Rozdział 21 - "Tak więc tak, kocham cię, Franku Longbottomie"


8 listopada, poniedziałek

- Lily Evans - powiedziała głośno, stojąc na wprost "komisji".
Profesor Maddle, wraz z pomocą dziewczyny z Beauxbatons i chłopaka z Durmstrangu miała sprawdzić zdolności aktorskie uczniów. Nadeszła kolej na Lily.
Stała naprzeciwko nich, wyłamując palce u trzymanych za plecami dłoni, stresując się nie tyle castingiem, co samą głupią sytuacją.
- Więc, Lily - powiedziała profesor. - Kogo chciałabyś zagrać w przedstawieniu?
To pytanie zcięło ją z nóg. Zupełnie nie była na nie przygotowana!
Prawda była taka, że nigdy nie przeczytała Romea i Julii. Po prostu w tamtym okresie miała zbyt wiele nauki, żeby poświęcać czas takim bzdetom jak wymysły postrzelonej nauczycielki.
I w tym momencie zdała sobie sprawę, że nie jest sobie w stanie przypomnieć imienia żadnego z bohaterów. O zgrozo! Profesor była miła jak baranek, ale nie wtedy, gdy orientowała się, że ktoś nie podziela jej zapału do mugolskiej literatury! Ratując własną skórę, Lily złapała się ostatniej deski ratunku. Znała przecież tytuł...
- Julię - mruknęła niezdecydowanie.
Nauczycielka klasnęła w ręce.
- Wspaniale! Bardzo ambitnie, bardzo ambitnie. Zobaczmy... To może akt czwarty, scena pierwsza. Pasuje ci, kochanie?
"O boże" pomyślała Lily "Ona chyba nie myśli, że znałabym sceny na pamięć..."
- Ee... więc scena mi pasuje, ale nie pamiętam za bardzo tekstu...
- Och, och - profesor zamrugała. - Ale to nic nie szkodzi. Będziesz czytać z kartki! - odwróciła się w stronę siedzącego obok Bułgara. - Marvin, skocz proszę po jakiś dwóch chłopaców, będą nam potrzebni...
Chłopak poderwał się z miejsca i zniknął na chwilę w sali, w której uczniowie czekali na swoją kolej. Po chwili wrócił, prowadząc za sobą Pottera i Lupina.
Lily oparła ręce o biodra i spojrzała lekceważąco na szczerzącego się chłopaka.
- Och, i napewno jesteś tu przez przypadek - syknęła.
Profesor zaklaskała w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę.

- Proszę, oto wasze teksty. James Potter, będziesz Parysem, a ty, Lupin, księdzem.
Remus niepewnie podrapał się po karku. Lily ledwo powstrzymała się od ryknięcia śmiechem. Obok James pozorował atak kaszlu. Mina Lunatyka była zdecydowanie rozbrajająca.
- No no, zaczynajcie - ponagliła ich Maddle. - Zaczynamy od wejścia Julii.
Ustawili się na miejscach. Lily szybko przebiegła wzrokiem tekst. James przysunął się bliżej niej.
- Szczęśliwy traf dla mnie, piękna przyszła żono!
Lily gwałtownie odsunęła się.
- Być może, przyszłość jest nieodgadnioną.
- To "może" ma być już w ten czwartek z rana.
- Co ma być, to będzie.
Remus przysunął się do nich:
- Prawda to zbyt znana.
James nie mogąc się powstrzymać ryknął śmiechem na widok złączonych jak do modlitwy rąk Lupina.
- Panie Potter, czy pan jest przeziębiony? - spytała Maddle lekko rozdrażniona, że przerywa scenę. - Nie ma pan kataru - dodała po namyśle.
- No bo... ja mam... tego... astmę... i sobie tak... ee... pokasłuję.
- No dobrze - profesor udobruchała się. - Ale proszę starać się to zahamować.
- Dobrze pani profesor - James znów spojrzał na Lily.
- No! Dalej!
Rogacz odchrząknął:
- Przyszłaś się, pani, spowiadać przed ojcem?
- Mówiąc to, panu bym się spowiadała.
- Nie zaprzecz przed nim, pani, że mię kochasz.
Na twarzy Lily pojawił się potworny grymas. Przysunęła się bliżej Remusa.
- Że jego kocham, to wyznam i panu.
Rogacz zmarszczył brwi.
- Wyznasz mi także, tuszę, że mnie kochasz.
"Julia" otworzyła szeroko oczy.
- Gdyby tak było, większą by to miało wartość wyznane z daleka niż w oczy.
- Biedna! Łzy bardzo twarz twą oszpeciły.

- Dzięki...? - szepnęła zirytowana Lily, a po chwili zreflektowała się:

- Niewielkie przez to odniosły zwycięstwo. Dosyć już była uboga przed nimi.
- Tym słowem bardziej ją krzywdzisz niż łzami - szepnął z niemym zachwytem James. Polczki Lily pokryły się rumieńcem.- Nie jest to krzywda, panie, ale prawda, i w oczy sobie ją mówię - odrzekła szybko.
- Twarz twoja do mnie należy, a ty jej uwłaczasz.
Spojrzała z oburzeniem na tekst, a potem na chłopaka .
- Nie przeczę; moja bowiem była inna. Maszli czas teraz, mój ojcze duchowny, czyli też mam przyjść wieczór po nieszporach?
- Nie brak mi teraz czasu, smętne dziecię - głos Lunatyka zadrgał, Lily zagryzła wargi. - Racz, panie hrabio, zostawić nas samych.

- Niech mię Bóg broni świętym obowiązkom stać na przeszkodzie! Julio, w czwartek z rana przyjdę cię zbudzić. Bądź zdrowa tymczasem i przyjm pobożne to pocałowanie.
Lily odskoczyła z przerażeniem przed Jamesem i schowała się za Remusem. Szczęśliwie dla niej, profesor Maddle zakończyła scenę.
- Ach, ach - westchnęła oczarowana. Widząc, że jeszcze nie doszła do siebie, Francuzka siedząca obok spojrzała na Lily.
- Ach, Li-ly. Miślę, że biłaś bahdzo... psiekonująca!
- Wspaniałe, dziecko, wspaniałe! - przerwała jej Maddle, za co została potraktowana oburzonym spojrzeniem. - Masz talent, prawdziwy talent. Nie musiałabyś nic mowić, grasz twarzą, mimiką, a to prawdziwy talent - na chwilę zamyśliła się. - Talent! Talent! - zawołała wzniośle. - Twoje spojrzenie! Julia nienawidziła Parysa, a ty... ty patrzyłaś się na kolegę z taką... odrazą! Wręcz niemożliwe, żeby ktoś w twoim wieku mógł zagrać takie... wręcz... obrzydzenie!
Zamrugała oczami.
- Jest pan przeziębiony, panie Lupin? 
Alicja siedziała w pokoju wspólnym Gryfonów, nerwowo obgryzając ołówek i wpatrując się w swoje krótkie notatki. Naprawdę zależało jej, żeby napisać dobre wypracowanie z historii, ale zupełnie nie miała do tego głowy.
- Salut!
Wyprostowała się. Naprzeciwko niej rozłożył się Frank, wciskając sobie poduszkę pod plecy i kładąc nogi na stoliku.
Znów przeniosła wzrok na notatki, ale kąciki jej warg powędrowały w górę.
- Za dużo przebywasz z Syriuszem - mruknęła żartobliwie, udając, że skupia się na nauce.
Dobre sobie, gdy tak naprawdę jej myśli całymi seriami ulatywały do tej osoby siedzącej naprzeciwko, rozpartej nonszalancko na fotelu i uśmiechającej się w najbardziej rozbrajający sposób.
- Wyprzystojniałem? No wiem... ale zawsze dzięki, Alicjo!
Podniosła wzrok i spojrzała się na niego z żartobliwą pobłażliwością. I zaraz wybuchnęła śmiechem. Jak zawsze.Niepoważny człowiek!
- O co chodzi? - Frank zrobił zabawną minę, marszcząc brwi i wykrzywiając dziwnie usta.
- Twoje oczy! - wskazała na nie palcem. Ręce Franka z zawrotną szybkością powędrowały do góry, a on sam zrobił się trochę mniej pewny siebie. To jeszcze bardziej ją rozśmieszyło. - Nie, nie, wszystko z nimi w porządku!
- Więc o co chodzi? - oparł łokcie na stole, a podbródek o dłonie i z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nią ciekawsko.
- O nic. Śmieją się! - wypaliła.
- Moje oczy...? - spytał zdezorientowany i jego spojrzenie stało się podejrzliwe. - To źle?
- Nie! - odparła szybko. - To znaczy... osobiście lubię, jak się śmiejesz.
Zdziwił się, a ona spłonęła rumieńcem. Znów palnęła za dużo!
Frank nie dopuścił, by poczuła się skrępowana.
- Alicjo...? - przekrzywił głowę. - Alicjo, "kocham cię" w pełni wyjaśniłoby tę sytuację. Nie sądzisz?
Uśmiechnęła się, próbując wlać w ten uśmiech jak najwięcej swojego uwodzilskiego czaru. I rzeczywiście, Frank spojrzał na nią z lekka głupkowato.
- Franku Longbottom - podniosła dumnie głowę. - Chciałabym odmówić wprost, ale niestety muszę mieć na uwadze twój uraz psychiczny. Tak, to bardzo prywatne, nikomu nie mów - zwróciła się do trzeciooklasistki, która przechodząc obok zamarła zdziwiona, słysząc poprzednie zdanie. Alicja odwróciła się na powrót w kierunku chłopaka.- Tak więc tak, kocham cię, Franku Longbottomie.
I to był błąd.
W Hogwarcie plotki rozchodzą się bardzo szybko. 

Edith szła korytarzem w lochach, powtarzając w myślach składniki eliksiru, który ważyli na lekcji, gdy nagle zza korytarza wyłoniła się znajoma postać. Jakkolwiek znajoma, aczkolwiek Path niezbyt ucieszyła się na jej widok.
Był to Marvin Verver, jeden z uczniów Durmstrangu, którzy przyjechali zobaczyć konkurs. Nadmiernie pewny siebie i niemogący pochwalić się raczej wyjątkowym poczuciem humoru, nie za bardzo przypadł Edith do gustu. Niestety, Marvin z kolei bardzo polubił Edith.
Szybko przemieściła się w stronę ściany, pragnąc wyminąć chłopaka i prawie by się to jej udało, ale niestety, los bywa okrutny.
Szarpnęła torbą i większość książek rozsypała się po podłodze. Gwałtownie schyliła się, pragnąc jak najszybciej zebrać porozrzucane rzeczy i czym prędzej oddalić się od tego miejsca.
Wcisnęła zeszyty byle jak i już chciała wstać, gdy nagle poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu.
Gwałtownie poderwała i obróciła sie. Naprzeciwko stał Marvin, szeroko się uśmiechając.
Może, może i był przystojny. Ale ona osobiście ne przepadała za tak potężnie zbudowanymi chłopakami.
- Obserwowałem cię na próbie i myślę, że byłaś świetna.
Edith przewróciła oczami. Chciał się jej przypodobać, to pewne. Bo kto inny opisałby jako "świetne" próbę zagrania przez ładną dziewczynę grubej, starej niańki, przerywaną co chwila wybuchami śmiechu i zakończoną efektownym upadkiem ze sceny?
No właśnie.
- Dzięki - ucięła. - Ale naprawdę muszę już...
- Szkoda, że nie zagrasz Julii - mruknął, przysuwając się do niej. - Mógłbym być Romeem.
Edith opadła szczęka. Co to? Wróciły czasy na: "Masz mapę? Bo zgubiłem się w twoich oczach..."?
- Wiesz, Marvin, muszę spadać, mam na jutro mnóstwo lekcji...
- Och, daj spokój - rzekł i postąpił krok naprzód.
Widząc zbliżającego się chłopaka, Edith jak najszybciej się odsunęła. Niestety, jej plecy napotkały jedynie zimną ścianę. Znikąd ucieczki.
Przełknęła głośno ślinę.
- Wiesz, nie jestem pewna, czy pasowalibyśmy zbytnio do siebie... jako Romeo i Julia - spróbowała.
- No, nie odmawiaj, Edith - rzekł, opierając dłonie na twardej ścianie.
- Okej, okej, Marvin, przestań - powiedziała szybko, wyciągając przed siebie otwarte dłonie. - To się robi dziwaczne, a ja nie będę się obściskiwać z tobą na korytarzach.
- Grasz w otwarte karty? - rzucił ironicznie, unosząc w górę brwi.
Pokręciła głową, starając się przynajmniej udawać rozbawioną.
- Wiesz, po prostu wyglądasz mi na tego typa, który wierzy, że jeżeli kobieta mówi "nie", to ma na myśli "tak".
- A co mówisz? - zapytał, przysuwając się, o zgrozo, jeszcze bliżej.
Cholera. Właśnie to miała na myśli.
- Nie - otworzyła szeroko oczy. - Nie, prawdziwe "nie". Takie zupełnie męskie - obróciła głowę, z przerażeniem szukając jakiejś drogi ucieczki, ale jego ramiona zupełnie je blokowały.
Nie no, co to jest? Próbuje tworzyć intymną atmosferę?
- Marvin, nie każ mi ciebie spoliczkować - wyszeptała, już właściwie bez nadziei, podczas gdy jego twarz znalazła się już zbyt blisko.
Nie zareagował. Dlaczego miałby zareagować? "Nie" znaczy "tak", zniewolenie jest seksowne jak diabli, a policzek tylko podgrzewa atmosferę, czyż nie?
Powodzenia w obalaniu obleśnych stereotypów.
Mimo to zanim zdążył ją pocałować, błyskawicznie uniosła w górę otwartą dłoń, gotowa przyłożyć nią bez litości. Na tyle błyskawicznie, że Marvin złapał ją za nadgarstek zanim zdążyła choćby ledwo zbliżyć się do jego policzka.
A potem na ramieniu Bułgara pojawiła się jeszcze jedna dłoń, brutalnie wykręcając go do tyłu, podczas gdy druga pięść potężnie uderzyła go w szczękę. Jednocześnie podcięty i popchnięty do tyłu Marvin wyłożył się na posadzce jak długi.
- Bogu dzięki - wyszeptała osłupiała Edith i podniosła w górę wzrok. - Lupinie dzięki.
Marvin poderwał się, gotów do skoku, ale w ręce Remusa świsnęła różdżka i już po chwili atakukujący został ogłuszony.
- Nic ci nie zrobił? - zapytał szybko chłopak, a w jego głosie nadal przebrzmiewało zaskoczenie wymieszane z potężną dawką obrzydzenia.
- Niee - wyjąkała wciąż zszokowana.
Potrząsnęła głową, potargała włosy i mocno odetchnęła. Trzeba wrócić do formy.
- W sumie poradziłabym sobie, ale dzięki - spojrzała na leżącego Marvina. - Myślisz, że nikomu nie powie?
- Taki mięśniak? - uśmiechnął się Remus. - Chyba nie ma się czym chwalić... Podejrzewam, że ta sytuacja kwalifikuje się do jego przedziału "porażka".
Przez chwilę stali tak bez słowa.
- O Boże - mruknął w końcu. - Chodźmy stąd, nie mogę więcej na niego patrzeć. Od kiedy gustujesz w takich typach. Ed?
- No wiesz - wzruszyła ramionami. - Lubię, jak mężczyzna jest zdecydowany.
Po sekundzie pełnej napięcia ciszy oboje wybuchnęli śmiechem. Nie ma to jak śmiech na niezręczne sytuację.
- Dziękuję ci Remus - mruknęła Edith, gdy już oddalili się od niefortunnego zakrętu. Ścisnęła jego dłoń. - Właściwie słabo sobie radziłam.
Remus uśmiechnął się lekko pod nosem i szybkim krokiem ruszyli w kierunku wieży Gryfindoru.



9 listopada, wtorek
James, pokonując po dwa schodki na raz, zmierzał wraz z Edith do huncwockiego dormitorium. Co chwila któreś z nich wybuchało tak niepochamowanym chichotem, że, zginając się w pół ze śmiechu, odmawiało pokonania choćby jednego stopnia więcej.
Gdy wreszcie w jakiś sposób znaleźli się przed dormitorium, Rogacz złapał za klamkę i wciskając ją z całej siły musiał dojść w końcu do wniosku, że drzwi nie da się otworzyć.
Edith ryknęła niepohamowanym śmiechem.
- Rogaś, ty głupku, mieszkasz tu od pięciu lat a ja sama lepiej wiem od ciebie, że te drzwi się popycha, a nie ciągnie!
Krztusząc się ze śmiechu, odepchnęła dłoń Jamesa i sama wcisnęła klamkę. Jednak drzwi ani myślały się ruszyć.Gdy James już miał w nie załomotać, one nagle się otworzyły, a z pokoju wyślizgnęła się drobna blondynka, lekko zaczerwieniona. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze nie mogła zauważyć ich rozdziawionych buzi. Nie zaszczyczając ich nawet krótkim spojrzeniem uciekła co tchu w kierunku pokoju wspólnego.Zdziwioną Path i Pottera zastał obojętny, pogwizdujący Syriusz. Siedział na swoim łóżku, dopinając górne guziki koszuli i poprawiając krawat.
- Co wy tu robiliście? - wydusił głupkowato Rogacz z ciągle nietypową miną.
Został obrzucony pobłażliwym spojrzeniem.
- Rozmawialiśmy - rzekł Syriusz z mocno wyczuwalną ironią, patrząc na Jamesa jak na największego idiotę tego świata.
Znaczyło to tyle co "A ile ty masz lat, że zadajesz takie głupie pytania?"
Edith wytarła tym czasem łzy spowodowane zbyt długim robieniem sobie jaj z Rogacza.
- A ty co? Zamierzasz się ustatkować?
- A co ja, czterdziestolatek jestem, żeby się "ustatkować"? - Łapa obojętnie wzruszył ramionami.
- Czyli... to była jedna z tych twoich... rozrywek? - jej głos niebezpiecznie zadrgał, ale Syriusz najwyraźniej tego nie wyczuł.
- Rozrywek? Jakich rozrywek? Patrzyła na mnie takim cielęcym wzrokiem, więc w końcu pomyślałem, że się nad nią zlituję, biedaczką...
Uśmiechnął się łobuzersko i ze zdziwieniem zauważył, że Edith nie podziela jego wesołego nastroju. Stała nadal w tym samym miejscu, z zamkniętymi oczami, a po bezgłośnych ruchach ust można było dojść do wniosku, że liczy do dziesięciu. Gdy w końcu się odezwała, w jej glosie można było wyczuć nutkę rozdrażnienia. Rozdrażnienia niebezpiecznie podobnego do furii.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że to nie była jedna z bandy tych zauroczonych tobą kretynek?
Uniósł wysoko brwi nie wiedząc, do czego zmierza.
- Przecież to była Marta Cross! - wykrzyknęła rozpaczliwie.
- Marta? - zdziwił się. - A byłem pewny, że nazywa się Mandy...
Tego było dla Edith za wiele. Skoczyła w jego kierunku i wbiła mu w pierś wyciągnięty palec wskazujący. Schyliła się tak, by móc mu z łatwością patrzeć w oczy. James obserwował to wszystko z boku z rosnącym przerażeniem.
Path wbiła ostre spojrzenie w Łapę i zaczęła mówić z naciskiem, groźnie przyciszonym głosem:
- A teraz zapamiętaj, co ci powiem, Black: mam głęboko gdzieś, co robisz ze swoimi głupimi laluniami; ale skrzywdź jedną z tych dziewczyn, które zasługują na o wiele więcej niż jeden twój błogosławiony pocałunek...
- Ale ja...
- ZAMKNIJ SIĘ! - krzyknęła z furią. - Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, że bawisz się ich uczuciami?! Że nie każde kłamstwo jest zabawnym żartem?! Nie wszyscy mają do życia takie lekkie podejście jak ty! To niesamowite, ale niektórzy jednak mają uczucia!
- Nie moja wina, że wszystkie na mnie lecą...
- Gdybyś był dziewczyną, BYŁBYŚ DZIWKĄ, BLACK!
Zerwała się i nie zdążył nawet nic wymamrotać, gdy trzasnęły drzwi, a w pokoju zapanowała niepokojąca cisza.
- No to się wkurzyła! - skomentował w końcu cicho James.
Syriusz z wściekłością uderzył z całej siły pięścią w ścianę.
10 listopada, środa
- Vanilla! - Rose dogoniła Francuzkę i stanęła przy niej, niema z powodu lekkiej zadyszki. Na migi dała znak, by szły dalej. - Byłaś na przesłuchaniach, tak? - spytała, gdy wreszcie odzyskała głos.
Vanilla kiwnęła głową.
- Nie wiesz, jak poszło Lily? - spytała, mrużąc oczy. - Nie chciała nam nic powiedzieć. Trochę się o nią boję, mówiąc szczerze.
Norberg podrapała się po głowie.
- Z tego co pamiętam, wydawała się jakaś taka... przygaszona. A kiedy wyszła, można by ją nazwać załamaną - uśmiechnęła się pod nosem. - Z tego, co mi mówiła Edith, myślę, że chodziło o Jamesa. Testowali go tuż obok niej. Nie dość, że wykonał wszystkie ich polecenia bez mrugnięcia okiem, to jeszcze na koniec walnął dodatkowego patronusa.
- Stresowała się, jak zawsze - mruknęła Rose. - Randka z Jamesem bedzie ziszczeniem jej koszmarów...
- James, James? Ktoś mówił "James"?
Tuż obok nich pojawił się Rogacz i Łapa. Vanilla parsknęła śmiechem.
- Rogaś, już wiem skąd to przezwisko. Gdy ktoś wspomni twoje imię, robisz tę minę jak jeleń w ostatnim sezonie łowczym.
Wing wybuchnęła śmiechem i szturchnęła Syriusza.
- A co ty, Black, dziś taki niewesoły?
Chłopak mruknął coś, a jej udało się uchwycić pojedyńcze słowa, brzmiace jak "Edith" i "jak zwykle".
- Możesz, proszę, powtórzyć?
Gdy Łapa nie odezwał się ani słowem, James poczuł się zobowiązany do wyjaśnienia niekulturalnego zachowania przyjaciela.
- Edith niezbyt delikatnie zasugerowała mu, że się puszcza - oznajmił radośnie, gdy wchodzili do wielkiej sali.
Został przez to obdarzony nienawistnym spojrzeniem.
- Ach, o to chodzi! - na twarzy Vanilli pojawił się szeroki uśmiech. - Tak, ona ma ostry charakter! Ale nie martw się, mi też często to zarzucała, choć ja nie byłam taka... no wiesz - chrząknęła zażenowana. - Uważałam na te... numery... takie tam.
Szybko zamilkła, widząc, że tylko pogarsza sytuację.
Zajęli swoje miejsca przy stole zauważajac, że na śniadaniu zebrała sie znacznie większa niż zazwyczaj ilość uczniów. Podczas gdy nakładali sobie na talerze naleśniki, dyrektor zadzwonił o swój kielich dając sygnał, że chce przemawiać. Wszyscy od razu zamilkli.- Nie martwcie się, bedę przemawiał krótko - oznajmił z uśmiechem. - Wiadomość kieruje raczej do was, Gryfoni. Otóż wasz kolega, niejaki Daniel Oumen, zrezygnował ostatnio z nauki w Hogwarcie, kontynuując kształcenie się za granicą.
Pare osób wydało z siebie smutne "och" i od razu rozpoczęła się dyskusja na temat Daniela, wspominanie chłopaka i związanych z nim wydarzeń.
James i Syriusz również włączyli się w dyskusję, dlatego nie zauważyli Rose, odkładającej powoli widelec i patrzącej się przed siebie nieobecnym wzrokiem. Dopiero gdy zerwała się od stołu i zaczęła kierować w stronę wychodzącego z sali Dumbledore'a, zdali sobie sprawę, co łączyło ją z chłopakiem.
- Rose! - krzyknął James.
Ona tymczasem dogoniła idącego szybkim krokiem dyrektora.
- Dlaczego Daniel opuścił szkołę?
Meżczyzna uśmiechnął się trochę zdzwiony, nadal nie zwalniając kroku.
- Jak już powiedziałem, wyjechał zagranicę. Nie słuchałaś Rose? - zażartował i pomyślał, że naprawdę tak było, bo dziewczyna zatrzymała się, stając w miejscu, tym samym nie towarzysząc mu już w wędrówce.
- Nie - usłyszał za plecami i gwałtownie stanął. - Ja pytam co tak naprawdę mu się stało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz