Rozdział 22 - Nawet nie wiedział, jak ma na imię


- Jak wiele wiesz? - spytał dyrektor, niespokojnie przechadzając się w kółko po gabinecie. Rose obserwowała go uważnie, siedząc na wyczarowanym specjalnie dla niej krześle.
- Niewiele - odparła, ciekawa, jak zareaguje.
- Niewiele? - w jego tonie mogła wyczuć lekkie zniecierpliwienie.
- Ile ma lat. Jak był kształcony. Dla kogo tu był.
Dumbledore machnął ręką.
- A dlaczego tu był?
Pokręciła głową. Poczuła na sobie badawcze spojrzenie.
- Lepiej, żebyś niczego nie zatajała, Rose - dodał stanowczo. - I lepiej, żebyś nie dociekała, o co w tym wszystkim chodzi.
- Lepiej dla kogo? - rzuciła arogancko zanim zdołała się powstrzymać.
Dumbledore nie zareagował tak, jak mogłaby się tego spodziewać. Lekko spuścił oczy, patrząc na nią znad swoich okularów-połówek.
- Dla ciebie, Rose - powiedział łagodnie. - A więc?
Zagryzła usta, starając się niczego nie pominąć.
- No dobrze, skoro to już wszystko - dyrektor westchnął i usiadł. - Chyba możesz już iść, Rose.
Zamurowało ją. Myśli, że sobie tak po prostu pójdzie? Uniosła wzrok i obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem. Najwyraźniej i to dostrzegł.
- Nie chcę być nieuprzejma, ale...
- Nie wiemy, gdzie on jest - przerwał jej głosem, który nagle stał się cichy.
Otworzyła szeroko oczy i na chwilę zamarła. Pewność siebie wyparowała zupełnie niespodziewanie. Zacisnęła palce na poręczy krzesła i utkwiła swoje spojrzenie w mężczyźnie. Serce jakby przestało jej bić, zaczęrpnięty przed chwilą oddech wciąż nie chciał opuścić jej ust.
- Ale... jak to? - wykrztusiła w końcu ze ściśniętym gardłem.
- Wszedł za kimś do Zakazanego Lasu... zostawił wskazówkę - Dumbledore nie odwracał się, jakby bał się jej spojrzeć w oczy. - Przeszukaliśmy teren. Nie znaleźliśmy... - na chwilę zamilkł, po czym jakby z trudem dokończył. - Ciała.
Zamknęła oczy. W jej głowie jakiś głos ciągle powtarzał to słowo. Ciała, ciała, ciała.
- Nie uważa pan, że to trochę nie w porządku mówić jego przyjaciołom, że po prostu... wyjechał?
Gdy wychodziła wciąż nie mogła się pozbyć myśli, że Daniel może zginąć, a ona nigdy się o tym nie dowie.






Wiatr, który już od dłuższego czasu szalał na dworzu, wpadł do sowiarni przez okno i omotał jej twarz. Był zimny i ostry. Poczuła się, jakby tysiące malenkich kryształków lodu wbijało jej sie w policzki.
Odwróciła głowę i jej wzrok padł na maleńką sówkę, do której nóżki przywiązała liścik. Nie był gęsto zapisany - szybko nabazgroliła tam jedno, dobitne zdanie.
Schyliła się i poprawiła supeł. Bała się, że może się odwiązać, a jeżeli nie dostarczy tego listu...
Zerknęła przez okno i jeszcze raz na zwierzę. Sówka była taka mała! Przecież wiatr może ją porwać, znieść...
Szybko przeniosła wzrok na duże, szkolne puchacze, które stały w równych rządkach. Wyciągnęła rękę w ich kierunku, ale ktoś ją delikatnie powstrzymał.
- Zostaw - powiedziała niebieskowłosa dziewczyna, ta sama, która zaczepiając ją na korytarzu stała się jedyną osobą, której wyjawiła swoje sekrety. - Da sobie radę.
Chwilę stała jeszcze z wyciągniętą ręką.
- Chyba za badzo się denerwuję - szepnęła prawie niedosłyszalnie, wciskając dłonie głęboko w kieszenie.
- To jedyna droga. No dalej, zrób to!
Zagryzła wargi i sięgnęła po sówkę. Była tak mała, że mogła jej usiąść na dłoni.
- Da sobie radę - powtórzyła niepewnie przed chwilą usłyszane słowa i gwałtownym ruchem wypuściła zwierzę za okno. Natychmiast zniknęło jej z oczu.
Miała już dosyć. Zbyt szybko lekarze doszli do wniosku, że już sobie poradziła.
Że jej przeszło.
Jak można przyzwyczaić się do braku rodziców w jedne wakacje? To niemożliwe. A w szczególności, gdy nie ma się komu wyżalić, wypłakać. Gdy nie ma się przyjaciół.
Nigdy nie była silną osobą. Krucha, niepozorna. Nie otwierała się przed ludźmi, bo co by to dało? Na szyderstwa nigdy nie odpowiedziała, bo po co? Umiała jedynie słuchać i wchłaniać w siebie problemy innych. Dla ludzi wszystko, dla siebie nic.
Nie wiedziała, jak bardzo siebie krzywdziła. Poddawała się, nie walcząc. Nie domyślała się nawet, jak wiele by jej dało choć raz wydrzeć się na Syriusza Blacka za te uszczypliwe, chamskie komentarze.


Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Teraz, gdy otworzyła się przed nieznajomą, napotkaną na korytarzu dziewczyną, poczuła, jak opuszczają ją te wszystkie trzymane dotąd w sobie wątpliwości. Nagle znalazła odpowiedź na swoje pytania i zrozumiała, że tutaj nie jest jeszcze jej miejsce.
Poczuła rękę Marquerite Ines na swoim ramieniu i odwróciła się z niepewnym uśmiechem.
- To była jedyna droga - zapewniła ją Francuzka. 
Chcę wrócić do domu.
Britain


Odgarnęła za ucho kosmyk jasnych włosów i popatrzyła daleko przed siebie. To były ostatnie dni jesieni. Wiedziała, że niedługo spadnie śnieg i nie będzie mogła chodzić na bosaka po błoniach.
Spojrzała na swoje stopy, zaróżowione, a właściwie skostniałe z zimna. Za chwilę powinno zacząć się robić ciemno. Dziś był taki słoneczny dzień! Temperatura spadła, ale woda jeszcze nie ostygła.
Usiadła na pomoście i zanurzyła stopy w jeziorze, do połowy łydek. Podwinięte spodnie po chwili obsunęły się tak, że również zamoczyły się w wodzie.
Ten wieczór miała spędzić z Erykiem, ale chciała pobyć sama. On zrozumiał.
Patrząc we własne odbicie, zaczęła nucić jakąś francuską piosenkę. Po chwili oparła podbródek na dłoniach.
Pomost zaskrzypiał i obok niej stanął wysoki, ciemnowłosy chłopak. Nawet się nie odwróciła. Świetnie go widziała, wpatrując się w taflę jeziora.
- Rozmawiałaś z Martą? - zapytał, patrząc się na przeciwległy brzeg.
Jej milczenie mogło oznaczać tylko jedno: że rozmawiała. I najprawdopodobniej nic dobrego dla niego z tego nie wynikało.
- Przeprosiłem ją - wytłumaczył się, tym razem bacznie wpatrując się w jej profil, gotów uchwycić każde drgnienie choćby jednego mięśnia na jej twarzy.
Niczego takiego nie dostrzegł.
Ciągle patrząc w swoje odbicie w wodzie, zauważyła, jak zdejmuje buty i skarpetki, podwija nogawki i w końcu siada tuż obok niej tak, że stykali się ramionami. Przez parę minut żadne z nich nie odezwało się ani słowem.
- Nie chcę się z tobą kłócić, Edith - powiedział cicho.
Oparła głowę na jego ramieniu. Przez ciało Syriusza przeszedł dreszcz.
- Co mam zrobić? - wyszeptał.
Wstała i spojrzała na linię horyzontu rysującą się na tle jasnego, mroźnego nieba, tak, jakby w ogóle nie usłyszała jego pytania. Myślał, że znów nie odezwie się ani słowem.
- Zmień się - wyszeptała ledwo słyszalnie.
I zostawiła go samego z własnymi myślami.




Alicja nie mogła nie zauważyć, że w jakimkolwiek miejscu się pojawiła, wszystkie największe plotkary Hogwartu nagle przerywały rozmowy i zaczynały się w nią uporczywie wpatrywać. Miała wrażenie, że ciągle słyszy szepty za swoimi plecami i co chwila jest wytykana palcami.
Mogło znaczyć to tylko jedno. Ktoś puścił plotkę, o tak.
Jej domysły potwierdziły się już po obiedzie, gdy nagle u jej boku pojawił się William, chłopak z Durmstrangu, z którym spędziła prawie całe przyjęcie powitalne.
- Cześć, Alicjo - mruknął cicho i wyczuła napięcie w jego głosie.
- Cześć, William - odpowiedziała wesoło. - Co słychać?
Chłopak skrzywił się i podrapał po karku.
- No bo ty widzisz, ja bym chciał ci zadać pytanie - przystanął, i zaczął się z napięciem wpatrywać w jej oczy. Zmarszczyła brwi.
- Czy to prawda, że... eee... coś cię łączy z Frankiem Longbottomem?
Otworzyła szeroko oczy. Skąd on wie, że Frank jej się...
- No bo podobno powiedziałaś mu, że go kochasz, a Lucienne twierdzi, że widziała was całujących się pod tym dużym drzewem przy jeziorze.
Alicja otworzyła szeroko usta, a jej spojrzenie wyrażało bezgraniczne zdziwienie. Nie mogła jednak pohamować szerokiego, żartobliwego uśmiechu, który po chwili wpłynął na jej usta. Mimo idiotyzmu całej sytuacji, wizja jej i Franka całujących się nad jeziorem bardzo jej się spodobała.
- No wiesz... nie jesteśmy razem. Powiedziałam mu, że go kocham dla żartów, i...
- A to dobrze, bo... - gwałtownie przerwał i przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. - Przejdziemy się? - zaproponował w końcu.
Nie wiedziała dlaczego, ale miała znamienity humor, dlatego bez namysłu zgodziła się i całe popołudnie spędziła na spacerze z Bułgarem.
Gdy wróciła do wieży Gryffindoru, od razu wypatrzyła Franka na jednej z kanap. Klapnęła na fotel naprzeciwko niego.
- Hej, słyszałeś, że ze sobą chodzimy? - rzuciła wesoło, spodziewając się jakiegoś idiotycznego kawału na ten temat.
Ale nic takiego nie usłyszała. Frank nawet na nią nie spojrzał.
- Głupoty - powiedział sucho i wstając, pozbierał swoje książki. - Wybacz, ale mam całe mnóstwo pracy na jutro.
Szybkim krokiem skierował się w stronę dormitorium, zostawiając za sobą biedną Alicję. Po prostu nie mógł na nią patrzeć, gdy w głowie wciąż dzwoniły mu słowa, że "między jego dziewczyną a Beggiem wyraźnie iskrzy".



Szybkim krokiem przemierzała błonia Hogawartu, by jak codziennie obejrzeć zachód słońca nad rozległym jeziorem.
Była uzależniona od zachodów. To był jeden z niewielu momentów, kiedy czuła w sobie duszę artysty, tą część odziedziczoną niewątpliwie po rodzicach. Może dlatego właśnie tak bardzo lubiła patrzeć, jak słońce znika za horyzontem...?
Vanilla poszukiwała siebie. Ciągłe zmiany stylów, chłopaków, a nawet osobowości... Dążyła do tego, by w końcu odnaleźć głębokie "ja", w pełnym tego słowa znaczeniu. Żeby wymawiając swoje imię wiedziała, o kim mówi.
Świadomość tego, że ma cechy osób, po których mogła coś odziedziczyć, zawsze podnosiła ją na duchu. Stanowiła wskazówkę, wiadomość.
Sport. W nim także się odnajdywała, dlatego tak bardzo go kochała. Maria śmiała się z niej, że, zamiast przespać się z problemami, Vanilla z nimi biega. Gdy wykonywała skomplikowane serie ciosów, jej umysł był wolny od wszystkich innych trosk; tylko ruchy: cios, obrót, kopnięcie, uchylenie się, cios.
Nie znosiła zaś odnajdywać w sobie cechy osób z jej otoczenia. Pamiętała, jak raz odkryła, że ze względu na częste przebywanie z Edith, śmiejąc się, zaczyna odchylać całe ciało do tyłu; zupełnie jak blondynka. Była tym wyraźnie zirytowana: bo to nie jej cecha. To nie Vanilla, to Edith.


Norberg przetarła dłonią oczy i przyspieszyła do truchtu. Po chwili znajdowała się nad jeziorem.
Jednak jej miejsce było zajęte. Na pomoście siedział jakiś chłopak, popijając kremowe piwo z butelki i wpatrujący się w taflę wody.
Postawiła na ziemi uprzednio zdjęte buty i stąpając po skrzypiących deskach podeszła do chłopaka. Przez minutę nie odzywała się ani słowem.
- Zająłeś moje miejsce - stwierdziła w końcu.
- Jest tak samo moje, jak i twoje - roześmiał się.
- Nie, moje bardziej - powtórzyła, przestępując z nogi na nogę.
Odwrócił głowę i przyjrzał jej się ze zdziwieniem.
- Nie możesz się przysiąść?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo tak, a nie inaczej.
Uniósł w rozbawieniu lewą brew.
- Jesteś Puchonem, tak? - zapytała, czując, że oczekuje od niej wyjaśnieniai. - No właśnie. Wy, Puchoni, jesteście mili i pomocni z reguły. A ja, jestem z Beauxbatons. Szkoły dla snobów.
Zastanowiła się.
- I to moje miejsce - dodała po chwili.
- Naprawdę mam sobie pójść?
- Tak.
- I więcej tu nie przychodzić?
- Tak.
- A kiedy słońce już zajdzie?
- Mnie tu nie będzie.
Roześmiał się.
- Wschody słońca też obserwujesz?
Wzruszyła ramionami.
- Nie dają mi radości.
Chłopak powoli wstał.
- Umówmy się tak - zaczął, patrząc jej się w oczy. - Ja nie będę tu przychodzić na zachody, ale ty poobserwujesz ze mną wschody.
- Rano biegam... - mruknęła niewyraźnie.
- To co, umowa stoi? - spytał, udając, że znów ma ochotę usiąść.
- No dobra! Stoi, stoi. Tylko idź już szybko. Muszę pomyśleć.
Uśmiechnął się, zabrał buty i odzedł. Sam nie wiedział, co go podkusiło do zaproponowania dziewczynie tych spotkań. Nie była przecież wyjątkowo piękna.
Ale... umiała go zaintrygować. I nie chciała oberzeć z nim zachodu słońca, choć większość dziewczyn wiele by za to oddała.
Nawet nie wiedział, jak ma na imię.




Uniosła dłoń do góry i zasłoniła przed mrozem i tak spękane już usta. Dmuchnęła pare razy w rękaw tak, że był już bardzo ciepły. Nadgryzła paznokcie i szybko zabrała spod ust rękę, przyrzekając sobie w duszy, że już nigdy więcej.
Przestąpiła z nogi na nogę i zanurzyła palce w swoich rudych włosach. Ciemnobrązowymi oczami uporczywie wpatrywała się w pociąg jadący do Londynu, do którego właściwie powinna wejść. Maria mówiła, że to jedyne wyjście. Czy aby jednak?
Czy można przyzwyczaić się do bycia sierotą, nawet po roku? Czy powrót do domu coś jej da?
Britain uniosła wysoko głowę. A może powinna sama nauczyć się, jak żyć? Właściwie to jako dziecko miała ostry charakter. I rzadko brakowało jej jakiejś ciętej riposty.
Uniosła brodę do góry. Jeszcze przed chwilą wszystko wydawało się inne.
Ale cóż miała poradzić na to, że była taka zmienna?
Gdy wślizgiwała się do pokoju wspólnego Gryfonów, zauważyła ogłoszenie o naborze ścigających do drużyny. Może od tego czas zacząć?
Świetny sprawdzian na to, czy poradzi sobie sama.


Oddała test i usiadła w swojej ławce. Wyciągnęła z torby książkę i szybko ją przekartkowała. Znalazła właściwą stronę i rozpoczęła czytanie.
W sali panowała zupełna cisza, przerywana jedynie co jakiś czas przez skrobanie pióra któregoś z uczniów po swoich kartach odpowiedzi.
Po pięciu minutach Lily zamknęła książkę i rozejrzała się ciekawym wzrokiem po sali. Od razu napotkała spojrzenie Jamesa, który też najwidoczniej skończył pisać przed czasem.
Wskazał na siebie. Ja.
Na nią. Ty.
"Przeszedł" dwoma palcami po otwartej dłoni. Spacer.
Okno. Błonia.
Pokręciła przecząco głową. Zamachał rękoma i wskazał palcem na Edith.
Wzruszyła ramionami. Teraz to już naprawdę nie wiedziała, o co mu chodzi.
Zniecierpliwionym ruchem odgarnął do tyłu włosy. Wskazał na Syriusza, a potem na Edith. Następnie wykonał kolejny komplecik tych skomplikowanych ruchów, oznaczających spacer po błoniach.
Ach, o to chodzi! Pokręciła przecząco głową i bezgłośnie wymówiła, że nie da rady. Zrobił zdziwioną minę, ale zadzwonił dzwonek i w klasie powstał harmider. Jako że wcześniej oddali testy, szybko wybiegli na korytarz.
- Więc myślisz, że nic nie pomoże? - spytał, gdy tylko znaleźli się za drzwiami.
- Och, daj spokój! Jakbyś ich nie znał. Oboje mają paskudne charaktery. I teraz ich sobie pogódź.
James westchnął.
- Może masz rację. A nie przejdziesz się tak bez powodu?
- James - puknęła go palcem w czoło i uśmiechnęła się pobłażliwie, ale ciepło. - Mamy lekcje.
- Mugoloznastwo - jęknął. - Dzisiaj ogłoszenie wyników. Już jestem załamany.
Roześmiała się i razem wepchnęli się między innych uczniów, by wejść do sali. Lily zajęła miejsce obok Edith i wyciągnęła nogi daleko przed siebie.
Jakoś bez jęków wysłuchali marudzeń profesor, że to niby nie wszyscy przyszli na przesłuchanie, a przecież mają takie talenty, etc. etc.
W końcu Maddle wstała i dla dodania sytuacj powagi stanęła na podwyższeniu.
- Więc może najpierw przeczytam główne role.
Edith siedząca obok Lily udała, że podskakuje z podekscytowania na krześle. Siedzący obok uczniowie zachichotali.
- Tak więc, główną rolę, rolę Julii...
Swoim znanym zwyczajem Maddle zawiesiła głos i nagle Lily z przerażeniem zorientowała się, że wie, co teraz nastąpi.
- ...odegra Lily Evans.
Otworzyła szeroko usta i z głośnym jękiem zjechała po krześle aż pod stół. Cholera! Że też musieli dać Pottera za Parysa! Gdyby nie to, wszystko potoczyłoby się inaczej...
Edith głośno wysmarkała nos w chusteczkę, co można było uznać za tylko jedno: hamuje atak śmiechu.
I ją nazywa się przyjaciółką.
Rozejrzała się wokół siebie, napotykając mnóstwo współczujących spojrzeń. Załamana ukryła twarz w dłoniach.
- Rolę Romea odegra...
To, co usłyszała, sprawiło, że miała ochotę zwymiotować.
- Za co mnie to spotyka? -
jęknęła przy akompaniamencie dmuchającej nos Path.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz