupełnie pewna, że w tym momencie oboje myślą o dokładnie tym samym.
Pochylił się jeszcze bardziej, w kierunku jej szyi. Dwudniowy zarost drażnił bardzo czułą w tym miejscu skórę, przyprawiając ją o dreszcz. Yahya nie całował jej, ale raczej dotykał - czubkiem nosa, wargami, policzkiem. Odchyliła do tyłu głowę, czując gęsią skórkę wstępującą na skórę na całym jej ciele. Musnęła palcami napiętą skórę na jego karku...
- Vanilla? - usłyszała z daleka krzyk. Prawie podskoczyła. - Vanilla!
Yahya zamarł, wymamrotał jakieś arabskie przekleństwo w jej szyję i wyprostował się.
- Powiedz mu, żeby spierdalał - mruknął zirytowany. Skrzywiła się.
- Vanilla? - usłyszała jeszcze raz, bliżej. Jakieś sto metrów od nich ścieżką wytyczoną przez pochodnie szybko zbliżał się jakiś chłopak. W świetle rzucanym przez ogień wyraźnie rozpoznała sylwetkę Antoine'a.
- Nie idź - mruknął. - Nie widać nas.
Była równie zirytowana i istniała tylko jedna rzecz, której pragnęła bardziej niż spełnić prośbę Yahyi - podejść szybkim krokiem do Antoine'a i z całej siły przywalić mu w twarz.
- Zobaczę, o co mu chodzi - westchnęła, uwalniając się z objęć chłopaka. - I zaraz wracam. Widzimy się na plaży przy barze?
Westchnął głęboko.
- No dobrze.
W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie cmoknąć go w policzek. Zagryzła wargę, rozbawiona. To dopiero byłoby dziwaczne.
Wyszła tuż naprzeciw Antoine'a. Na jej widok wyraźnie odetchnął z ulgą. Miał na sobie biały T-shirt, szorty i japonki. Zdecydowanie wyglądał na bardzo zgrzanego.
- Dzięki Bogu - westchnął. - Szukam cię od pół godziny. Edith powiedziała, że poszłaś w tę stronę.
- O co chodzi? - spytała ostrożnie, przytrzymując lewą dłonią swój prawy przegub, bo ten niewiarygodnie rwał się do wymierzenia Antoine'owi siarczystego policzka.
- O moją bluzę. Masz ją przy sobie? - pokręciła głową. - Była w niej moja różdżka, a ja właśnie... no cóż... zbiłem puchar Gary'ego Daviesa.
Wybuchła śmiechem, w mgnieniu oka zapominając o irytacji. Gary Davies był co najmniej dziwacznym Afroamerykaninem. Był znany jedynie z tego, że miał dwa metry wzrostu i okazał się amerykańskim mistrzem juniorów w biegu na dwieście metrów, co rozpowiadał na prawo i lewo po pierwszym, drugim i setnym spotkaniu.
- Co zrobiłeś? - wyjąkała, krztusząc się ze śmiechu.
Uśmiechnął się pod nosem. Robił to w taki czarujący, chłopięcy sposób.
- Po prostu go zrzuciłem, w domku było ciemno.
- W jaki sposób w twoim domku znalazł się puchar, o, przepraszam, ten puchar tego Gary'ego Daviesa?
- Felipe udał, że mu nie wierzy - uśmiechnął się szeroko. - A on po prostu go przyniósł.
- Jeździ z nim na wyjazdy?
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Uwierzyłabyś?
Znów się roześmiała, po czym dostrzegła jego pytający wzrok. Gdy po windsurfingu w końcu dopłynęli do brzegu, okazało się, że już po ich wypłynięciu zmienili porę obiadu i ich dwójka przyszła na obiad o całą godzinę wcześniej. Spędzili kolejne trzy kwadranse, podjadając zakąski w pustej sali i zawzięcie dyskutując o każdym mugolskim sporcie, jaki kiedykolwiek uprawiali. Ponieważ miała cały ręcznik w piachu, a sama była zupełnie mokra, pożyczyła bluzę od Antoine'a. Była taka lekka i mięciutka, że zdecydowanie nie chciała jej oddawać.
- Ach, bluza. Jasne, jest w moim domku.
- Byłem tam przed chwilą - pokiwał głową.
- Edith albo Sarah były w środku?
Pokręcił głową.
- Zamknięty.
Zrezygnowana wyciągnęła z kieszeni spodni kluczyk.
- Dobra, pójdziemy po nią - zdecydowała, przywołując na myśl części od bikini porozrzucane po całym pokoju. Nie, zdecydowanie nie da mu tam wejść samemu.
W tym momencie po raz pierwszy poczuła, jak coś przewraca jej się w brzuchu.
Jeżeli będzie miała kiedyś dzieci, opowie im coś o rybie, mleku i mojito.
Koniec świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz