Rozdział 35 - Dobrzy przyjaciele całują najlepiej


Istnieją dogłębne różnice pomiędzy zwykłym wstydem a uczuciem poniżenia.
Wymiotując na trawę tuż za, o losie, domkiem Yahyi, Vanilla zastanawiała się, które uczucie jest jej bliższe. Chyba poniżenie, zważając na to, że wypluwała z siebie wnętrzności już drugi raz podczas tego masakrycznego wieczoru.
- Wszystko dobrze? - zapytał z tyłu Antoine, gdy w końcu skończyła i oparła się ciężko o ścianę domku. Nie odpowiedziała. Jej szczęka zaczęła się powoli trząść.
- Głupie pytanie - mruknął pod nosem, podchodząc do niej i podając jej chusteczkę. Z obrzydzeniem otarła sobie nią usta. Jak on w ogóle może na nią patrzeć?
- Chyba jednak nie pójdę... na ognisko - wydukała.
- Chyba jednak nie pójdziesz - uśmiechnął się lekko pobłażliwie, dotykając dłonią jej czoła. Drgnął. - A raczej na pewno nie! Prawie poparzyłem sobie palce.
Uśmiechnęła się lekko.
- Odprowadzisz mnie?
- Do ciebie czy do mnie? - zapytał.
Wzruszyła ramionami.
- A gdzie jest bliżej?
Skinął głową i wyciągnął w jej kierunku dłoń. Wyprostowała się i zrobiła krok, prawie się przy tym wywracając. Westchnął cicho, obejmując ją w pasie i utrzymując w jakiejś tam pozycji pionowej. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Przepraszam, że ci to robię - rzuciła po chwili, czując, że coraz bardziej zwisa na jego ramieniu. Jakby tego było mało, zaczęły ją właśnie łapać dreszcze i trzęsła się jak jakiś epileptyk.
Przez pewien czas w ogóle się nie odzywał i zrobiło jej się smutno. Nagle chciała, żeby przestał jej pomagać i po prostu ją tak zostawił. Jakoś doczołgałaby się do domku.
- Daj spokój - odezwał się w końcu. - Jakby to była twoja wina. I tak miałem dzisiaj zostać w domku.
- Żeby odpocząć? - rzuciła w prawdziwym akcie samobiczowania.
Roześmiał się cicho.
- Daj spokój, Vanilla.
Już nawet nie miała siły protestować. Odnosiła wrażenie, że cała zamarza. Nawet nogi zaczęły jej się trząść. Przebierała nimi powoli, coraz bardziej powoli, aż w końcu Antoine westchnął po raz kolejny tego wieczoru i wziął ją na ręce. Była mu za to bardzo wdzięczna.
- Mógłbym ci dać swoją bluzę - powiedział. - Ale myślę, że to mało pomoże, więc lepiej chyba, żebyśmy czym prędzej znaleźli się w domku.
Pokiwała tylko głową, opierając rozpalony policzek na jego ramieniu. Był tak przyjemnie chłodny...
Po prostu odleciała. To nie był sen, ale z pewnością nie czuła się przytomna. To najprawdopodobnie tylko zatrucie żołądkowe, więc dlaczego jej organizm reaguje w taki szalony sposób?


Obudziła się nagle, wstrząsana drgawkami. Skuliła się pod kocem, podciągając jego brzeg aż pod własne policzki.
Wspomnienia z poprzednich kilku godzin wydawały jej się w jakiś sposób zamazane. Mieszały się ze sobą, tworząc jakąś bardzo skomplikowaną i zdecydowanie popapraną całość.
Jak przez mgłę pamiętała, że Antoine wniósł ją do środka i położył na jednym z łóżek, mamrocząc coś o współloktorach nocujących na plaży. Przykrył ją kocem, potem kolejnym.
Za każdym razem, gdy zamykała oczy, męczyły ją jakieś cholerne wizje, więc po prostu rozmawiali o niczym i o wszystkim dopóki w końcu nie pozwoliła swoim powiekom opaść. Pamiętała, że mimo gorączki bez przerwy paplała, mówiąc niewyraźnie i cały czas się przejęzyczając, a on tylko naśmiewał się z tego pod nosem.
A wszystko to wydawało się tak odległe...
Zaczęła szczękać zębami tak mocno, że aż sama się tego przestraszyła. Była wciąż sparaliżowana przez gorączkę, ale tym razem to uczucie chłodu było sliniejsze niż osłabienie.
Z trudem obróciła głowę. Na łóżku obok spał Antoine, wciąż w ubraniu, z uroczo otwartymi ustami i kończynami rozrzuconymi we wszystkie strony.
- Antoine - wychrypiała bardzo cicho.
Nie poruszył się.
- Antoine - wyszeptała ponownie, tym razem bardziej naturalnym głosem. - Antoine. Antoine. Antoine!
Wymruczał coś przez sen. Znów powtórzyła jego imię - tym razem nawet udało jej się je wyjęczeć. Otworzył oczy, zamrugał, zamknął je i znów otworzył.
Jego spojrzenie było tak niespodziewanie pełne troski, że poczuła nagle jakieś dziwne ciepło wewnątrz jej ciała.
Ledwie co go znała. Wiedzieli tylko, że oboje uwielbiają te same rzeczy, ale to nie przeszkodziło mu zająć się nią jak jakąś naprawdę dobrą przyjaciółką. Zrobiła przy nim tyle zawstydzających rzeczy, wymiotowała i paplała w gorączce, a on zdawał się nawet nie zwracać na to uwagi.
- Coś się stało? - zapytał, siadając na łóżku i odruchowo przykładając dłoń do jej czoła. Wzdrygnął się.
- Zimno mi - wyszeptała.
Pokiwał głową i wstał, ściągając z wyższego piętra łóżka koc i starannie przykrywając nim Vanillę. Lekko pokręciła głową.
- Wciąż - wyrzuciła przez szczękające zęby. Brzmiała tak, jakby za chwilę miała się popłakać.
Ściągnął kolejny koc i spojrzał na nią niepewnie.
- Lepiej?
Zadygotała. Wcale nie lepiej. W ogóle nie czuła tych dodatkowych warstw.
- Chcesz może wody? - zapytał.
Zaprzeczyła, nagle przypominając sobie, że opróżniła trzy podawane jej przez Antoine'a butelki przed tym, jak poszła spać.
Spojrzał na nią, szczerze zaniepokojony.
- Jezu, Vanilla - mruknął. - Masz na sobie jakiś stos koców, a drżysz jak... - załamał ręce. - Słowo daję, nawet nie powiem, jak bardzo.
Spróbowała się uśmiechnąć.
- Kiedyś czytałam, że... - wstrząsnął nią nagly dreszcz. - Że jak masz malarię to jest ci tak zimno, że trzeba na tobie położyć wieko skrzyni i musi na nim usiąść aż trzech murzynów.
Zakrztusił się wodą, którą właśnie sączył z butelki i wciąż chichocząc, wierzchem dłoni otarł sobie z niej usta.
Wspominała już coś o paplaniu w gorączce, prawda?
- W mojej głowie nie brzmiało to tak źle - wyszeptała, kompletnie załamana. Głos dramatycznie jej się załamał i resztę dokończyła już na ledwie pracujących strunach.
Słysząc ten godny pożałowania głos, przestał chichotać i spojrzał na nią mocno zaniepokojony. Spróbowała się uśmiechnąć, ale, sądząc po jego twarzy, nie wyszło jej to najlepiej. Antoine obserwował ją z naprawdę zatroskanym wyrazem twarzy, by w końcu westchnąć i usiąść na jej łóżku.
Czując, jak jej serce zaczyna nagle bić dziesięć razy mocniej niż zazwyczaj, mogła tylko obserwować, jak nieco unosi jej ciało do góry, by wślizgnąć się za jej plecy. Oparł się o ścianę, wzdychając po raz kolejny, i podciągnął Vanillę lekko w górę, starannie opatulając ją kocem i zamykając w mocnym uścisku swoich szerokich ramion.
- Z tą skórą robisz tylko za pół murzyna - mruknęła oskarżająco Vanilla, mistrzyni paplania w majakach.
Uśmiechnął się ciepło, przytulając ją do siebie jeszcze mocniej. Nie wiedziała, ile w tym zasługi koców, jego ramion czy może po prostu jego ciepłego uśmiechu, ale powoli przestała się trząść. Niepewnie oparła się o Antoine'a, przykładając policzek do jego klatki piersiowej. Poczuła, jak opiera brodę na czubku jej głowy.
- Vanilla...? - wyszeptał w końcu.
- Tak?
Dlaczego mogła się tak swobodnie przy nim zachowywać, paplać bez ładu, przytulać się bez ciągłego myślenia o tym? Nie wiedziała, czy chodzi o niego, czy o gorączkę, ale nagle po prostu robiła coś odruchowo, bez zastanawiania się nad tym.
Przez chwilę chciał coś powiedzieć. Wiedziała, że chciał, ale zamknął usta i zamiast tego pocałował ją lekko w czubek głowy.
Nieważne, co to było, ani dlaczego. Poczuła, jak jego dłoń odruchowo zaciska się wokół przypadkowo spotkanej jej dłoni i po prostu chciała, żeby ta chwila nie miała końca.


Lily obróciła się, szukając wzrokiem przyjaciół, gdy nagle ktoś zasłonił jej z tyłu oczy.
- Kto to? - usłyszała chrapliwy głos. Naprawdę myślał, że przez to go nie pozna?
- Hmm, pomyślmy... - zastanowiła się na głos, unosząc ręce, by obmacać zasłaniające jej oczy dłonie. - Delikatna skóra, starannie wypielęgnowana - wymruczała zafascynowanym głosem. - Idealnie obcięte i wypolerowane, paznokcie, szczupłe, ale silne palce i ta skóra jak aksamit! Ach, to z pewnością...
- Pieprz się, Ruda - oznajmił obrażonym tonem Syriusz, opuszczając ręce. Stojący za nim James zarechotał, uśmiechając się łobuzersko.
- Jak tam, Liluś? - zapytał, zarzucając jej ramię dookoła szyi. - Jak święta? Znalazł się jakiś przystojniak pod choinką?
- No nie wiem, James - udała, że się zastanawia. - W poniedziałek Petunia przyprowadziła swoich przyjaciół... och... przepraszam, czy ja się właśnie obśliniłam?
James zachichotał. Uśmiechnęła się do niego uroczo w odpowiedzi.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - mruknęła Dorcas, wskazując Lily i Rogacza.
- Hej, Lily! - zawołał Remus, przyciągając do siebie Colins i stawiając ją przodem do Evans. Ruda obróciła się, zaciekawiona. - Zauważyłaś, że Dorcas znów jest jakaś mniejsza niż ostatnio? - rzucił, obejmując dziewczynę od tyłu i opierając brodę na czubku jej głowy, by udowodnić swoje stwierdzenie.
Lily zakrztusiła się, a James i Syriusz posłali Lupinowi szczęśliwe spojrzenia, które mówiły jedynie: "To taki słaby żart, Remus. Jesteśmy z ciebie bardzo dumni".
- Pieprz się -warknęła Dorcas, szarpiąc się, próbując uciec z uścisku Lunatyka. Wypuścił ją w końcu, uśmiechając się szeroko.
- Serio, nie rozumiem - mruknęła Edith, patrząc się na przyjaciół z kamienną twarzą.
- Nie rozumiesz, Edith? - wymruczał dobrotliwie Syriusz, po czym wskazał Dorcas. - Po prostu spójrz na nią.
Path nadal patrzyła na niego bezrozumnie. Tak to już się dzieje, gdy próbujesz komuś wytłumaczyć, że przez bite pięć lat śmiejesz się bez przerwy z jednej ze swoich koleżanek tylko dlatego, że nigdy nie sięgała nikomu ze swojej paczki wyżej niż do brody.
- Gdzie Rose? - rzuciła obrażona Dorcas, rozpaczliwie próbując zmienić temat.
- Nie mam pojęcia - Lily uniosła brwi wysoko w górę. - Ona raczej się nie spóźnia.
- Są sytuacje, gdy nie można się spóźniać! - rzuciła Dorcas z oburzeniem, zupełnie serio.
- Masz na myśli spotkanie z przyjaciółmi? - rzucił z nadzieją Syriusz.
Posłała mu pogardliwe spojrzenie.
- Mam na myśli sylwestra z hot obcokrajowcem, który na ciebie leci.
- Jezu, Dor - jęknął.
James przysunął się do niego.
- Zawsze mogła powiedzieć "napalony" - rzucił pocieszająco.
Dorcas posłała mu zaciekawione spojrzenie.
Rose zjawiła się na peronie dopiero po pół godzinie, tuż przed odjazdem pociągu. Biegła zziajana, wymachując w powietrzu bagażami. Kiedy w końcu odnalazła przyjaciół machających jej zawzięcie z drzwi wagonu, bezceremonialnie rzuciła torbami w Jamesa i Remusa, wykrztuszając tylko dwa słowa.
- Pieprzeni lordowie! - warknęła, głośno sapiąc.
Przecisnęli się do pierwszego wolnego przedziału. James wepchnął walizkę Rose na bagażową półkę.
- Serio, tyle rzeczy na raptem cztery dni? - zapytał zaskoczony, z trudem hamując wesołość na widok wkurzonej Wing.
- Nie ma mowy, żebym potem wracała do domu! - prawie wrzasnęła.
James zamilkł przestraszony, jak wszyscy w pociągu. Rose zreflektowała się.
- Przepraszam, po prostu odchodzę od zmysłów - przyłożyła dłoń do rozgrzanego policzka. - Zrobimy to tak - zebrała roztrzepane włosy w kok i odwróciła się w stronę Syriusza. - Ty - wycelowała w niego palec. - Idziesz za mną.
Syriusz uśmiechnął się, zawstydzony.
- No wiesz Rose, nie, żebym nie chciał, ale myślałem...
- Black! - warknęła. - Moja furia nie akceptuje twoich kiepskich żartów - wycedziła. - Pójdziemy do sąsiedniego przedziału, i poobrzucamy obelgami swoje rodziny...
- Ja nie mam takiej potrzeby - przerwał jej przesłodzonym głosem i udał, że przytula się do Jamesa. - Moja nowa rodzina jest najlepsiejsza, co nie, Jamesik?
- ... LUB PO PROSTU ZACZNĘ WRZESZCZEĆ NA WSZYSTKICH?!!! - wydarła się Rose, zaciskając pięści i przewiercając Blacka wzrokiem.
Na chwilę znów zapadła cisza.
- Oh boy - szepnął James.
- Idź tam, Syriusz - wymruczał Remus kącikiem ust. - Idź tam natychmiast.
Rose wymaszerowała z przedziału i Syriusz niepewnie podążał za nią, absolutnie przerażony. W drzwiach rzucił jeszcze przez ramię przepełnione nadzieją spojrzenie, ale miny przyjaciół były nieubłagane. Westchnął cicho i dopiero gdy w końcu opuścił przedział, wszyscy mogli odetchnąć w ulgą. James zerknął przez okno.
- To czym my właściwie jedziemy? - rzucił beztrosko. - Koleją transsyberyjską?
Obrócił się w stronę przyjaciół. Remus krzywił się, uporczywie próbując się uśmiechnąć.
- Wiesz, i tak jesteś moim najlepszym kumplem, James - oznajmił zrezygnowany.


- Corberg! - wrzasnęła od wejścia Edith swoim najbardziej męskim, tubalnym głosem.
Usłyszała tupot stóp i tłumiony śmiech. Przeskakując co dwa kroki, Eryk prawie zwalił się na podłogę przed Edith. Barton uśmiechnął się przepraszająco znad próbującego złapać równowagę Frossa.
- Witaj w moich skromnych progach, Path.
- Skromne skromnymi, Barton - gwizdnęła przeciągle, rozglądając się po wąskim holu, prowadzącym do kilkupiętrowej klatki schodowej. - Bogato się urządziłeś, kolego.
- Ta, urok ciągłego biegania po schodach - odparł zasapany Eryk. - Cześć wszystkim - pomachał dłonią.
- O, właśnie, Barton, Eryk - ożywiła się Path, odwracając się w stronę Gryfonów. - James, Syriusz, Remus i Lily.
- Wiemy, jak mają na imię, Edith - skrzywił się Eryk.
- Ale ledwo ich kojarzycie - rzuciła z przekąsem. - Serio, naprawdę absolutnie nie wierzę, że prawie się nie znacie.
- Właśnie, właściwie to trochę dziwaczne, że tak tu... - zaczął Remus.
- Serio naprawdę absolutnie, Edith - przerwał mu James, odpychając Lunatyka na bok i wychylając się do przodu, by ścisnąć Bartonowi dłoń. - Poznamy się.
Odwrócił się, szybko rzucając Lupinowi niedowierzające spojrzenie.
- Taki z ciebie dobry człowiek - szepnął złośliwie Syriusz, mijając go i klepiąc po ramieniu. Dorcas zachichotała. - To co, robimy coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Eryk uśmiechnął się szeroko.
- Stary, już cię lubię.
- Umiesz gotować? - zdziwiła się Dorcas. - Od kiedy?
Wzruszył ramionami i sięgnął do torby, wyciągając z niej opakowanie chińskich zupek.
- Jasne, umiem gotować - odparł pewnym siebie głosem, obracając torebkę. - Umiem. Taa... umiem... - obrócił ją po raz kolejny, szukając instrukcji. - Znaczy... Edith umie...?
Path uśmiechnęła się szeroko.
- Tak, Edith umie - potwierdziła, wyrywając mu z rąk zupki i klepiąc go czule po policzku.
- To co - Eryk klasnął w dłonie. - Kobiety do kuchni, a faceci na górę? Razem z Williamem mierzymy się tam właśnie z jakąś niewiarygodną mugolską planszówką.
- Oh boy - mruknął James.
Eryk powiódł wzrokiem po zniesmaczonych twarzach dziewczyn.
- Na co się tak patrzycie? - zapytał zdziwiony.


Nieważne, że Huncwoci nienawidzili Eryka i Bartona za poderwanie ich wspaniałych dziewczyn (właśnie, podkreślmy to jeszcze raz - były ich - i tylko ich) czy może Willa za podrywanie dziewczyny Franka. Byli facetami. Wystarczyły im trzy tury "Ryzyka", jeden sześciopak i pół godziny gadania o quidditchu, by zostali najlepszymi kumplami.
Teraz wszyscy siedzieli razem w salonie, oglądając jakieś dzieło kina niezależnego. Film był doprawdy pozbawiony akcji, zatem prześcigali się w pomysłach, o co naprawdę może w nim chodzić.
Wciąż uśmiechając się pod nosem, poszła do kuchni, żeby nalać sobie mleka. Wyciągnęła karton z lodówki, ale był prawie pusty. Westchnęła i ruszyła w stronę spiżarni - małego pomieszczenia z bardzo wąskimi oknami na samej górze, do którego prowadziły metalowe drzwi znajdujące się w rogu kuchni. Weszła do środka, szukając na dolnych półkach. Właśnie się wyprostowała, gdy usłyszała dźwięk zatrzaskiwanych drzwi i prawie podskoczyła w miejscu.
- Pomyślisz po feriach, hmm? - usłyszała cichy i niski głos Bartona. Nie odwróciła się.
Poczuła, że przesunął się bliżej. Miała na sobie top i luźną bluzę Syriusza i przez moment pożałowała, że nie założyła niczego bardziej zgrzebnego.
Barton oparł się o jej plecy i wsunął dłoń pod jej rękę, obejmując Rose. Czuła, że trzęsą jej się ręce.
- No i co sobie pomyślałaś? - mruknął wprost do jej ucha, odgarniając jej ciemne włosy.
Nic sobie nie pomyślała. Absolutnie nic.
Chwycił delikatnie suwak jej bluzy i bardzo powoli pociągnął go w dół. Nie miała siły protestować. Bluza opadła z jej prawego ramienia, odsłaniając gołą skórę. Już po chwili poczuła na niej dotyk jego ust.
Ponownie przysunął twarz do jej policzka.
- Odwrócisz się, Rose? - zapytał.
To był ten moment. Mogła po prostu się odsunąć i dałby jej spokój - tym razem był poważny, słyszała to w jego głosie. Mogła dać sobie wolne, zająć się innymi sprawami. Ale mogła też...
Odwróciła się, żeby stanąć na palcach i pocałować go prosto w usta. Barton przyciągnął ją mocniej do siebie, wsuwając dłoń wewnątrz jej bluzy, by móc objąć Rose w talii.
James Potter zdążał właśnie w kierunku spirzarni, by zaspokoić swój wewnętrzny bilans cukru przy pomocy wielkiego słoika masła orzechowego. Zatrzymał się w drzwiach, wyraźnie zaskoczony.
- Oh boy - wyszeptał cichutko, przymykając metalowe drzwi i uśmiechając się pod nosem.
Masło orzechowe może zaczekać.


- Okej - Lily uniosła jedną z kart. - Masz trzy słowa i musisz znaleźć między nimi powiązanie, okej?
- Jasne - James przysunął się bliżej.
- Kategoria: osoba.
- Dawaj - mruknął, skupiony.
- Dobra. Słowa to: "Proszę nie pukać", "Słomiany wdowiec" i "Niagara"
- Eee... - podrapał się po głowie. - Tytuły filmów?
Przez chwilę śmiała się.
- No dobra, James. Teraz serio.
Spojrzał na nią pytająco.
- Tytuły filmów? - powtórzył mizernym głosem.
- Jezu, James! - załamała się. - To filmy z Marilyn Monroe!
- Marilyn... co? - spytał ostrożnie.
- James, nawet ja ją znam - mruknął dobrotliwie Lupin.
Zagryzł wargi, próbując sobie przypomnieć.
- Ta z wielkimi cyckami i platyną - rzucił pomocnie Syriusz, mijając ich z dwoma herbatami i kierując się w stronę schodów.
Usłyszeli szybkie kroki na schodach i po chwili do salonu wpadła Dorcas.
- Co Pamela Anderson? - zaciekawiła się, siadajac obok nich i przegryzając czekoladowe ciasteczka.
Lily przewróciła oczami.
- Nieważne, Dorcas - szepnął załamany Remus. - Moja kolej, Lily.
Ruda pospiesznie wyciągnęła kolejną kartę.
- Kategoria: ogólne.
- Co to w ogóle za kategoria?
- Słuchaj, nie marudź. Nić, świerk, jeż.
Remus zamrugał zdziwiony.
- Jestescie tacy beznadziejni! - wykrzyknęła Lily. Przechodzący obok William uśmiechnął się nieznacznie.
- Trochę cierpliwości dla facetów, Lily...
- Ja już nie mam cierpliwości! - wrzasnęła. Eryk zachichotał.
Drzwi otworzyły się szeroko i do środka wpadła Edith w burzy jasnych włosów, śniegu i wiatru.
- Ludzie! - wykrzyknęła. - Przyjaciele, słuchajcie! Wszyscy słuchajcie! Wiecie, co właśnie odkryliśmy z Bartonem?
- No co takiego? - rzucił sennie Remus. Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić do nagłych wybuchów podniecenia u Edith, a lekko zdegustowana mina Bartona nie zwiastowała niczego fantastycznego.
- W klubie tuż obok - ciągnęła niezrażona Edith. - Organizują dzisiaj świetną zabawę!
- Dlaczego w twoich ustach brzmi to tak dziwacznie? - jęknęła Lily.
- Edith, uspokój się - Remus przewrócił oczami. - To chyba normalne, prawda? To klub, a tam zawsze reklamują się... świetną zabawą, tak...? Serio, Edith, co to za wieśniackie określenie?
- Nic nie rozumiesz! - prawie wykrzyknęła. - Dzisiaj organizują tam wieczór ABBY!
W pomieszczeniu na chwilę zapadła cisza, po czym po kolei przyjaciele unieśli dłonie, by plasnąć się nimi po twarzach.
- Oh boy - westchnął James.
- Disco? - wyjąkała Edith.
Remus jęknął.
- Edith, czy to nie jest czasem tak, że cały urok ABBY ulatuje wraz z końcem lata?
Machnęła ręką.
- No proszę cię - żachnął się. - Rozumiemy, że właśnie wróciłaś z tropików, ale kto tańczy do "Mamma Mia", jeżeli za oknem szaleje śnieżyca?
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Edith załamała ręce i zrobiła smutną minę.
- Więc nikt ze mną nie pójdzie? - wyjęczała.
Cisza.
- Przecież wiecie, że nie pójdę tam sama.
Znów cisza.
- Naprawdę, nikt? - głos prawie jej się załamał.
Westchnęła, zrozpaczona.
- Ja pójdę.
Wszyscy odwrócili się w stronę źródła głosu. James wstał z podłogi i ruszył w stronę zachwyconej Path.
- Serio? - Lily uniosła brwi wysoko w górę.
Wzruszył ramionami.
- To lepsze niż siedzenie tutaj - powiedział po prostu. Odwrócił się w stronę wniebowziętej Edith. - To o której się to zaczyna?
- Za godzinę - prawie wyśpiewała.
- Okej - zastanowił się nad czymś i uniósł palec wskazujący wysoko w górę. - Ale żadnych przebieranek, Ed.
Zatrzepotała rzęsami.
- Żadnych przebieranek - powtórzył stanowczo.


- Serio, Edith - mruknął James znad swojego shota. - Mieliśmy tu tańczyć czy chlać?
Skrzywiła się, odstawiając na bok pusty kieliszek.
- Błagam cię, James! - krzyknęła. - Przetańczyliśmy już chyba całą dyskografię.
- I obaliliśmy cały bar - odparł żałośnie. - To wieczór ABBY, Edith. ABBY! A ja za chwilę będę tak pijany, że nie dam rady nawet "Dancing Queen".
Zachichotała. Przewrócił oczami i przechylił swój kieliszek. Wzdrygnął się, gdy poczuł alkohol w przełyku.
- Chwila, Ed - zastanowił się. - Czy ja właśnie mówiłem "za chwilę"?
- Jeżeli o mnie chodzi, możesz spokojnie powiedzieć "wczoraj".
Westchnął tak, jak to tylko starzy i doświadczeni ludzie potrafią.
- Serio, Edith, co z nas robią ci Bułgarzy?
- Świetnie tańczących pijaków? - zasugerowała z nadzieją.
Uśmiechnął się pobłażliwie.
- Cóż, jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Wydała z siebie okrzyk aprobaty i ponownie ruszyli na parkiet.
To była jedna z bardziej popapranych imprez, na jakich kiedykolwiek była. Jej ocena wahała się mniej więcej między "niespodziewanie złą" a "abolutnie fantastyczną". Ich ciągłe kursy między parkietem a barem sprawiały, że aż zakręciło jej się ode tego wszystkiego w głowie.
Nawet jeżeli ta impreza skończy pod rubryką "niespodziewanie złych", ona i Rogacz i tak będą bawić się świetnie.
Usłyszała dźwięki "Gimme Gimme Gimme" i wyciągnęła ręce w stronę Jamesa, śpiewając słowa piosenki prosto do niego.
Roześmiał się, zniżając się, by wślizgnąć się pod jej ramiona.
Gimme a man after midnight?
Wychodząc z domu, nawet nie miał pojęcia, jak dobrze można bawić się przy kiczowatej muzyce, w dobrym towarzystwie. Zerknął z rozbawieniem na śpiewającą Edith i coś w nim drgnęło. Uśmiechała się do niego szeroko, z iskrzączymi, roześmianymi oczami. Była taka otwarta, beztroska i pełna wewnętrznej radości, że nagle poczuł, że musi ją pocałować.
Muzyka przyspieszyła i nachylił się, dotykając jej ust własnymi. Odpowiedziała pełnym zaangażowania pocałunkiem. Na chwilę odsunęła się, cała promienieniująca tym swoim optymizmem, by po chwili znów go pocałować.
Tańczyli tak, całowali się i znów tańczyli, zupełnie zarażeni muzyką i panującym dookoła optymizmem.
Co powiedziałby na to James Potter?
Oh, boy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz