Szklanka wyślizgnęła jej się z rąk i szybko potoczyła po podłodze. Krążąc w kółko po śliskiej powierzchni posadzki, zatoczyła duże półkole, po czym rozprysła się na tysiące drobnych kawałków.
Powietrzem wstrząsnął wybuch śmiechu; to ludzie w okół niej się śmiali. Z jej nieporadności. Wyraźnie słyszała każdy głos osobno, rozbawienie przepełnione złośliwością, złością. Żółcią.
Przymknęła oczy. Umiałaby wymienić dokładnie wszystkie osoby, z których ust wydobywał się ten zazwyczaj miły dla ucha, jednak dla niej paskudny dźwięk. Słone łzy spłynęły jej po policzkach. Schyliła się, by nikt ich nie zauważył.
Zadzwonił dzwonek.
Poderwała się z ławki i w biegu chwyciła torbę. Nie poszła w tę samą stronę co wszyscy; udała się w kierunku nieuczęszczanych przez uczniów korytarzy.
Gdy minęła zakręt, jej ciałem wstrząsnęło od dawna tłumione łkanie. Oparła się plecami o ścianę i powoli się po niej obsunęła. Podkurczyła nogi i zakryła dłońmi twarz. Szeroko otwartymi, opuchniętymi wargami łapczywie łykała powietrze.
Wreszcie oderwała od oczu ręce. Ciemnorude włosy o kolorze przypominającym dojrzałą wiśnię opadały jej na wysokie czoło, ciemne brwi co chwila się marszczyły.
Zapuchniętymi, ciemnobrązowymi oczami wodziła nieprzytomnie po korytarzu. Świat widziała jak przez mgłę. Od pewnego czasu robiła wszystko podświadomie, jak gdyby w letargu; zbudzona z niego nie wiedziała, co robi. Upuszczała to, co miała w rękach, potykała się, upadała. Kręciło jej się w głowie, mięśnie odmawiały posłuszeństwa.
Trwała w ciągłym stresie od początku wakacji, gdy umarli jej rodzice. Nie spała, nie jadła, ciągle chudła. Z pulchnej, niziutkiej dziewczyny przemieniła się w ledwie zauważalną, drobną istotę tak kruchą, że aż strach było jej dotknąć.
Zmieniła się tak bardzo, że znajomi ledwo ją poznali. Zresztą, i tak nie było ich wielu. A w ciągu tego krótkiego miesiąca straciła ich już zupełnie.
Do jej uszu dobiegł dźwięk kolejnego dzwonka, ale tym razem nie poszła na lekcje. Prawie się nie poruszyła, odchyliła tylko głowę do tyłu i przymknęła powieki.
Usłyszała czyjeś kroki, ale nie miała zamiaru wstawać. Modłiła się tylko, aby ta obca osoba przeszła dalej, nie zwróciła na nią uwagi. Ale nie, po chwili poczuła, jak ktoś siada obok niej.
Była to dziewczyna z czarną czapką na głowie, jedną z takich, które chłopcy zazwyczaj nosili zimą; zwisała luźno z tyłu głowy, a spod jej krawędzi wystawały pojedyńcze, postrzępione kosmyki prostych włosów.
Nieznajoma bez słowa wyciągnęłą z kieszeni paczkę papierosów i otworzyła ją.
- Zapalisz? - spytała niedbale.
Potrząsnęła głową.
Dziewczyna zapaliła jednego i uniosła do ust. Po chwili wypuściła nimi szary, gryzący dym.
- Podobno każdy człowiek ma z góry wydzieloną porcję szczęścia na całe życie - wzruszyła ramionami, jakby zdziwiona własnymi słowami. Patrzyła się w ścianę na przeciwko i nie sposób było odgadnąć, czy mówi do kogoś, czy tylko do siebie. - Tylko od ciebie zależy, w jakim stopniu ją wykorzystasz.
7 listopada, niedziela
Vanilla wychyliła się przez okno i wystawiła twarz na wiatr, badając w ten sposób pogodę na dworze. Nie wierzyła innym termometrom niż jej własny, wewnętrzny.
Błonia wyglądały wyjątkowo odrażająco, jak to zazwyczaj pod koniec jesieni. Wszystko, co było przejściowe - nieważne, czy chodzi o pogodę, sport, wagę, naukę, cokolwiek - wszystko to były po prostu zapychacze, byle jakie, nad którymi natura mało się zastanowiła i powpychała tam, gdzie było jeszcze miejsce.
Ani słońca, ani śniegu. Wielkie kałuże, brudne, mokre liście, martwe glony unoszące się na powierzchni jeziora. A wśród tego kupa uczniów w czarnych płaszczach i wysokich kaloszach, tłoczących się dookoła swoich profesorów, przebierających nogami z niecierpliwienia.
I zimno, które wytrząsało im nogi i ramiona. Vanilla szybko schowała się do środka i zatrzasnęła okno.
Pośród tego szarego tłumu i nijakiej pogody niebiesko włosa Maria była jak wybawienie. Jak promyk światła.
Vanilla uczepiła się jej kurczowo.
Razem założyły wysokie buty i naciągnęły wełniane czapki na oczy, a potem szybkim krokiem dotarły do wyjścia z zamku.
- No no! - zawołała promiennie Edith na ich widok. - Pospieszcie się! Za chwilę nie będziemy mogły wyjść do Hosmeage!
Stojący obok Syriusz roześmiał się lekko drwiąco, za co blondynka dała mu kuksańca w bok.
Ruszyli przed siebie żwawym krokiem i już po chwili znaleźli się przy profesor McGonaggal.
- O, widzę, że zabierasz swoje koleżanki, Path - zmarszczyła brwi. - Proszę, nie zrób nic głupiego.
- Pani profesor, my...?! - zapytał z udanym oburzeniem James i na wszelki wypadek szybko oddalił się od nauczycielki.
- Cześć, Ruda! - zawołał Syriusz na widok Lily. - Idziesz jednak z nami?
Lily ogarnęła wzrokiem Huncwotów i dziewczyny.
- Cóż, Black, nie staram się nawet ukryć, że nie bardzo mi to pasuje... ale - nieznacznym ruchem głowy wskazała stojącą za sobą parę.
- Taa - uśmiechnął się Łapa. - Nasze papużki nierozłączki - szturchnął Jamesa i uśmiechnął się łobuzersko, po czym zakrzyknął na całą ulicę. - Fuj, James, oni się CAŁUJĄ!
Rose oderwała się od Daniela i odwróciła w stronę szczerzących się Jamesa i Syriusza. Jej spojrzenie mówiło tak wiele i tak mało za razem: wiele rodzajów tortur, jedna śmierć.
Daniel złapał ją na wszelki wypadek za dłoń i jak najszybciej odciągnął na bok, machając do również odchodzących przyjaciół.
Zaraz potem James przyskoczył do Lily i niespodziewanie objął ją ramieniem. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Wiesz, Lily, kiedy my będziemy ze sobą chodzić, nie bedziemy się tak całować na środku ulicy...
- MY, Potter?! - gwałtownym ruchem strząsnęła z siebie rękę Rogacza i szybko wyprzedziła grupę o pare kroków. Chłopak odwrócił się i razem z Edith w jednej chwili wybuchnęłi niepohamowanym śmiechem.
- Dokąd idziemy? - zapytała Maria, naciągając mocniej na głowę swoją szarą czapkę.
- Proponowałabym się rozdzielić - uśmiechnął się Remus i wskazał głową Rudą. - Jeszcze pare minut w takim samym składzie, a będziemy musieli się z tobą, James, pożegnać.
Rose zanurzyła swoją łyżeczkę w kawie i mocno zamieszała. Wrzucona na dno filiżanki kostka cukru zawirowała, by po chwili rozpaść się na pare drobnieszych kawałków. Na gładkiej powierzchni napoju pojawiła się delikatna pianka.
Siedzieli w tej samej kawiarence, w której zaledwie miesiąc temu Alicja i Frank padli ofiarą knucia Edith i Daniela. Wnętrze zostało bogato przystojone - ściany pokrywała stara, bladoniebieska tapeta, a z sufitu zwieszały się zabytkowe żyrandole. Poręcze drobniutkich krzesełek były pomalowane na złoty kolor, zarówno jak i stoliki, na które narzucono lekkie, różowe obrusy. W powietrzu unosił się zapach czekolady i ciepłego jeszcze ciasta. Rose musiała przyznać, że to miejsce miało wspaniałą, przytulną atmosferę. Chętnie poznałaby człowieka, który je projektował - może udałoby mu się stworzyć podobny klimat u niej w domu...
Phi! Marzenia.
- Ciasto orzechowe? - zapytała zadbana staruszka o miłym spojrzeniu, będąca właścicielką tego uroczego miejsca. W kawiarni panował mały ruch, więc osobiście obsługiwała gości. Mimo to Rose miała wrażenie, że i tak zwraca na ich stolik jakąś szczególną uwagę.
- To dla mnie - uśmiechnęła się, gdy kobieta postawiła przed nią talerz.
- A ty Danielu, niczego nie zjesz? - spytała staruszka, gdy obsłużyła już dziewczynę. - Na pewno? Słabo wyglądasz, naprawdę, i schudłeś.
Chłopak uśmiechnął się.
- Naprawdę, pani Wigger, dzisiaj już chyba niczego nie przełknę.
Kocieta wyprostowała się dumnie i oparła ręce o biodra.
- Doprawdy, nie chcesz chyba powiedzieć, że nie przełkniesz mojej szarlotki...
- Pani Wigger, ja naprawdę...
- Dopiero co wyjęłam ją z pieca, chyba nie chcesz powiedzieć, że nie lubisz mojej szarlotki?
- Nigdy w życiu bym...
- A więc dobrze! - zadecydowała szybko i zanim zdążył cokolwiek dodać, już pędziła zadowolona w kierunku kuchni.
Rose uniosła w górę brwi, wyjątkowo rozbawiona.
Daniel Oumen, szkolny mistrz w Obronie przed Czarną Magią, bezbronny wobec kilograma mąki, przecieru z jabłek i rozciągniętych w uśmiechu zmarszczek.
- Dobrze ją znasz? - zapytała.
- Prawie od golasa - mrugnął. - Przyrządzała mi kaszki, kiedy byłem niemowlakiem.
- Żartujesz? - jęknęła Rose.
Z uśmiechem pokręcił głową.
- Przyjaźniła się z moją matką. Jestem stałym klientem.
Rose drgnęła i szybko opuściła wzrok. Chciał, żeby powstrzymała się z pytaniami, nie domagała się więc wyjaśnień o powód użycia przez niego czasu przeszłego. Ale wrażenie, że jest na prostej randce ze zwykłym, czarującym chłopakiem, prysło jak bańka mydlana. Skupiła spojrzenie na własnym talerzu, bezmyślnie dziobiąc w cieście widelcem.
- Jedz, nie wybrzydzaj! - roześmiał się Oumen, który najwyraźniej nie zauważył jej zmiany nastroju. - Bo się jeszcze obrazi, a wtedy nie jest taka przyjemna, uwierz mi. Swoją drogą: uśmiechnij się ładnie, to może cię nawet przedstawię.
Uniosła rozbawione spojrzenie znad talerza.
- Dziękuję, Daniel - rzuciła ironicznie. - Twoje uznanie naprawdę tyle dla mnie znaczy.
- Wiem - chłopak wzruszył ramionami. - Ale tu nie chodzi o mnie. Po prostu przedstawiam jej każdą dziewczynę, którą tu przyprowadzam.
- Ach tak? - uniosła w górę brwi, udając zaciekawioną. - A więc przelewają się tutaj takimi setkami?
Daniel roześmiał się i nachylił, przyciągając brodę Rose w stronę swojej twarzy i składając na jej ułożonych w niby-obrażonym grymasie ustach drobnego całusa.
- Oj już - roześmiał się cicho, wciąż trzymając dłonie wokół jej twarzy. - Będzie cię chciała poznać.
Opadł plecami z powrotem na oparcie krzesła, uśmiechając się szeroko i zerkając w kierunku kuchni. Ze środka wyszła po chwili pani Wigger, niosąc największą porcję szarlotki, jaką Rose w życiu na oczy widziała. Postawiła ją przed Danielem, rzeczywiście rzucając ukradkiem w kierunku Rose mocno zaciekawione spojrzenie.
- Pani Wigger, to jest moja koleżanka, Rose - odezwał się Daniel. - Bardzo chciała panią poznać.
- A więc nareszcie, Daniel, kochany. Jaka prześliczna dziewczyna! - kobieta wyciągnęła rękę, kładąc ją na głowie Rose, ale po chwili jej twarz zmieniła wyraz na zaniepokojony. - Ale jak ty jej pilnujesz, że tak mizernie wygląda? - pochyliła się w jej stronę. - Kochanie, ty za mało jesz - wyszeptała i popatrzyła na jej pusty talerz. - Może jeszcze trochę ciasta?
- Nie, nie, dziękuję, ja naprawdę...
- To ci spakuje trochę na drogę, co? Poczekaj chwilkę, już idę przygotować...
I odeszła pospiesznie, znowu uciekając przed jakimikolwiek zażaleniami. W jaki sposób stało się to tak szybko? Rose położyła na stole łokcie z głośnym westchnieniem. Oparła brodę na dłoniach, przekrzywiła głowę i spojrzała na Daniela oskarżającym wzrokiem.
- W co ty mnie wpakowałeś...?
Coś mignęło mu przed oczami - mógł dokładnie wskazać miejsce - między gałęziami, tuż naprzeciwko niego. To mogło być cokolwiek - człowiek, zwierzę, magiczne stworzenie. Ale zbyt dobrze wiedział, że żadne ze zwierząt nie zapuszcza się tak blisko ludzi.
Wysoki, jasnowłosy młody mężczyzna stał na granicy Zakazanego Lasu wczesną nocą, wytężając wzrok. Nagle jego oczy błyskawicznie obróciły się: wyraźnie wpatrywał się w coś po jego lewej stronie. Znów coś zobaczył. To nie przypadek.
Wyciągnął różdżkę i powoli uniósł ją na wysokość brody. Uważne zrobił jeden krok do przodu, rozejrzał się; potem następny. Poruszał się bezszlestnie, z uniesieoną różdżką, co chwila rozglądając się wokół siebie. W pewnym momencie szybko odwrócił głowę.
Znów coś zobaczył. Coś - teraz był już pewny, że to człowiek. I najwidoczniej zagłębiał się coraz bardziej wgłąb lasu. Mogła to być równie dobrze pułapka, dobrze o tym wiedział, więc postanowił się zabezpieczyć, póki miał czas.
Przyłożył różdżkę do skroni i wysnuł z niej coś, co przypominało srebrną nić. Spod płaszcza wyciągnął mały flakonik i pozwolił, by spłynęło tam jego wspomnienie. Zakręcił korek i przytknął do wylotu różdżkę. Naczynko uniosło się w górę, zawieszając się między drzewami na wysokości jego skroni, łagodnie migocząc w słabym świetle księżyca. Teraz było prawie niezauważalne - rano miało jednak nabrać jaskrawych kolorów, ktoś powinien więc szybko je zauważyć i zabrać.
Stąpając powoli i co chwila ukrywając się między drzewami, z ulgą stwierdził, że osoba, którą śledzi, z pewnością nie mogła go zauważyć. Najwyraźniej spieszyła się - nie szła, jak z początku, cicho, lecz posuwała się do przodu w pośpiechu, co jakiś czas łamiąc z trzaskiem gałęzie i płosząc napotkane na drodze zwierzęta. Jej oddech robił się coraz szybszy i po chwili zamienił się już w głośne sapanie. W pewnym momencie zatrzymała się i cicho wyszeptała zaklęcie, a koniec trzymanej dotąd przez nią w dłoniach różdżki zapłonął jaskrawym światłem.
Odruchowo zmrużył oczy i szybko schował się za najbliższymi zaroślami. Nieznajoma osoba obróciła się szybko.
- Przeklęty las, przeklete stworzenia...! - usłyszał wyraźnie damski, lekko zachrypnięty głos.
Po chwili kobieta znów ruszyła.
Teraz szło mu się łatwiej - po prostu podążał za światłem i pilnując, by kobieta nie zauważyła jego cienia ani obcej sylwetki.poruszającej się na samym skraju widzenia.
Po paru minutach, trwających dla niego wieczność, znaleźli się w miejscu przypominającym wielką polanę - drzewa rosły tutaj coraz rzadziej, aż w końcu ich miejsce zajęły małe, pojedyncze iglaki. Rzucił na siebie zaklęcie kameleona, na które nie miał wcześniej czasu, i schronił się za najbliższym pniem.
Na przeciw kobiecie wyszła kolejna osoba w pelerynie - sądząc po postawie, meżczyzna. Był wyraźnie zdenerwowany - poruszał się niepewnie, a jego ręka co chwila wędrowała do przymocowanej do pasa różdżki.
- Jesteś wreszcie - powiedział, wyraźnie niezadowolony. - Zbyt długo musiałem na ciebie czekać. Nie podoba mi się to miejsce.
Kobieta rozejrzała się w około.
- Zamknij się, Poolvere, i lepiej powiedz mi, jakie są rozkazy.
Zaczęli coś szeptać tak, że ukryty za drzewem mężczyzna nic nie słyszał. Wychylił się lekko i zastanawiał, co powinien zrobić - cała sprawa wyglądała podejrzanie. A to zdecydowanie nie są uczniowie. Szybko podjął decyzję - jeżeli zobaczy coś podejrzanego, będzie musiał zaatakować.
Powód pojawił się jak na zawołanie. W kolejnym akcie zdenerwowania mężczyzna w płaszczu złapał za rękę kobiety, podciągając rękaw aż do łokcia.
To, co zobaczył na jej dłoni sprawiło, że serce podeszło mu do gardła, a jego samego przeszły dreszcze.
Słyszał o tych ludziach i słyszał o tych znakach. Zbyt dobrze wiedział, co oznaczają.
Nie namyślając się dłużej, wyskoczył ze swojego ukrycia i wycelowawszy wcześniej różdżką w kobietę, niemal wykrzyczał zaklęcie. Czarownica padła jak martwa. Zanim jej towarzysz zdołał wyciągnąć zza pasa różdżkę, było już za późno - oplotły go znikąd powstałe liny.
Mężczyzna zbliżył się do Śmierciożercy i pochylił do przodu. Wyciągnął różdżkę w kierunku jego gardła, przykładając jej koniec do wyraźnie widocznego, drgającego ze zdenerwowania jabłka Adama mężczyzny.
- Na czym polega wasza misja? - spytał od razu lodowatym tonem. - Co-mieliście-tu-zrobić? - powtórzył, akcentując każde słowo odzdzielnie.
Śmierciożerca wpatrywał się w niego przerażonymi oczyma. Na pytanie zadane po raz trzeci też nie odpowiedział. Gdy poczuł, jak koniec różdżki mocniej wbija mu się w szyję jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej niedowierzające i wystraszone.
I nagle ten wzrok gwałtownie przeniósł się na jakiś punkt ponad ramieniem zagrażającego mu przeciwnika.
Tamten gwałtownie obrócił się, ale było już za późno. Zobaczył tylko czerwone światło, a zaraz potem runął na ziemię.
Bezwładnie ciało Daniela Oumena leżało na mokrej trawie, a nad nim pochylał się trzeci Śmierciożerca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz