Rozdział 28 - Trzy oblicza miłości: Przyjaźń


Lily oparła głowę na dłoni, a łokieć na ławce. Mcgonagall mówiła coś powoli. Nie żeby nie lubiła jej przedmiotu. Po prostu wszystko było takie jednolite, spokojne, słowa zlewały się ze sobą...
Żaba - konewka - żaba - konewka - żaba.
Postukała palcem w stół i zerknęła w bok. Jeden rząd ławek przed nią siedział Potter. Kątem oka złapał jej spojrzenie i wyciągnął rękę za plecy. Trzy palce, pięść.
Godzina trzecia, jezioro.
Pokręciła głową. Uśmiechnął się pod nosem.
Niesamowite, jak Shakespear wpłynął na stosunki między nimi. Po dłuższym zastanowieniu się nad całym przedstawieniem Lily uznała, że naprawdę wyszło lepiej niż w zamyśle. Jakby tego nie ująć, zdobyła pewną popularność. Ludzie doceniali jej poezję, no i przecież wyszło całkiem zabawnie.
A James nagle przestał ją traktować jako swoją wielką miłość. Nie miała pojęcia dlaczego, ale jej to w stu procentach odpowiadało. W końcu można było z nim normalnie porozmawiać.
Kręciło jej się w głowie, a ręka zsuwała się coraz dalej, głowa coraz niżej.
Chwyciła w dłoń pióro, ale zamiast notować, kręciła nim między palcami.
- Żaba? - mruknęła podnosem. Siedząca obok Edith zerknęła na nią i uśmiechnęła się pod nosem. Szybko odwróciła wzrok, zbyt zajęta przemienianiem konewki Lupina w hipopotama.
James odwrócił się i powiedział coś. Albo szepnął. Według niej po prostu tylko poruszył ustami. Uśmiechnęła się do niego.
Powieki były jakby cięższe. Zamknęła je, żeby zobaczyć, jak trudno będzie je unieść z powrotem.
Całkiem trudno.
Mcgonagall przejechała po niej wzrokiem. Ależ ta kobieta ma zimne spojrzenie.
Łokieć ślizgał się coraz bardziej do przodu, aż w końcu jej broda dotknęła ławki. Zerknęła na profesor. Lily - zawsze wzorowa uczennica, któż by ją obserwował?
Przyłożyła policzek do blatu - był taki przyjemnie chłodny. Przymknęła oczy, mrugając co jakiś czas. Coraz mniej rzeczywistości, coraz więcej ciemnych plam.
Powinna choć udawać, żenotuje. Czuła pióro pod swoją dłonią. Wystarczy ją zacisnąć - ale po prostu nie ma siły. Za chwilę przecież podniesie głowę.
Usłyszała coś na kształt krzyku. Potem zbliżające się tupanie.
Błagam, niech przestaną.
- Panno Evans?
Dlaczego ta kobieta jest zawsze taka nieprzyjemna? Niech chwilę poczeka.
Edith szturchnęła Lily raz, potem drugi. Mcgonagall zbliżała się wściekła w ich stronę. Path spróbowała jeszcze raz, mocniej.
Lily spadła z krzesła.
Profesor zatrzymała się wpół kroku.
Syriusz, siedzący najbliżej, nachylił się nad Rudą i dotknął jej twarzy.
- Proszę pani, na niej to by można było jajka smażyć.
I to by było na tyle z transmutacji.


- Zemdlała na lekcji?
- No co ty!
- Podobno przedawkowała!
-Blablablablablablablablablablabla...
- Lalalalalalalalalala!
- Path, Potter,przestaniecie?
- Wy przestaniecie?
Ellen Tryumph przewróciła oczami. Edith pokazała jej język.
- Chodźcie stąd, dziewczyny - Ellen zatrzasnęła książkę. - Potter nie może znieść tego, że to nie on wyniósł Evans do skrzydła!
- A Path zazdrości Lily tego, że tylko o niej się teraz mówi!
- Podobno Evans nie chciała go widzieć w skrzydle szpitalnym!
- Path zepchnęła ją zkrzesła, bo lepiej jej szło na zajęciach!
- Potter nie miał...
- Lily powiedziała jej, że nie chce jej już...
- Zupełnie go olała...
- Potem jeszcze...
Trzask portretu.
- Nareszcie! - Edith wzniosła oczy do nieba.
- Wreszcie tylko ty i ja- James uśmiechnął się do niej uroczo.
Oboje niegłodni, zdecydowali się zostać w dormitorium zamiast iść na obiad. Edith opierała się plecami o fotel, bawiąc się włosami Rogacza, którego głowa leżała na jej kolanach. Również się uśmiechnęła.
- James?
- Co?
- Dlaczego właściwie nie wyniosłeś Lily? - nawinęła sobie na palec pasmo zbyt długich już włosów Rogacza.
Udał, że się zastanawia.
- Ona tylko wydaje się taka lekka.
Westchnęła.
- Pytam serio.
- Odpowiadam serio.
- Lubię fistaszki.
Odchyliła do tyłu głowę.
- Już mi się nie podoba- wyznał po prostu.
Spojrzała na niego z góry. Wyglądał, jakby czuł się głupio.
- Czuję się głupio.
Przytaknęła. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale szybko je zamknęła. Lupin ochrzanił ją ostatnio, że zamiast dać im powiedzieć, co czują, zadaje zdecydowanie zbyt wiele pytań.
- Wiesz, zmarnowałem te wszystkie miesiące, ganiając za nią i nie umiejąc stworzyć zwykłego związku... a tak naprawdę ona wcale nie była tego warta.
Zerknął na skwaszoną minę Edith.
- Nie, żebym uważał ją za niefajną. Jest naprawdę świetną osobą, tyle... że nie dla mnie.
Przytaknęła.
- Mówiłam ci.
- Wcale nie.
- No dobra, może nie - podrapała się po głowie. - Co cię tak nagle napadło?
Zamknął oczy i pozwolił Edith nasunąć na nie całą grzywę swoich ciemnych włosów.
- Całowałem się z nią.
- I?
- I nic.
- I co z tego?
- To właśnie, że nic. Żadnego stresu, zadowolenia, przyjemności...
- Motylków w brzuchu?
- Błagam! Nic.
Przez chwilę się nie odzywał.
- I ona źle całuje.
Edith roześmiała się i spojrzała mu w oczy.
- James, ona nawet ciebie nie całowała.
- Niech ci będzie.
Spojrzał na nią pełen uwielbienia.
- Wreszcie mam cię tylko dla siebie - oznajmiła.
- Możemy przestać się ukrywać.
Pocałowała go w nos i zerknęła na zegarek.
- O kurcze, James -poderwała się. - Jesteśmy już dziesięć minut spóźnieni! Zielarka nas zabije!
Pociągnęła go za rękę irazem wybiegli z dormitorium.
- Będzie mi tego wszystkiego brakować, James - oznajmiła w biegu, ledwo łapiąc oddech.
Odpowiedziało jej pełne przekazu sapnięcie.


Remus powoli otworzył oczy i przetarł je w skrzydle szpitalnym. Spojrzał w górę - wokół niego siedziała reszta Huncwotów. Poruszył palcami u dłoni i jęknął - prawą rękę miał owiniętą w bandaż.
- Złamanie nadgarstka - wyjaśnił James. - Podobno zagoi się za godzinę.
Lupin uśmiechnął się, lekko się przy tym krzywiąc.
- Głodny jestem - stwierdził wesoło. - Która godzina?
- Piąta nad ranem.
- Co? - usiadł na łóżku. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że oprócz nikłego światła wpadającego przez okno pokój oświetlają również zwieszone z sufitu żyrandole. Rozejrzał się. - Co wy tutaj robicie o piątej rano?
Syriusz opuścił głowę. Remus zerknął z niepokojem na Jamesa. Dopiero teraz zauważył, że jego przyjaciele są dziwnie niespokojni i przygnębieni.
- Co się stało? - spytał Petera, czując narastający w nim strach. - Co ja zrobiłem?
- Nic - mruknął James. - Na szczęście.
- Jak to nic? Błagam powiedzcie mi! - serce zaczynało mu bić coraz szybciej. - James! Peter! Błagam!
Na chwilę zapadła ciszai Remus właśnie znów otwierał usta, by coś powiedzieć, gdy powstrzymał go Syriusz, podnosząc powoli głowę i patrząc na przyjaciela smutnym, pustym spojrzeniem.
- Edith nas widziała. Ciebie.


Przebiegła przez ogród, wciąż obserwując trójkę przyjaciół. W skradaniu się nie było lepszych od niej - kiedyś jeden z jej francuskich przyjaciół nauczył ją wszystkich potrzebnych zaklęć - kamuflażu, wyciszania odgłosu kroków... Skradając się za nimi czuła się trochę nie fair - wiedziała, że ich oszukuje, ale oni też nawymyślali niezłe kłamstwa, by ją spławić.
Zastygła w miejscu, gdy któryś z nich odwrócił się. Nie zauważyli jej jednak, gdyż dookoła było ciemno. Westchnęła z ulgą.
Skradając się za nimi, była prawie cały czas zgarbiona, więc gdy uniosła wzrok, na chwilę umarła z przerażenia.
Mogła udawać przed wszystkimi bardzo odważną, mogła też pokazywać, że w głębi duszy jest prawdziwym mężczyzną, ale będąc sama nie czuła się już tak męsko. Przed nią rozciągał się Zakazany Las, a jej trzej przyjaciele właśnie przechadzali się między jego drzewami. Potem rozległ się trzask łamanej gałęzi i o mało co nie krzyknęła ze strachu. Trójka przed nią roześmiała się - to Lupin wyszedł spomiędzy drzew.
Remus podszedł do przyjaciół i powiedział coś niewyraźnie. Syriusz wyciągnął zza pazuchy różdżkę i jak buławą wskazał nią w głąb lasu. Cała czwórka przyspieszyła kroku i podążyła we wskazanym kierunku.
Edith jęknęła i ruszyła za nimi, nieco niepewnym krokiem. Nogi uginały się pod nią ze strachu, ale ciekawość jak zawsze była silniejsza. Zdała sobie sprawę, iż idąc tak wolno, za chwilę straci ich z oczu, więc przyspieszyła. Jej obawy były słuszne - gdy zagłębiła się między drzewa, słyszała już tylko odgłos urywanej co chwila rozmowy. Podążyła za dźwiękiem, prawie biegnąc, by dogonić przyjaciół. Gdy myślała, że jest już prawie za nimi, ślad się urwał. Zamarła, zdziwiona i jęknęła cicho, gdy usłyszała odgłosy zwierząt.
Powtarzając sobie, by nie panikować, zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Złe posunięcie - dopiero teraz usłyszała pohukiwanie sowy, szelest liści, trzask łamanych gałęzi...
Wytrzeszczyła oczy, czując się, jakby ktoś otworzył jej czaszkę i litrami wlewał tam przerażenie. Takie porównania pomagały jej zazwyczaj przezwyciężyć strach śmiechem - cóż, nie tym razem.
Wyciągając ręce za siebie, na ślepo znalazła sobie jakiś gruby pień, o który mogła się oprzeć plecami. Powoli zsunęła się po nim aż do ziemi. Podkuliła nogi i objęła je ramionami. To była jej bezpieczna pozycja - pień pod plecami działał jak ściana odgradzająca ją od reszty świata. Jej podświadomość odbierała to jako sygnał, że całe zagrożenie ma teraz w zasięgu wzroku. To małe kłamstwo pozwalało jej przynajmniej się uspokoić. Posiedziała tak chwilę, przeklinając swoją ciekawość i lekkomyślność, a najbardziej to, że nie może znieść nawet chwilowego, uzasadnionego przecież odrzucenia - Huncwoci na pewno mieli swój powód, by jej ze sobą nie zabierać - przecież wiedziała, że jest dla nich kimś ważnym.
Powoli podniosła się, rozglądając na boki. Przez te kilka minut nieco przyzwyczaiła się do odgłosów wydawanych przez las. Weszła, to i może wyjść. Nie jest przecież aż tak głęboko...
Zrobiła pierwszy krok do przodu, kurczowo zaciskając dłonie na różdżce. Z której strony przyszła? Ach, z tamtej. No dobrze. Da sobie radę, jest przecież człowiekiem, człowiek zdobył władzę nad innymi istotami, ma różdżkę i dobrze rozwinięte płaty mózgowe. Naprzód. Jest mięsożercą. Jest mięsożercą i predatorem.
Ruszyła naprzód, ledwo powstrzymując się od gwizdania, które zawsze dodawało jej nieco odwagi. Ale nie tym razem, nie jest już przestraszoną dziewczynką w pustym domu, tylko bezbronną nastolatką wśród dzikich zwierząt, a wydawanie dźwięków tylko ściągnie na nią uwagę... dobra, stop, o tym nie będzie myśleć.
Tracąc pewność siebie z każdym krokiem, szła naprzód coraz szybciej, nawet nie zdając sobie sprawy, że mimowolnie ucieka. Gdy coś za nią poderwało się z gałęzi do góry, krzyknęła i niewiele myśląc, zaczęła biec przed siebie uderzając twarzą o liście, potykając się, oglądając za siebie i robiąc wszystkie te rzeczy, które robi potwornie spanikowany człowiek w byle jakim horrorze.
Zaczęła przeklinać siebie za ten atak paniki jeszcze w biegu, a potem cudem zmusiła mózg, by przestał wydawać nogom bezsensowne polecenia. Powoli zwalniała, aż w końcu stanęła, rozglądając się dookoła z przerażeniem.
Biegła i biegła, aż...
Zabłądziła.
Idiotka.




- Usłyszeliśmy krzyki - mówił cicho James. - Coraz głośniejsze.
- Nasilające się - dodał smutno Peter.
- Rozpoznaliśmy Edith od razu - Syriusz zasłonił oczy dłońmi. - Była spanikowana. Krzyczała nasze imiona, wołała nas.
Lupin zamknął oczy, nie dopuszczając do głowy tego, co mogło się wtedy wydarzyć.
- To było przerażające, Remus - kontynuował Peter. - Słyszeliśmy, że płacze, od razu domyśliliśmy się, że musiała nas śledzić. Te sekundy ciągnęły się w nieskończoność, my zamarliśmy z przerażenia, a ty jak tylko usłyszałeś człowieka - jęknął.
- Zacząłeś węszyć - głos Jamesa był teraz beznamiętny. - I od razu złapałeś trop. Więc rzuciłem się do przodu, a Syriusz starał się cię powstrzymać.
Remus zerknął na grubszy niż zazwyczaj rękaw bluzy Syriusza. Podążając za wzrokiem przyjaciela, Łapa z westchnieniem podciągnął materiał do góry, ukazując ukryty pod spodem bandaż. Lunatyk jęknął.
- Zadrapałeś mnie tylko - mruknął Syriusz.
Remus westchnął, ale zaraz potem otworzył szeroko oczy i zachłysnął się powietrzem.
- Edith... - wyjąkał. - Co z... Edith?
James kiwnął głową.
- Dzięki Bogu - powiedział powoli. - Dzięki Bogu, nic jej nie zrobiłeś.


Załamała ręce, łkając i wpatrując się w ziemię. Zatoczyła się - co za idiotka. Jeżeli nawet przeżyje do rana i jeżeli nawet uda jej się samej stąd wyjść... mogą ją wywalić ze szkoły. Nie dość, że straci przyjaciół, to jeszcze zabiorą ją od Dumbledore'a, bo powiedzą, że nie jest w stanie zadbać o jej bezpieczeństwo.
Nawet nie zdążyła wyciągnąć różdżki, słysząc, jak coś bardzo szybko zbliża się w jej stronę. Spomiędzy drzew wyskoczył James, wpadając na nią i spychając w drugą stronę. Mocno wczepiła się palcami w jego sweter i przywarła do jego ciała, podczas gdy łzy lały się strumieniami z jej oczu.
- James - jęknęła. - James, Jezu, dziękuję, przepraszam, James...
Z nieznaną jej brutalnością oderwał ją od siebie i mocno nią potrząsnął:
- Edith, przestań, jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie, Edith, posłuchaj mnie!
Pociągnął ją za sobą, tak szybko, że musiała za nim biec.
- Musisz uciekać, błagam cię, ile tylko masz sił w nogach, przed siebie - prawie krzyczał, ciągnąc ją za rękę. - Będę tuż za tobą, rozumiesz? Tuż za tobą. Nic ci się nie stanie, gdy zobaczysz staw, na ukos w prawo, tylko się nie zatrzymuj - daleko za sobą usłyszeli wycie. James przeklął i popchnął ją do przodu, sam zostając w tyle. - Będę tuż za tobą, nie odwracaj się za siebie. Nic ci się nie stanie, tylko biegnij!
Przyspieszyła - codzienne treningi z Vanillą przyniosły w końcu rezultaty. Puściła się biegiem przed siebie, słysząc, jak tupot stóp Jamesa zamienia się w stukot. Jęknęła, ale nie potrzebowała rozkazu Jamesa, by nie odwracać głowy. Odtrącając na bok gałęzie, w tym całym nieporozumieniu i zagubieniu poczuła, jak adrenalina dostaje się dojej krwi - niesamowity przypływ energii jak podczas zawodów quidditcha, tylko że z jakieś dziesięć razy mocniej.
Ponownie usłyszała wycie, tym razem jednak bliżej. Jej nogi od razu zaczęły pracować szybciej. Powoli zaczęło się robić coraz jaśniej, między drzewami dostrzegła nikłe przebłyski światła rzucanego przez księżyc - zbliżała się do granicy lasu.
A potem usłyszała, jak stukot za jej plecami urywa się i cichnie. Czuła, że zaczyna tracić siły. Kolejnymi dźwiękami, jakie dotarły do jej uszu, było szczekanie i odgłosy innych zwierząt. Warczenie, jęki, skomlenie, wycie, ryk, uderzenia łap o ziemię... wszystko to zlało się w jeden dźwięk, rozmyło się, stworzyło arię, której nie chciała słuchać. Wciąż biegnąc, zatkała uszy. W jej głowie przelewały się tysiące myśli, niczego już nie rozumiała, nie wiedziała nawet, przed czym ucieka. Mrużąc oczy, zauważyła jezioro. Spróbowała zmienić kierunek biegu, ale zmęczone nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc po prostu runęła na ziemię.
Dotyk miękkiej trawy sprawiał jej przyjemność, miała ochotę poleżeć tak jeszcze przez dłuższy czas. Była przerażona i zdezorientowana, ale podniosła się i spojrzała za siebie.
Gdzieś w ciemności malowały się sylwetki paru zwierząt, nie umiała powiedzieć, ilu – mogłaby ich być jedynie dwójka, mogłoby być ich i pięć. Zmęczona i zszokowana, wpatrywała się przerażona w to, jak walczą, nie mogąc się ruszyć ani choćby oderwać od nich wzroku.
W pewnym momencie jedno ze zwierząt oddzieliło się od pozostałych i rzuciło się do przodu. Jej oczy robiły się coraz większe z przerażenia w miarę jak olbrzymi czarny pies zbliżał się doniej, ale zdobyła się na ruszenie z miejsca dopiero w ostatnim momencie, robiąc do tyłu parę kroków i próbując się odwrócić. Na jej oczach pies zmienił się jednak w Syriusza, który wpadł na nią z impetem, zaciągając ją w stronę gęstych zarośli. Poczuła, jak traci czucie pod stopami, prawie się przewracając. Syriusz wciąż jednak trzymał ją w mocnym uścisku, wskakując do dołu i zakrywając jej usta dłonią.
- Cicho, błagam, cicho, nie ruszaj się – jęknął.
Zamarła, on jednak nie ściągnął dłoni z jej ust. Całkiem słusznie jednak, bo to, co zobaczyła po chwili, sprawiło, że miała ochotę krzyknąć.
Przez szparę między gałęziami zobaczyła olbrzymiego, ciemnoszarego stwora. Zwierzę poruszało się powoli, węsząc w powietrzu i nasłuchując. Olbrzymią, wilczą paszczę obróciło w ich kierunku i przez chwilę Edith miała wrażenie, że patrzy prosto w jej oczy. Po jej plecach przebiegł zimny dreszcz.
Wilkołak.
Zaczęła się trząść z przerażenia. Syriusz, wciąż trzymając dłoń na jej ustach, przycisnął ją bliżej do siebie. Mimo to czuła, że i on drży na całym ciele.
Nagle gdzieś z głębi lasu rozległ się krzyk. Z przerażeniem odkryła, że bardzo dobrze zna ten głos.
Peter.
Syriusz zaczął łagodnie głaskać ją po głowie, ale nie pomogło jej to uspokoić się.
Wilkołak odwrócił się, strzygąc w powietrzu uszami. Krzyk powtórzył się – zwierzę skoczyło w tamtą stronę, usuwając się z pola widzenia Edith – słyszała już tylko odgłos ciężkich łap odbijających się od podłoża.
Potem, z daleka, krzyknęła jeszcze inna osoba. James nie przestał jeszcze krzyczeć, gdy Syriusz podniósł się i podał rękę Edith.
- Szybko – chwyciła jego dłoń i nie mogąc uporządkować myśli, dała się pociągnąć w stronę zamku. Zawisła na jego ramieniu, potykając się parę razy.
Powoli wszystko zaczęło układać się w jej głowie w całość. Potworna gra w „połącz kropki” zadziałała, Edith zaczęła kojarzyć ze sobą fakty i one coraz bardziej ją przerażały.
Wpadli do szkoły przez nikogo niezauważeni – oboje wciąż przerażeni, biegnący jak najszybciej, byle by tylko zostawić ten koszmar za sobą. Pokój Wspólny był pusty, na podłodze leżało parę rozrzuconych wieczorem przez Edith książek, tak niepasujących do tej przerażającej nocy. Syriusz kopnął w kąt podręcznik do numerologii – nauka wydawała się teraz taka odległa i niepotrzebna.
- Co ty tam robiłaś, Edith? – prawie krzyknął. – Dlaczego zawsze musisz wszystko wiedzieć? Dlaczego nigdy nie odpuścisz? Czy ty wiesz, co mogłoby się stać? – jęknął. – Nie wiesz, bo nawet się pewnie nad tym nie zastanowiłaś! – podszedł do niej i potrząsnął nią. – Dlaczego nic nam nie powiedziałaś?! Do jasnej cholery, powiedz coś!
Przez chwilę patrzyła tylko w jego rozgorączkowane oczy, przełykając łzy, zbyt przerażona jego nagłym wybuchem i tym, że przez swoją głupotę mogłaby na zawsze stracić jego zaufanie.
- Przepraszam, Syriusz – wyjąkała. – Tak strasznie przepraszam…
Łzy znów popłynęły po jej policzkach ,całe ciało zaczęło drżeć. To, co się stało, przerastało ją i po prostu nie mogła sobie z tym poradzić – strach, zagubienie, niewiedza, ucieczka, prawda o Remusie, wszystko to skumulowało się i Edith po prostu wybuchła.
Czując, że łamie mu się serce, Syriusz po prostu objął ją i przycisnął jak najmocniej do siebie. Przytuliła się do niego całym swoim rozedrganym ciałem i stali tak przez pewien czas, milcząc. Zdawał sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu obejmuje dziewczynę, nie czując z tego powodu żadnej egoistycznej satysfakcji, lecz prostą potrzebę, by ona poczuła się w końcu bezpiecznie. Uniósł rękę i wtulając twarz we włosy Edith, zaczął ją delikatnie gładzić po głowie.
- Ja też cię przepraszam, Edith – mówił. – Przepraszam, że tak wybuchłem, ale po prostu strasznie się o ciebie bałem. Bardzo cię kocham i nie przeżyłbym, gdyby stało ci się coś złego.
- Nie mogę się przestać bać, Syriusz – jęknęła.
- Jestem tutaj – szepnął. – Nie masz się czego bać.
Odsunął się i wziął Edith za rękę. Powoli zaprowadził ją po schodach aż do ich dormitorium.
- Ale…
- Nie będzie dzisiaj potrzebne żadnemu z nas – wyjaśnił cicho.
- Ale ty…
Kiwnął głową. Usiadł na swoim łóżku, a Edith ułożyła się pomiędzy jego nogami, oparta o Syriusza plecami. Odchyliła głowę do tyły i położyła ją na jego ramieniu. Obejmując dziewczynę rękoma i wtulając twarz w jej włosy, patrzył, jak Edith błyskawicznie ogarnia zmęczenie i porywa głęboki, spokojny sen. Zazdrościł jej tego sposobu reagowania na problemy.
Gdy już upewnił się, że mocno śpi, powoli uniósł się i ułożył Edith na boku, przykrywając ją kołdrą. Uwolnił dłoń z jej mocnego uścisku i na chwilę przysiadł na łóżku, obserwując jej spokojny profil, przypominający twarz pogrążonego we śnie dziecka.
Wstał i z westchnieniem ruszył do Pokoju Wspólnego. Usiadł na kanapie, chowając twarz w dłoniach. Siedzący naprzeciwko niego James rzucił mu smutne spojrzenie.
- Jak Edith? – zapytał Peter.
Wolno pokręcił głową.







- Black – westchnęła Pomfrey.
Uśmiechnął się.
- Słuchaj, Black, powiem ci wprost: jesteś uroczy, ale ostatnio po prostu pojawiasz się tu zbyt często. Pan Lupin już wychodzi, więc co tu jeszcze robisz?
- Mam pewien problem z… Aaauu! – krzyknął, gdy jakiś trzecioklasista potrącił go w ramię. – No więc niedawno temu bawiłem się z psem i… - jęknął, unosząc rękaw szaty. – No i mnie trochę podrapał. Ale wszystko sam naprawiłem, tylko…
- Skoro sam to naprawiłeś, to po co tu przychodzisz? – pielęgniarka złapała go za ramię i zaciągnęła w kierunku okna. – No daj, popatrzę – sprawnym ruchem ściągnęła bandaż i zamarła.
Pod spodem widoczna była niewielka blizna. Cała skóra pod nią miała kolor zielonkawy, była naciągnięta i opuchnięta.
- Tylko że piesek nie miał chyba czystych łapek – wysilił się na uśmiech Syriusz.
- Gangrena! – Pomfrey wyrzuciła ręce w górę.
- Taka… mugolska? – uśmiechnął się z nadzieją.
- A gdzie ty z taką ręką…! – sięgnęła po różdżkę. – A czy tu ktoś przypadkiem nie majstrował już z tą raną?
Syriusz mimowolnie jęknął na wspomnienie bólu, jaki sprawiły mu zaklęcia Jamesa zmieniające blizny po podrapaniu przez wilkołaka na takie, jakie mogły się pojawić po niemiłym wypadku przy zabawie w psem.
- Chcieliśmy blizny… usunąć – wyszczerzył się.
Spojrzała na niego z takim typowym lekarskim obrzydzeniem wobec osoby, która nie zna się na rzeczy.
- Do łóżka, Black! – zakomendowała.
Niezadowolony wdrapał się pod kołdrę i westchnął smutno. Zerknął w bok i zdziwił się, widząc, że pacjent obok ukrywa twarz pod poduszką. Uśmiechnął się szeroko.
- Cześć, Evans.
Jęknęła przeciągle, poddając się i opuszczając kołdrę.







Remus leżał w swoim pokoju, nie mogąc zasnąć. Gapił się w sufit, czując, że życie wali mu się na głowę.
Edith nie zrozumiała. Czuł, że właśnie tak będzie i starał się na to przygotować. W głębi duszy nadal żywił jednak nadzieję, że Edith pokona strach tym swoim absurdalnym podejściem do świata. Spodziewał się negatywnej reakcji, ale nie tego, jak bardzo go ona zaboli.
Stan Syriusza też nie polepszał sprawy. Nie ma to jak potraktować zakażeniem najlepszego przyjaciela. Oczywiście, takie wypadki nieraz się już zdarzały, ale zazwyczaj po prostu się z nich śmiali. Tym razem nikt nie był się rozbawiony.
Poczucie odrzucenia było nie do zniesienia. Przez cały dzień sam jej właściwie unikał. Od kiedy pierwszy raz zobaczył jej spojrzenie. Nie patrzył na nią, nie siedział z nią w ławce. Gdy raz zobaczył, że się zbliża - uciekł.
Nie chciał konfrontacji, nie chciał słyszeć słów „boję się”, „ponad moje siły”. Syriusz opowiedział mu – wilkołaki, jej koszmary z dzieciństwa. Nie chciał męczyć Edith i sam nie miał siły, by przechodzić przez tę rozmowę.
Przeklinał tę noc i ten jej głupi upór. Wszystko by było idealnie, gdyby zostało tak, jak było. Nie musiałaby wiedzieć, nie musiałaby się bać i odchodzić. Westchnął.
Usłyszał skrzypienie drzwi, a potem tupot gołych stóp. Rytm wybijany przez nie słyszał już tyle razy, ale jedynie dziś sprawił, że znieruchomiał.
Kotara przy jego łóżku odchyliła się i Edith powoli wsunęła się pod jego kołdrę, obejmując go w pasie swoimi chudymi rękoma.
Z jednej strony poczuł przerażenie, z drugiej - iskierka nadziei zapłonęła w nim na nowo. Skąd się wzięła?
Czuł, jakby to był sen.
- Kocham cię, Remus – wyszeptała. – Kocham cię, nieważne kim albo czym jesteś.
Odchyliła się i pocałowała go w sam spód brody, tam, gdzie łączy się ona z szyją, po czym ułożyła głowę tuż przy jego klatce piersiowej.
- Nie boisz się mnie? - wyszeptał w końcu, nie kontrolując swoich słów.
Przez chwilę nie odzywała się.
- Nie możesz mnie tak po prostu odrzucić – mruknęła sennie.
Westchnął i niepewnie objął jej ramiona. Jej uścisk wzmocnił się. Przesunął nogi tak, by ogrzać jej lodowate stopy. Odetchnął głęboko.
- Ja też cię kocham, Edith.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz