Rozdział 33 - Trzy oblicza miłości: Gorączka

No, lepszej nagrody pocieszenia to Britain nie mogła dostać. Zapraszam:



Była taka piękna i pełna pozytywnej energii, że nie mógł od niej oderwać oczu. Miała to wszystko, co podobało mu się w Edith i jeszcze wiele innych rzeczy, których mu w Edith brakowało. Promieniowała szczęściem, żartowała, ciągle się uśmiechała i błyskała na boki roześmianymi oczami.
Otaczała ją grupa przyjaciół, z którymi wciąż o czymś rozmawiała. To zabawne, ale zachowywała się tak, jakby z każdą osobą, na której się skupiała, starała się zachować także kontakt fizyczny. Trzymała za ręce, czochrała włosy, pobłażliwie gładziła po policzku, opierała się dłońmi na klatce piersiowej.
Nie mógł od niej oderwać wzroku, taka była piękna w tych rozpuszczonych, kasztanowych włosach i czerwonej sukience.
Grupka powoli się rozpraszała. Na chwilę oderwał wzrok od Dorcas i zauważył wpatrzoną w niego Edith. Uśmiechnęła się i machnęła ręką, żeby podszedł. Powoli zrobił parę kroków w ich stronę. Edith wzięła go pod ramię i przyciągnęła bliżej. Mrugnęła do niego niepostrzeżenie.
- Hej, Dorcas - szturchnęła dziewczynę. - Poznałaś Eryka?
Lekko skłonił głowę, nieznacznie się uśmiechając. Uniosła zaciekawiony wzrok, więc wyciągnął w jej kierunku rękę.
- Zatańczymy? - zapytał.
Zanim podała mu dłoń, uśmiechnęła się lekko, patrząc mu prostu w oczy. Zamarł na chwilę, nie wierząc w samego siebie.
Trafiony-zatopiony.
Lekko zaciskając swoje palce na jej dłoni, pociągnął Dorcas na środek sali.


Violette zmrużyła wściekle oczy, wpatrując się w grupę przyjaciół po drugiej stronie pomieszczenia.
Potter, Evans, Wing, Black, Lupin, Path, Corberg, Longbottom, Norberg i Houckson. Idealni w każdym calu. Ludzie, wśród których miała się obracać. Ludzie, z którymi zawsze chciała się przyjaźnić i przez których chciała być uwielbiana. Przez te pięć lat w Hogwarcie robiła wszystko, żeby to osiągnąć. I co? I wszystko to zagarnia jej jakaś bezbarwna idiotka, szara myszka, żałosna sierota. Przeciętna w każdym calu, no, może nie licząc tych włosów. Ale na pewno niezasługująca na takie towarzystwo. Bo w czym niby ona była lepsza od niej?
Stała tam teraz między nimi i jej widok sprawiał, że w Violette gotowała się krew. Jej misterny plan, przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, legł w gruzach. Co z tego, że miała teraz na sobie naprawdę ładną, wyróżniającą ją z tłumu sukienkę i wyglądała tak interesująco, bo inaczej, z tymi blond włosami? Z początku Violette rzeczywiście zależało tylko na tym, by Britain wyglądała tak brzydko, żeby ludzie wytykali ją palcami i nabijali się z niej przez kolejny semestr. Dopiero później, gdy ta idiotka jej się zwierzała, zrozumiała, że takie ośmieszenie jest dla niej czymś więcej. Że to zniszczy jej wiarę w otaczających ją ludzi.
Plan idealny.
Ale nie udało się. Pieprzona Rose Wing musiała wszystko obrócić w żart i przemieniając Britain w tę piękną dziewczynę, która stała teraz między nimi, okazali jej solidarność, zaprzeczając wszystkim myślom, które mogły się pojawić w jej głowie, gdy schodziła tymi niemiłosiernie długimi schodami. Czyli po prostu rujnując to, co tak dokładnie Violette zaplanowała.
Poczuła, jak wściekłość przejmuje nad nią kontrolę. Britain oddaliła się od przyjaciół i ruszyła w stronę wyjścia na błonia. Niewiele myśląc, Violette ruszyła za nią. Podrze jej sukienkę, podrapie ją, powyrywa włosy - nieważne. To nie będzie jej wieczór.
Przecisnęła się między tańczącymi parami. Britain zniknęła w drzwiach i Violette przyspieszyła. Może powinna wziąć kieliszek i roztrzaskać go jej na głowie? W sumie całkiem dobry pomysł. Odepchnęła na bok jakąś dziewczynę, by znaleźć się tuż przy przejściu. Zrobiła krok naprzód...
- Hola hola - usłyszała, zanim ktoś zastąpił jej drogę, pojawiając się jak gdyby z nikąd. Chłopak miał brwi i usta ułożone w żartobliwym grymasie, ale wzrok lodowaty. Próbowała go wyminąć, ale Black odepchnął ją tak, iż prawie zatoczyła się do tyłu. - A ty dokąd?
Kątem oka zauważyła jakąś osobę za swoimi plecami. Path wyminęła ją i stanęła obok Syriusza, lekko się na nim opierając.
- Nie twój pieprzony interes - warknęła w odpowiedzi Violette.
Syriusz gwizdnął przeciągle, obracając głowę i patrząc gdzieś obojętnie w bok.
- Ja ci powiem, dokąd - powiedziała Path głosem tak chłodnym, że Violette niemal wyczuła, jak w sali dookoła oziębia się powietrze. - Idziesz zniszczyć wieczór Britain.
Syriusz przestał udawać, że nie słucha i wbił w Violette wściekłe spojrzenie.
- Ale tego nie zrobisz - powiedział stanowczo. - Nie zrobisz tego, bo to koniec wojny. Britain nie chce się mścić, chociaż my osobiście ośmieszylibyśmy cię teraz tak, żebyś bała się przez kolejny rok wyjść z łóżka.
- Myślisz, że boję się twoich gróźb? - syknęła, jednak nie udało jej się ukryć pewnej dozy wahania w głosie.
Edith przewróciłaby pewnie oczami, gdyby nie to, że darzyła obecnie Violette niemożliwą do opisania nienawiścią.
- Myślę - zastanowił się Syriusz. - Myślę, że tak. Myślę, każdy z nas może więcej od ciebie, i, co więcej, my działamy w grupie. Planujemy intrygi, chronimy siebie nawzajem. Jeżeli będziemy z ciebie chcieli zrobić partnerkę Severusa, zrobimy to.
Violette zawahała się.
- Koniec wojny, Violette - powiedziała w końcu Edith tym przerażająco lodowatym tonem. - Była krótka, niesprawiedliwa i stosowałaś najgorsze chwyty, o jakich słyszałam. Ale to Britain wygrała - odsunęła się od Syriusza i zbliżyła w jej stronę. Nawet bez szpilek była od niej sporo wyższa. - Lepiej zdaj sobie z tego sprawę, bo jeżeli dzisiaj, albo kiedykolwiek, Britain będzie z twojego powodu cierpieć, zrobimy z twojego życia tutaj koszmar - odsunęła się o krok. - Wiesz, że możemy.
Żadne z nich nie uśmiechało się już choćby ironicznie. Odwrócili się do niej plecami, jakby była jedynie nic nieznaczącym insektem, irytującym, ale o którym szybko można zapomnieć, gdy znika. Syriusz przepuścił ją w drzwiach, Edith uniosła suknię, gdy przekraczała próg. Razem wyszli na taras, ani razu nie zerkając za siebie.
I wtedy Violette zdała sobie z tego sprawę.
Była insektem. I znikła. 
- Rose! - krzyknął za nią. Nie odwróciła się, po prostu szła naprzód. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, że zaczyna biec.
- Rose, co ty, do cholery, wyprawiasz? - zapytał Barton, zatrzymując się tuż przed nią.
Westchnęła.
- Mówiłam ci już, jestem zmęczona.
Warknął coś pod nosem.
- Zmęczona? Po prostu powiedz mi, o co ci chodzi!
- Nie wiem, o co tobie chodzi.
- Rose - powiedział z naciskiem.
Zagryzła wargę. Miał na sobie tradycyjny strój Durmstrangu. który z pewnością bardziej przypominał mundur niż szkolny uniform, zdecydowanie dodając mu lat i powagi.
- Nie znoszę na ciebie naciskać, ale po prostu nie wiem, co mam robić. Wariuję przy tobie, Rose. Raz się śmiejesz, raz warczysz. Sama mnie zagadujesz, a potem nie odpowiadasz na moje pytania. Co chwila odwiedzasz mnie w Skrzydle Szpitalnym, a potem idziesz na bal z jakimś innym chłopakiem, nawet nie dając mi jakiejkolwiek szansy.
- Nie przesadzaj, proszę...
- Ja przesadzam, Rose? Przed chwilą świetnie się razem bawiliśmy - przynajmniej ja, ale wydawało mi się, że ty też. Tańczysz ze mną, śmiejesz się, a potem nagle stwierdzasz, że jesteś zmęczona i prawie wybiegasz z sali. O co ci chodzi?
Zająknęła się.
- Ja... nie...
Zamilkła. Westchnął zmęczony.
- To może ja ci powiem, o co mi chodzi. Szaleję za tobą, Rose. Od kiedy pierwszy raz przyszłaś do mnie do szpitala - nie przerywaj mi, proszę, sama mnie do tego zmuszasz. Do tamtej pory fascynowała mnie twoja oryginalność, to, że masz w sobie pewną powagę, której nie spotkałem u żadnej innej dziewczyny. I to - nie zamierzam tego ukrywać - że nie dałaś mi się oczarować, bo po nie działają na ciebie te moje tanie sztuczki. Nie grałaś trudnej do zdobycia, bo po prostu taka jesteś, bo znasz swoją wartość. Ale uwierz mi, zrobiłem już wszystko, co mogłem, więc mam nadzieję, że w końcu uznasz mnie za choć odrobinkę wartego ciebie.
- Barton, ja...
- I nie zamierzam przerywać, bo już mam dosyć tej tradycyjnej gry w lubię-nie lubię cię, bo ja ciebie naprawdę lubię Rose, od kiedy przyszłaś do mnie, gdy byłem chory i - nie wiem dlaczego, może ponieważ byłem wtedy bezbronny - w jakiś sposób zrzuciłaś tę swoją skorupę. I nie mogę przestać myśleć o tej otwartej Rose, tej samej, z którą tańczyłem przed chwilą na sali balowej, dopóki nie przypomniała sobie o skorupie i nie uciekła.
Zamilknął. Zacisnęła powieki - było naprawdę łatwiej, zanim to powiedział.
- Więc już wiesz - mruknął w końcu. - I zrobisz z tym, co zechcesz. Teraz to twoja decyzja.
Wpatrywała się w podłogę, uciekając przed przewiercającym ją na wylot wzrokiem chłopaka.
- Ja... ja nie wiem, jaką decyzję podjąć - mruknęła w końcu bardzo cicho. O wiele łatwiej było być niemiłym dla zakochanego w sobie gbura, niż zakochanego w niej, szczerego faceta. - Chyba... chyba nie znam innych opcji niż pas.
Odważyła się unieść głowę i natychmiast tego pożałowała, bo w oczach Bartona było pełno zaangażowania i zawodu, ale też... determinacji...?
Zachmurzył się.
- Zrób z tym, co chcesz - powtórzył zrezygnowany i prawie odwrócił się, ale powstrzymał się i spojrzał na nią jeszcze raz, wzrokiem osoby, która nie ma już niczego do stracenia. - Ale najpierw zrobię to, co ja chcę.
Złapał ją mocno za rękę, obrócił, przycisnął do ściany i pocałował.
Rose otworzyła szeroko oczy, a wolna ręka automatycznie uderzyła Bartona w brzuch, ten jednak nawet się tym nie wzruszył.
O co jej chodziło?
O to, że on też jej się podobał. I to nie jakiś żałosny strach przed miłością ją hamował. Po prostu nie chciała być z osobą taką jak on, nigdy tego nie planowała i wciąż nie była pewna, czy może mu wierzyć, że chodzi właśnie o nią, a nie o niedostępną zdobycz.
Kolejny zahamowanie? Jej były chłopak jest najprawdopodobniej martwy, a ona bawi się w szkolne romansidła.
Po prostu tego nie chciała: pas to dobry wybór.
Więc jakim sposobem jej dłoń znalazła się nagle na jego karku?
W jaki sposób oczy same się zamknęły, dłonie przytrzymały przy sobie chłopaka, usta zaczęły nagle odbierać pocałunki?
Z rosnącym przerażeniem, które gasło jednak pod wpływem ogarniającego ją pożądania, mogła tylko obserwować, jak jej palce błądzą pod koszulą Bartona, wargi rozchylają się, zachłannie domagając się więcej jego ust.
Barton schylił się, całując ją w szczękę i zjeżdżając w dół po niezwykle czułej skórze na szyi. Westchnęła cicho.
Jego palce były naraz wszędzie: na jej twarzy, plecach, we włosach, na szyi, ramionach, wokół jej nadgarstków, dłoni, talii...
- Pas? - wyszeptał jej wprost do ucha nieodgadnionym głosem.


Dorcas wyszła z sali balowej i odetchnęła świeżym powietrzem. Nie miała ochoty dłużej przebywać w tej dusznej sali, podczas gdy miała możliwość przejścia się tymi ukochanymi korytarzami, których nie widziała od tak długiego czasu.
Weszła na pierwsze piętro, wodząc wciąż palcem po ścianie, potem na drugie, nie odrywając oczu od portretów na schodach, a potem w końcu zbiegła po schodach w kierunku kuchni. Wyciągnęła rękę po gruszkę, stanowiącą ukrytą klamkę.
- Patrzcie patrzcie, kogo my tu mamy? - usłyszała głos za sobą i podskoczyła, przestraszona, by po chwili uśmiechnąć się szeroko.
- Cześć, Lucjusz.
Również odpowiedział uśmiechem - tym swoim dziwnym grymasem, w którym lekko przekrzywiał wąskie wargi. Podszedł do niej i cmoknął ją w policzek.
- Dobrze cię widzieć - mruknął i wskazał na obraz. - Wchodzimy?
Potarł gruszkę i otworzył drzwi przed dziewczyną. W środku nie było już prawie nikogo - skrzaty widocznie bardzo zmęczyły się przygotowywaniem tak kolosalnych ilości jedzenia dla łakomych uczniów.
- Jak mnie znalazłeś? - zapytała, oglądając się przez ramię.
Roześmiał się lekko, otwierając lodówkę.
- Przecież wiem, że nie utrzymasz się z dala od kuchni, Dorcas - wyciągnął z zamrażarki kubek lodów i rzucił go dziewczynie. Podszedł i dotknął jej talii. - Szczególnie teraz. Kto cię tak wygłodził, Colins?
Chwyciła łyżkę i zaczęła dłubać w lodach. Usiadł na stole obok niej.
- Gorset - wydusiła w końcu z paszczą pełną lodów.
- No właśnie. Ślicznie dziś wyglądasz, Dor.
Uśmiechnęła się do niego na śmietankowo.
- Co to za sztywna lala była obok ciebie? Nowa dziewczyna?
Pokiwał głową, krzywiąc się.
- Emilia Crack. Jak widzisz - rozłożył bezsilnie ramiona. - Nie umiała mnie zatrzymać przy sobie zbyt długo.
- Nie daje dupy? - rzuciła, nie przerywając jedzenia.
Skrzywił się.
- Boże, Dorcas, już zapominałem o twoich nawykach...
- Nie daje? - powtórzyła, przewracając oczami.
- Właśnie... - zastanowił się. - Na odwrót.
Dorcas odstawiła na bok kubek z lodami i zamachała rękoma w powietrzu.
- Serio, nie łapię was, Ślizgonów. Was i tych zimnych, ale puszczalskich lasek.
- Ślizgon potrafi - roześmiał się Malfoy, po czym ją objął. - Serio, Dor, dobrze jest cię mieć z powrotem.


James usiadł na szerokiej poręczy i zapatrzył się w niebo. Było tak pięknie i tak cicho.
Ten rok zapowiadał się na najgorszy w jego życiu, ale wszystko się zmieniło. Parę miesięcy temu nie uwierzyłby, że może być tak szczęśliwy.
Jeszcze nigdy nie zżył się tak bardzo z przyjaciółmi. Syriusz, który nareszcie wydoroślał, pewniejszy siebie Remus, świadomy własnej wartości Peter. Wszyscy zmienili się i teraz właściwie czerpali z siebie nawzajem garściami. Poznał wielu wspaniałych ludzi, na których nie zwracał wcześniej uwagi. Otworzył oczy na świat. Poznał i pokochał Edith, naprawdę polubił Rose, absolutnie zachwycił się Alicją. Dorcas na nowo go oczarowała, jej szczęście jak zawsze poprawiało mu humor. Odkochał się w Lilce i zakochał na nowo, w pełni przyjacielski, szczery i prawdziwy sposób. Wszystko sobie poukładał.
Więc dlaczego wciąż czuł niedosyt?
Układanie życia to męcząca sprawa i chyba czas, by w końcu odpoczął. Chyba o to chodzi, prawda?
Znów spojrzał przed siebie, na niebo, potem przejechał wzrokiem po schodach, po jakiejś sylwetce, po czym szybko zawrócił spojrzeniem i zmrużył oczy. Rozbawiona Britain uśmiechnęła się do niego.
Również się uśmiechnął, zeskoczył z poręczy i przeskakując co drugi schodek, znalazł się tuż obok niej.
- Co ty tu robisz? - zapytał po prostu.
Uśmiechnęła się ponownie, otworzyła usta, zastanowiła się, zamknęła je i chrząknęła. Nic nie powiedziała.
- No dalej - zachęcił ją.
Otworzyła usta i machnęła dłonią na salę balową.
- Trochę... za dużo sztuczności, jeżeli wiesz, co mam na myśli - uśmiechnęła się niepewnie.
Zdobył się na poważną minę i pokręcił głową.
- Tja...niee! Nie mam pojęcia zielonego, Britain.
Westchnęła, zawiedziona.
- To zabawne uczucie, wiesz? Wchodzisz na salę, wszyscy szydzą, poniżają cię i wytykają palcami, a potem wracasz w ładnej sukience i nagle każdy chce z tobą zatańczyć.
James zagryzł wargi, zastanawiając się, czy mówi również o nim. Zapanowała całkowita cisza.
- No, dalej, powiedz coś swojego James, bo aż się w tym momencie wstydzę.
Zdobył się na słaby uśmiech.
- Wiesz, Brit, wynurzenia wynurzeniami, ale jak mieli cię nie wytykać palcami, skoro wyglądałaś jak potwór.
Parsknęła śmiechem, on także. Nie zastanawiając się wiele, wstał i pociągnął ją za sobą, do zamku, w stronę wieży, chcąc uwolnić siebie i ją od tych ponurych myśli.
- James, co robisz? - jęknęła, z trudem łapiąc oddech. Biegli przed siebie, skakali na przesuwających się w powietrzu schodach. Gdy wreszcie dotarli po krętych stopniach na czubek wieży, sapali jak po wyjątkowo męczącym treningu quidditcha.
- Okej, James - Britain pochyliła się w swojej różowej sukience do przodu, opierając dłonie na kolanach. Włosy miała zupełnie roztrzepane, a buty, ściągane na prędko podczas biegu, rzuciła niezdarnie w kąt. - Co my tutaj robimy?
Zadowolony z siebie ruszył na balkonik wieży. Od razu dostał po twarzy podmuchem przeraźliwie zimnego wiatru. Wrócił do środka.
- Jest zimno jak na Syberii - mruknął. - Ale widok zdecydowanie jest tego wart.
Britain zawahała się.
- Słucham?
- Widok. Jest o tej porze naprawdę niesamowity.
Niewiele myśląc, wyciągnął ją za ramię na dwór, nawet nie zauważając jej prób stawienia oporu. Dopiero gdy spojrzał w bok, gdy stali przy balkonie, zauważył, że ma kurczowo zaciśnięte powieki.
- Britain? - zapytał zdziwiony. - Britain, co jest?
Dotknął dłonią prawego ramienia dziewczyny. Niespodziewanie szybko powędrowała do niej ręka Britain, a jej palce zacisnęły się niezdarnie wokół jego własnych.
- Britain - zapytał, teraz naprawdę już zaniepokojony. - Czy ty...
Głos, który wydobył się z jej piersi, oddawał jakąś chorą panikę.
- ...czy mam lęk wysokości? Nie do końca, ale i tak jestem przerażona. Więc proszę, pomóż mi się cofnąć, bo sama boję się zrobić jakikolwiek krok.
Jamesem wstrząsnęło jednocześnie rozbawienie i poczucie winy. Zastanowił się chwilę, po czym podszedł do Britain.
- No dobrze, Brit, zrobimy tak...
- Nie chcę żadnych twoich szaleńczych pomysłów, James! - krzyknęła szybko, świetnie rozpoznając tę nutę w jego głosie. Roześmiał się.
- Ja się tak łatwo nie poddam, Britain...
- Ja też nie!
- Więc kto pomoże ci wejść do środka? Sama nie zrobisz kroku, w końcu przepaść może być z każdej strony...
Jęknęła rozpaczliwie. Potraktował to jako zachętę i zbliżył się do niej.
- Zrobimy tak. Teraz stanę szeroko, mocno się zaprę nogami i obejmę cię w pasie. Będę cię trzymał bardzo mocno, a ty otworzysz wtedy oczy, dobrze?
W tym momencie wiatr zawiał mocniej prosto w ich twarze. Britain wrzasnęła.
- James, błagam, wcale mi się to nie podoba...
- Ćśś... - przysunął się bliżej niej i objął ją w pasie. Nachylił się do jej ucha. - Gotowa?
Uchyliła lekko powiekę, ale zatrzasnęła ją z powrotem, zanim jeszcze zdążyła cokolwiek zobaczyć. Wzięła głęboki wdech.
- Trzymaj mnie mocniej, James, okej? - wyjąkała. Zacisnął ramiona wokół jej ciała, a ona, wciąż gniotąc jego palce, szybko otworzyła oboje oczu, lekko wierzgnęła i wrzasnęła na całe gardło.
James zagryzł zęby i w pierwszym odruchu chciał zatkać sobie uszy. Po chwili jednak uśmiechnął się szeroko, podczas gdy jej krzyk słabł na sile i powoli ustawał, a w końcu stali już oboje w zupełnej ciszy zakłócanej jedynie świstem wiatru, zupełnie spokojni, chociaż ona nadal w dziewczęcy sposób miażdżyła mu palce.
Oparł głowę na jej ramieniu i tak patrzyli przed siebie, zdumieni otaczającym ich widokiem. Britain westchnęła bardzo cicho.
- Jak pięknie...
Pokiwał głową i chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zerwał się wiatr który znów ją na chwilę przeraził. Wiał im prosto w twarze ze zwielokrotioną wysokością siłą, starając się odepchnąć ich od barierki. Nawet Jamesowi serce zaczęło walić chyba pięć razy szybciej. Jego oddech przyspieszył - czuł zimny powiew na swojej zmarzniętej twarzy, a świst wiatru zagłuszał jakiekolwiek inne odgłosy. Britain krzyknęła coś, ale on nic nie słyszał. Czuł się jak w osobnym świecie, jak gdyby wdrapując się na tę wieżę, zostawił całe swoje życie daleko za sobą. Pod sobą.
Rozwiane włosy Britain uderzały w jego zmarznięte policzki, a na skórę na jej bladych ramionach wstąpiła gęsie skórka. Chroniąc przed mroźnym wiatrem własne gardło, opuścił głowę gdzieś w miejsce koło jej szyi i mocniej zacisnął ramiona wokół jej drgającego ciała. Widział jej szeroko otwarte oczy, rozszerzone nozdrza, otwarte usta. Widział, jak chłonie to nowe, niesamowite doświadczenie każdym możliwym zmysłem, jak przeżywa te same uczucia co on, tyle, że ze zwielokrotnioną siłą, bo musi jeszcze przezwyciężać samą siebie.
Pokonuje swoje słabości, jak zawsze. To mu się w niej najbardziej podobało. Wszyscy mówili, że jest delikatna i zagubiona, ale on wreszcie widział i rozumiał, że jest silna, silniejsza od każdego z nich osobna. Że przez całe życie pokonuje przeszkody i nic już nie jest w stanie jej powstrzymać, jeżeli jej na czymś zależy.
I umie się pogodzić z tym, że te przeszkody istnieją. Nie stawia potem własnych. Nie chciała mścić się na Violette, co z pewnością zrobiłaby Lily, Rose, a już na pewno Edith.
A teraz stała tutaj, patrząc prosto w przepaść, poznając swój własny lęk. Nie szalejąc, nie zachłystując się wrażeniem. Obserwując i podziwiając. Widział, jak ogromny wpływ ma na nią ta otaczająca ich, niekończąca się przestrzeń i czuł się niesamowicie szczęśliwy, oglądając to wszystko i dając jej możliwość przeżycia czegoś, czego zawsze się obawiała, dzięki temu sztucznemu poczuciu bezpieczeństwa tworzonym przez ręce, które nie umiałyby przecież uratować jej przed wypadkiem.
Wiatr jeszcze przybrał na sile i Britain ponownie krzyknęła, tyle, że teraz w zupełnie inny sposób. Przycisnął policzki do jej ramion, czując zapach jej skóry, włosów, pudru. Te zapachy mieszały się, tworząc woń, która przyciągała go wręcz w niesamowity sposób. Rozciągnął skostniałe palce i wsunął je między palce Britain. Ledwo dotykając jej skóry, przeciągnął lekko twarz po jej ramionach i dotknął ustami miejsca, w którym szczęka łączyła się z szyją. Wysunął drugie ramie spod rąk Britain i objął nim ją od zewnątrz, przejeżdżając kciukiem to w górę, to w dół po nagim ramieniu dziewczyny. Odchylił lekko głowę i znów pocałował Britain, tym razem w zagłębienie w szyi. To, co robił, różniło się od zwykłego całowania i czuł, że ona też odbiera to w ten niejasny, magiczny sposób.
Obróciła lekko głowę w jego stronę i teraz zasypywał drobnymi, delikatnymi pocałunkami jej policzki, oczy, nos i usta. Wiatr powoli cichł i na górze znów zapanowała w końcu absolutna cisza. Wciąż obejmując dziewczynę James wyprostował się, czując się nagle dziwnie bez tego wiatru, tego szumu i tej powoli gasnącej już, magicznej atmosfery.
I wtedy właśnie Britain, zapatrzona przed siebie, uniosła w górę wolną rękę, która powędrowała do policzka Jamesa. Poczuł ciepły i łagodny dotyk jej skóry, miękkich opuszek palców koło jego skroni i kciuka rysującego powoli linię szczęki. Zamknął na chwilę oczy, czując, jak chwila wraca. I wtedy właśnie zdał sobie sprawę, że nie chodzi bynajmniej o żadną niecodzienną atmosferę ani o to, że Britain tak pięknie dziś wygląda. Nagle uświadomił sobie, że musiała podobać mu się już od dłuższego czasu, o wiele dłuższego, niż mógłby sobie wyobrazić.
Powoli odsunął się i nie puszczając jej dłoni, pociągnął ją do środka. Obrócił się w jej stronę. Po szeroko otwartych, iskrzących się oczach nie było już śladu. Teraz płonęły w zupełnie inny, tajemniczy sposób.
Oparł się ręką na ścianie, do której przyciskała plecy i pocałował ją mocno, zupełnie inaczej niż na zewnątrz, gdy obsypywał ją delikatnymi pocałunkami. Poczuł jej palce w swoich włosach, palce, które przyciągały go do niej jeszcze mocniej. Chwycił lekko podbródek Britain, by nie mogła się odsunąć, ale ona nawet o tym nie myślała. Czuła, jak przepływa przez nią fala gorąca, docierając do najdalszych zakątków ciała i zupełnie odzierając je z czucia. To było tak, jakby nagle wszystkie jej nerwy odpowiedzialne za dotyk przesunęły w stronę jej twarzy, sprawiając, że odczuwała teraz ze zwielokrotnioną siłą wszystko, co docierało do jej warg, języka, gołej skóry na ramionach, którą James muskał opuszkami palców. Cała reszta, wszystkie sygnały wysyłane przez resztę ciała - zimno posadzki odczuwane przez jej gołe stopy, chropowatość ściany, do której przyciśnięte były jej plecy - to wszystko było nieistotne, zbyt słabe, by przedrzeć się do jej głowy, przedrzeć się przez te wszystkie niesamowite, obce jej dotąd odczucia, pełne jakiegoś szaleństwa i skrywanej dotąd namiętności. W tych brutalnych niemal pocałunkach odreagowywała cały swój smutek związany z dzisiejszym ośmieszeniem, całą złość i zawiedzenie, a wreszcie absolutne przerażenie, jakiego doznała, obserwując ziemię z wysokiej wieży.
I przede wszystkim całe zafascynowanie Jamesem, z którego wcześniej zupełnie nie zdawała sobie sprawy. Dzisiaj robiła kolejny krok naprzód, którego nie postawiłaby bez jego pomocy. Z jego ramion i karku przesunęła dłoń na jego szyję, potem policzek, a wreszcie z powrotem zanurzyła ją w tych jego potarganych włosach, niosących w sobie jeszcze wspomnienie tego szaleńczego wiatru. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje. Jego palce pozostawiały po sobie ślad gęsiej skórki w każdym miejscu, w którym jej dotykał - na szyi, ramionach, dekolcie, plecach... Dłoń, której nie trzymała w jego włosach, błądziła niespokojnie po jego twarzy, klatce piersiowej, brzuchu, wpełzała pod marynarkę na jego plecach. Każdy jej ruch prowadził do głębszego, bardziej namiętnego pocałunku.
James zachłystywał się tym dotykiem, każdą sekundą tej szaleńczej sceny. Jego wilgotne usta nie mogły przestać całować wąskich warg Britain, ale czuł, jak miłosna gorączka i pożądanie powoli usuwają się temu zafascynowaniu i dziwnej czułości, którą poczuł na wieży. Jego pocałunki robiły się mniej zachłanne, ale coraz dłuższe i wyczuł, że Britain reaguje na nie w podobny sposób. Powoli zamykał usta, aż w końcu złożył na jej wargach ostatnie, delikatne pocałunki i głęboko oddychając, przyłożył swój policzek do jej policzka. Lekko odsunął się, rozłączając przyciśnięte dotąd do siebie ciała i wciąż opierając się prawą ręką na ścianie, pochylił się, przeciągając policzek po jej skórze. Zatrzymał głowę na wysokości jej twarzy, pochylając ją w dół tak, by jego ciepły oddech owionął jej skórę przy lewym obojczyku. Nosem lekko muskał jej ramię.
Britain też oddychała głęboko i przez pewien czas nic nie mówili.
- Zaskoczenie to dobre słowo - powiedziała w końcu ledwie słyszalnym głosem, patrząc przed siebie.
Roześmiał się cicho i musnął wargami jej ramię, unosząc głowę i opierając swoje czoło o jej. Na usta Braitain wpełzł lekki uśmiech.
- Ja też nie mogę powiedzieć, żebym się tego spodziewał - powiedział niskim tonem i obracając lekko głowę, złożył kolejny lekki pocałunek na jej ustach. Zagryzła wargi, a on przesunął twarz w stronę jej włosów.
- Ale chyba sobie jakoś z tym poradzimy, prawda? - wyszeptał.
Roześmiała się cicho i lekko.
Małe wyjaśnienie: Nie mam zamiaru pisać romansu Slytherin-Gryffindor. Po prostu uważam, że nie istnieje aż taka z góry określona nienawiść w tym wieku i że na pewno musieli istnieć jacyś Gryfoni, którzy nie brzydzili się Ślizgonów i vice versa.
Dorcas Colins jest zdecydowanie najlepszą kandydatką:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz