Rozdział 19 - Kolejny pomysł profesor Maddle


1 listopada, poniedziałek

- Syriusz, błagam cię, nie zgłaszaj się! - powiedział James.
Należy dodać, że klęczał, a właściwie pokładał się na ziemi przed najlepszym przyjacielem, z cierpieniem wypisanym na twarzy i niemym błaganiem w oczach.
- Ale o co ci chodzi? - mruknął niezadowolony Łapa, uwalniając swoje kolana z objęć Jamesa. - Przecież jest wielu kandydatów...
- Och, nie udawaj, że nie wiesz - obruszył się Rogacz, podrywając się z ziemi i przewracając oczami. - Jesteśmy najbardziej utalentowanymi uczniami w tej szkole. Wszyscy o tym wiedzą. Na pewno to jeden z nas zostanie wybrany. A to powienienem... muszę być JA.
Tego dnia ogłoszono, w jaki sposób zostaną wybrani reprezentanci: otóż wszyscy chętni mieli zgłosić się do wychowawców swoich domów, którzy poddadzą ich różnorodnym próbom. Ci, którzy najlepiej wypadną, będą reprezentować szkoły.
Syriusz krążył niespokojnie po pokoju.
- Dlaczego TY?! - warknął w kocu nieszczęśliwy.
- Bo jeżeli to nie będę ja, Evans się ze mną nie umówi. Będę nieszczęśliwy do końca życia, wiodąc samotny żywot, by w wieku trzydziestu lat zakonczyć go brutalnym samobójstwem.
Zwrócił swoje żałosne spojrzenie na Łapę.
- Syriuszu Blacku, mój najlepszy przyjacielu, czy chcesz mnie mieć na sumieniu...?


- Jestem najlepsza w tej żałosnej szkole. Zdziwię się, jeżeli nie zostanę wybrana - mówiła jak zwykle zbyt pewna siebie Vanilla, wkładając na ręce bezpalcówki.
Zapinając rzep, odwróciła się do Marquerite Ines i spojrzała jej głęboko w oczy:
- Nazwij mnie gumochłonem, jeżeli się nie zakwalifikuje. Mów do mnie "debil" do końca roku.
Złapała za pióro jednej z piątoklasistek, i bezczelnie wpisała się nim na listę, zajmując trzy miejsca. Maria przewróciła oczami, które nagle zrobiły się wściekłoczerwone.
Norberg spojrzała na nią zdziwiona.
- To ma oznaczać wściekłość? Od kiedy to jesteś taka niecierpliwa?
Pomachała jej przed oczami piórem, a potem rzuciła je właścicielce. Nie złapała. Podniosła je z podłogi i uniosła do góry, próbując dosięgnąć listy, ale tym razem wyrwała jej je Maria.
Szybko, niechlujnie, namazgrała swoje nazwisko.
Nagle Vanilla poczuła, że ktoś mocno napiera na jej bok. Odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu jakiegoś wysokiego chłopaka.
- Chwila, chwila, kolego - powiedziała głośno. - Nie przepychaj się tak. Gwałcisz przepisy bezpieczeństwa mojej koleżanki.
Policzki wskazanej kciukiem Nascaux nabrały różowego koloru, ale nie miało to bynajmniej nic wspólnego z tym, że była metamorfomagiem. Nie znosiła, gdy Norberg ośmieszała ją przed chłoapakami. Przynajmniej tymi przystojnymi.
- Przepraszam bardzo - uśmiechnął się przyjaźnie blondyn, patrząc Vanilli w oczy. - Chciałem tylko się przecisnąć.
- No dobra - odparła, odsuwając się. - przechodź.
Patrząc za odchodzącym - sądząc po szacie - Puchonem, zagryzła dolną wargę.
- Całkiem przystojny - mruknęła cicho.
Maria gwałtownie się odwróciła.
- Nawet o tym nie myśl! - krzyknęła roześmiana, ciągnąc ją za rękę wgłąb korytarza.
Szczupła blondynka podniosła upuszczone przez Nascaux pióro i po raz trzeci uniosła je w kierunku listy, ale ręka zamarła jej w połowie drogi.
Nie było już miejsc. Jak zwykle bezczelna, Maria zajęła swoim podpisem całe pięć linijek.




Alicja stawiła się na szlaban o umówionej godzinie. Stała przed gabinetem McGonagall, przestępując z nogi na nogę, gdy w końcu odważyła się cichutko zapukać.
Odpowiedziało jej spokojne "proszę" i z ulgą stwierdziła, że sroga profesor nie jest wściekła. Przynajmniej w tym momencie.
Weszła do środka i ze zdziwieniem zauważyła, ze nie ma Franka. Ze zdziwieniem, ponieważ miał się stawić pół godziny wcześniej.
Pomyślała, że może już odwala ich robotę i skrzywiła się. Mówiąc szczerze, miała do niego żal. Żal o to, że ani razu do niej wczoraj nie podszedł i o to, że najwyraźniej jej unikał, bo nie widziała go od czasu wczorajszego przyjęcia.
Mogła tylko załamać ręce. Poczułaby sie paskudnie, gdyby oznajmiłby jej, że ta próba jej pocałowania była pomyłką. Ale on nie mówił nic, a to było jeszcze gorsze. Nie wiedziała, jaki ma do niej stosunek. Już by chyba wolała, żeby raz na zawsze uciął sprawę, żeby po prostu niż trzymał jej dłużej w niepewności.
McGonagall widocznie domyśliła się, po co Alicja rozgląda się po gabinecie.
- Nie ma sensu rozglądać się za panem Longbottomem - powiedziała sucho. - Ma własną robotę. Chyba nie myśleliście, że po tym wszystkim będziecie jeszcze pracowac razem, prawda...?


4 listopada, czwartek
Barton Coberg niewątpliwie był jedną z tych osób, które twardo stąpały po ziemi. Nie zważając na przeciwności losu, starał się zawsze osiągnąć upragniony cel i zazwyczaj mu się to udawało.
Ostatnio jednak nie wszystko szło po jego myśli. Najpierw przez kontuzję ramienia nie mógł zagrać w najważniejszym w sezonie meczu. Jego drużynę do zwycięstwa poprowadził zastępca, Evan Clarcson, co pozwoliło mu wybić się ponad innych. Pozycja kapitana drużyny stała się dla Bartona zagrożona.
Potem po jednej z hucznie obchodzonych imprez nagle zorientował się, że dostęp do jego skrytki zablokowała mu rodzina ze względu na jego nadmierną... hmm, hojność. Był tak wściekły, że ledwo mógł oddychać. Oczywiście musieli go próbować nauczyć rozsądku, chociaż przy rodzinnej fortunie mógł wydawać pięć razy więcej!
A w końcu jakaś hogwarcka dziewczyna jednym słowem ucięła wszelkie jego nadzieje na, delikatnie mówiąc, "pogłębienie znajomości", robiąc z niego obiekt złośliwych żartów znajomych. I w ciągu tych czterech dni nic się nie zmieniło. Nie odezwała się do niego, dopóki sam jej nie zagadał.
Im dłużej patrzył na Rose, tym bardziej wydawała mu się piękna. A nie był to taki rodzaj piękności, jaki miał zwyczaj widywać. Było w tym coś z majestatu, nieugiętej woli i dumy. Nawet gdy się śmiała, miała w sobie trochę powagi.
Natomiast za każdym razem, gdy patrzył na jej chłopaka, wzbierała się w nim wściekłość. Co takiego miał ten niepoważny blondyn, czego nie miał on, Barton Corberg?
Po prostu nie znosił widywać ich razem. To, co czuł, poczytywał za złość, była to jednak po prostu urażona duma.
Tego wieczoru, gdy przechadzał się samotnie po błoniach, znów ich razem zobaczył. Leżeli na plecach pośród drzew, wybuchając co chwila śmiechem i pokazując sobie coś na niebie. Zdawali się nie przejmować wysoką, mokrą trawą, nie przejmować całym światem, pochłonięci tylko sobą.
Zaciskając zęby jak najciszej oddalił się, wściekły na siebie, że zobaczył ich w tak intymnej sytuacji.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak naprawdę to, czym najbardziej przyciągała go Rose, była jej obojętność. Taka już była jego natura. Barton Corberg obrał sobie cel i musiał go za wszelką cenę osiągnąć.


5 listopada, piątek
- Kochani! - zawołała głośno profesor Maddle, nauczycielka mugoloznastwa, gdy tylko weszła do sali. Zupełnie nie zważając na niezbyt przychylne spojrzenia uczniów, położyła na krześle swój spiczasty kapelusz, a sama, rozsiadłszy się na biurku, oznajmiła:
- Mam wspaniały pomysł.
Gryfoni i Krukoni zadrżeli. Właśnie z tego słynęła profesor: ze wspaniałych pomysłów.
Miała to do siebie, że bardzo nie chciała być zwykłą nauczycielką. Pozycja mentora i duchowego przewodnika natomiast wybitnie jej odpowiadała. Zamiast podawać suche fakty, trzymać się programu, starała się przelać na uczniów jak najwięcej ze swojej pasji. W ten sposób nigdy nie mieli poznać ważnych mugoli, ich historii, tajemnic i nauczyć się żyć między nimi, nie wyróżniając się z tłumu. Zdołali jednak przeczytać już prawie wszystkie z antycznych dramatów lub dziewiętnastowiecznych romansów i zobaczyć na własne oczy tysiące mugolskich urządzeń, które pani Maddle (uważając je za szczególnie interesujące) zdążyła przynieść na lekcje w ciągu tych paru lat.
Dlatego właśnie nikt nie odezwał się słowem i zamiast zadawać pytania wszyscy na sali wpatrywali się przerażonymi oczami w zadowoloną z siebie nauczycielkę.
Profesor czekała cierpliwie, aż ktoś spróbuje dowiedzieć się, co to za pomysł, ale po kilku kolejnych sekundach ciszy nie zdążyła już pohamować ogarniającego ja podniecenia i radośnie oznajmiła:
- Zrobimy przedstawienie!
Uczniowie wypuścili wstrzymywane dotąd w zamkniętych ustach powietrze. Niektórzy, kompletnie załamani, złożyli swoje ciężkie głowy na ławkach, a inni, wprost przeciwnie, wyprostowali się, jakże zadowoleni.
- Jestem pewna, że uczniowie z Francji i Bułgarii nie wiedzą tyle co wy - ciągnęła profesor z oburzeniem i lekceważniem. - Dlatego przedstawimy dramat jednego z najbardziej znanych dramaturgów.
"Głupota" usłyszała Lily bardzo cichy szept po swojej stronie i uchwyciła znaczące spojrzenie Rose.
- Przedstawicie, z moją pomocą oczywiście - tutaj, dla lepszego efektu, profesor zawiesiła głos. - "Romea i Julię"!
Rose udała, że mdleje i zsunęła się bezwładnie po krześle aż pod ławkę. Siedzący obok uczniowie roześmieli się.
Na samym końcu klasy rozległ się jednak szmer, który z każdą chwilą wzrastał na sile. Kilka siedzących w ostatnich ławkach dziewczyn szeptało coś szczęśliwie między sobą, co chwila cichutko chichocząc.
- Jutro odbędzie się przesłuchanie - oznajmiła zadowolona Maddle. - Wszyscy weźmiecie w nim udział. Przydzielę wam najbardziej odpowiednie dla was role - przebiegła wzrokiem po sali, najwyraźniej typując już swoją obsadę. - Oczywiście, nie wszyscy będą mieli możliwość zagrania w przedstawieniu.
Parę osób wyprostowało się w końcu i uśmiechnęło z ulgą.
- Ale tamci będą pomagać z dekoracjami, robić plakaty... Jeżeli tak to wszystko razem zbierzemy, to czeka nas sporo pracy! Jestem pewna, że będziemy się świetnie bawić.
Odpowiedziała jej cisza w całej klasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz