31 października, niedziela, Halloween
Drzwi do wielkiej sali otworzyły się i Lily weszła tam razem ze swoimi przyjaciółkami. Olbrzymie pomieszczenie wyglądało jeszcze tajemniczej niż zazwyczaj, z rozpalonymi lampionami-dyniami, ustawionym w rogach posągami z kosami i iluminacją ciemnego, zachmurzonego nieba na jak zwykle niemożliwym do dojrzenia suficie. Wśród zastawionych wieloma półmiskami stołów powoli i smętnie przelatywały duchy, co chwila pojawiając się i znikając w akompaniamencie długich, żałosnych westchnień.
Lily roztarła dłońmi swoje gołe ramiona, na których momentalnie pojawiła się gęsia skórka. Co jak co, ale atmosfera była naprawdę przerażająca.
Do tego zimnego, straszącego swoim wyglądam pomieszczenia z pewnością nie pasowała Edith, niemal podskakująca w miejscu w swojej krótkiej, soczyście pomarańczowej sukience. Co chwila stawała na palcach, po czym opuszczała się z powrotem na pięty, wyłamując sobie za plecami palce i błyskając dookoła spojrzeniem swoich jasnych, niebieskich oczu.
- No już, spokojnie - roześmiała się Rose, kładąc Edith rękę na ramieniu.
- Spokojnie? - wyjęczała. - Nie wiedziałam ich wszystkich od pół roku. Pół roku! Wiesz, ile to czasu? W ciągu pół roku mogłabym zrobić torunee dookoła świata na miotle.
Lily zachichotała, a Rose ze zrezygnowaniem opuściła dłoń i jedynie popchnęła Edith do przodu. Doprowadzenie jej do stołu przypominało raczej zaganianie stada owiec przez owczarki, zadanie tym trudniejsze, że ta akurat owca okazała się być bardzo, ale to bardzo nadpobudliwa.
- Jak się czujesz? - zapytał rozbawiony Syriusz, siadając naprzeciwko dziewczyn i opierając brodę na dłoniach.
- Niesamowicie - odparła z entuzjazmem blondynka. - Nie wiem, dlaczego się nie cieszycie. Moi znajomi są świetni. Na pewno wam się spodobają.
Potok słów, który wydobył się po chwili z jej ust, był zupełnie nie do opanowania. W ciągu pięciu minut zaznajomiła ich z charakterystyką kilkunastu osób z perspektywy kolejnych kilku, wyrzucając przy tym z siebie tyle francuskich nazwisk i określeń, że każdy z nich pogubił się w tym wszystkim najdalej po trzecim zdaniu. W takiej sytuacji podchodzący do mównicy by w końcu zabrać głos Dumbledore został przywitany przez stół Gryfonów z wielką ulgą.
- Z tego, co nam wiadomo - oznajmił swoim głębokim, lekko szorstkim głosem. - Goście dotarli już do Hogsmeade i powinni się tu za chwilę zjawić. Poproszę pannę Path i pana Frossa do siebie, z pewnością chętnie powitają swoich starych znajomych.
Pstryk i już jej nie było.
- Czy ktoś widział, jak wstawała? - spytał Remus z rozbrajającą miną i rozłożonymi rękoma.
James zachichotał pod nosem.
Lily przeczesała nerwowo palcami włosy i odwróciła się, szukając wzrokiem przyjaciółki. Zaskoczona zauważyła, że tamta zaśmiewa się z Erykiem Frossem, który najwyraźniej próbował schować się za jej plecami.
Zmarszczyła brwi, mocno zdziwiona, ale zanim zdążyła zadać Rose cisnące jej się na usta pytanie, Dumbledore wskazał dłonią na drzwi, które otworzyły się na całą swoją szerokość.
- Powitajcie uczniów z Durmstrangu!
Do sali wkroczyła grupa ciemnowłosych, młodych ludzi, ubranych w długie, obszyte od spodu futrem płaszcze i wysokie buty. W sposobie, w jaki chodzili, była jakaś dziwna sztuczność i Lily nie za bardzo rozumiała to odczucie, dopóki nie usłyszała Jamesa szepczącego coś Syriuszowi na ucho.
- Co to? Wojsko?
Black zachichotał.
- W prawo zwrot!
Kąciki ust Lily powędrowały w górę, bo w tym rytmicznym wybijaniu kroków i sztywnych pozach rzeczywiście było coś z musztry.
- Baczność! - wydał James kolejną komendę.
Bułgarscy uczniowie zatrzymali się tuż przed Dumbledorem. Eryk Fross wysunął się na przód, kłaniając się lekko swojemu dawnemu dyrektorowi. Tamten na chwilę położył rękę na ramieniu chłopaka, ale po chwili minął go i przesunął się w stronę Dubledore'a, obdarzając go mocnym, męskim uściskiem.
Napięcie wydawało się w końcu opaść. Na sali rozległy się oklaski, a zagraniczni uczniowie uśmiechnęli się, odrzucając pozory sztucznej surowości. Syriusz zamarł ze swoimi wyciągniętymi do dyrygowania dłońmi.
- Nie no, co jest? - wyszeptał zawiedziony, gdy Bułgarzy rozeszli się, siadając na wyznaczonych im miejscach.
Dumbledore wrócił na środek i zaklaskał dwa razy, by na powrót zwrócić na siebie uwagę. Stojąca za nim Edith wyglądała, jakby miała za chwilę eksplodować.
- Teraz czas na uczniów akademii magii Beauxbatons - oznajmił donośnie.
Drzwi znowu się otworzyły. Lily, która wcześniej uznała bułgarskich uczniów za sztucznych, doprawdy nie wiedziała, jak w takim razie określić tę grupę ubranych na błękitno młodych Francuzów, którzy uśmiechali się tak, jakby ktoś po prostu wyrył dłutem taką ekspresję na ich twarzach.
- A to co? - usłyszała głos Rose.
Prawie wszystkie spojrzenia skupiły się teraz na bardzo wysokiej i chudej Francuzce o postrzępionych, błękitnych włosach, nieproporcjonalnie długim nosie i zdecydowanie figlarnym uśmiechu. Zamiast uśmiechać się promiennie jak reszta swoich rodaków, po prostu wyszczerzyła zęby do gapiących się na nią, zdziwionych uczniów, a niska, siwowłosa dyrektorka rzuciła jej wyjątkowo zniesmaczone spojrzenie.
Lily obserwowała rozbawiona, jak Edith w szaleńczym pośpiechu dyga kobiecie w mało dystyngowany, ale zdecydowanie czarujący sposób i niemal rzuca się na jedną z dziewczyn z pierwszego rzędu.
- Madame Lacroix! - szarmancko ukłonił się Dumbledore. - Proszę usiąść. Jestem pewien, że wszyscy musicie być wyczerpani podróżą... Odpocznijcie chwilę, mamy przed sobą cały wieczór.
Rose prychnęła rozbawiona widząc, jak Path ciągnie w stornę stołu Gryfonów dwie dziewczyny w błękitnych szatach, ani na chwilę nie zamykając ust.
- No i jesteśmy - poinformowała blondynka, gdy wreszcie dociągnęła koleżanki do stołu. - To jest Lily, Rose, Daniel, James, Peter, Remus, Alicja, Frank i Syriusz - wyrzuciła na jednym wydechu.
- Hm, rzeczywiście przystojny - zastanowiła się na głos ciemnowłosa dziewczyna, podając rękę Syriuszowi. Lily zauważyła, że wcale nie próbuje flirtować z Syriuszem, tylko raczej żartuje sobie z Edith. Tą umiejętnością wyrzucania z siebie podobnych fraz bez krzty skrępowania przypominała jej nieco Dorcas. Miała prawie czarne włosy, haczykowaty nos i szeroki, zabójczy uśmiech.
- Przecież wiesz, że nie zadawałabym się z brzydalami - stwierdziła natychmiast Edith. - To Vanilla - wyjaśniła wszystkim. - Cechuje ją niebywała spostrzegawczość. A to - wyciągnęła rękę i nieco brutalnie przyciągnęła do siebie drugą dziewczynę. - Jest Marquerite Ines. Gapiliście się na nią od chwili gdy przekroczyła próg, więc serio, możecie już przestać.
Lily siłą woli zmusiła się do oderwania wzroku od niebieskich włosów dziewczyny i uśmiechnęła się do niej szeroko.
- A więc Marquerite Ines, tak? - upewniła się.
- Ale wszyscy mówią na mnie Maria - rzuciła szybko, niemal z przestrachem dziewczyna.
- Ale czy Maria to po francusku czasem nie Marie? - zdziwiła się Alicja.
- Wiem, wiem - wzruszyła ramionami Marquerite, niedbale akcentując każdy wyraz. - Ale tak się przyjęło. Matka wierzyła, że odpowiednie imię zrobi ze mnie damę.
- Może to jest sposób - mruknęła pod nosem Rose, wskazując Marii krzesło tuż obok siebie. Vanilla tymczasem wślizgnęła się na wolne miejsce obok Edith.
- Jak podróż? - zagadnęła Lily, ale żadna z nich już jej nie słuchała. Wszystkie razem wpatrywały się w coś za plecami Lily, krzywiąc się lekko i mrużąc powieki. A potem nagle jednocześnie przewróciły oczami.
- No jasne - mruknęła znudzonym głosem Maria.
- Trafiony zatopiony
Lily i reszta obrócili się w stronę, w jaką patrzyły dziewczyny. Path gwizdnęła pod nosem w wyjątkowo jak na nią ironiczny, złośliwy sposób.
Do samego krańca stołu Hufflepuffu przysiadła się właśnie trójka dziewczyn z Beauxbatons. Wszystkie były nienaturalnie blade, z hipnotyzującymi, jasnymi oczami i wiecznie wyprostowanymi plecami, które nadawały ich szczupłym sylwetkom jeszcze więcej powabności. Już na pierwszy rzut oka uderzał w nich niesamowity spokój, który wiązał się z każdym wykonywanym przez Francuzki gestem i rzuconym przez nie spojrzeniem, nie kojarzący się przecież w ogóle z charakterem młodych ludzi. W tym momencie jedna z nich właśnie o czymś opowiadała, gestykulując delikatnie swoimi szczupłymi rękoma tak, jakby próbowała rzucić czar na siedzącego obok niej chłopaka. Sądząc z miny Puchona, zdecydowanie jej się udawało.
- Co dokładnie można zarzucić takiej ładnej dziewczynie? - zdziwił się Syriusz, gdy jedna, obracając się, spotkała jego wzrok i obdarzyła go lekkim uśmiechem.
Edith uśmiechnęła się bezradnie pod nosem i rzuciła Vanilli znaczące spojrzenie mówiące "A nie mówiłam?".
- Naprawdę podoba mi się twój system wartości, Syriusz - rzuciła tamta nieco ironicznym, ale przyjacielskim tonem.
Remus prychnął pod nosem, a reszta tylko szeroko się uśmiechnęła.
- Ale o co wam właściwie chodzi? - spytał James, gdy w końcu udało mu się odwrócić wzrok od trójki dziewczyn. Uśmiechnął się szeroko do siedzącej na przeciwko Edith. - Zazdrosna o urodę, brzydulo?
- Och uwierz mi - wtrąciła Vanilla, zanim Edith zdążyła otworzyć usta. (I tak wcale nie chciała nic mówić - po prostu kopnęła chłopaka pod stołem). - Gdyby chodziło tylko o urodę, przyjęłabym to z honorem.
- Więc?
Vanilla roześmiała się głośno.
- Ach, wy Anglicy, jesteście tacy niewinni...
- To wile - rzuciła zdawkowo Marquerite Ines.
Przez chwilę żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć.
- A co to są wile? - zapytał w końcu powoli James, za co wymierzono mu kolejnego kopniaka pod stołem. Uchylił się, wciąż chichocząc pod nosem.
- Nie zwracaj na niego uwagi - rzuciła Edith do nieco zaskoczonej Vanilli. - Tylko sobie żartuje, zadawanie kretyńskich pytań to jego specjalność.
Vanilla odetchnęła z ulgą.
- Skoro to wile - zastanowił się na głos Syriusz. - To czemu nie spoczywają jeszcze na nich moje dłonie?
- Bo to mieszańce - wyjaśniła Maria, wzruszając ramionami. - Trochę wili, trochę jakiegoś starego tłuściocha. Ale czar pozostaje.
James stłumił w sobie śmiech.
- Trochę na opak go zrozumiałaś, Maria - stwierdził w końcu. - On sam sobie zadał takie pytanie.
- Zadaje je sobie za każdym razem, gdy w szkole pojawia się ładna dziewczyna - dodał z lekko przepraszającym uśmiechem Remus.
Edith przewróciła oczami, ale kąciki ust Vanilli zadrgały.
- No cóż - westchnęła głośno Maria. - Prawda jest taka, że trzeba będzie je znieść. Vanilla i tak nie da sprzątnąć sobie sprzed nosa największych przystojniaków, prawda?
Edith zachichotała.
- Naprawdę, aż dziw, że się z nimi nie przyjaźnisz.
- To chyba przez ten krzywy nos - stwierdziła od razu Vanilla, przykładając do niego palec i jakby się nad tym zastanawiając. - Poza tym Blanche nigdy mnie nie lubiła, no wiesz... W końcu to tylko ja trzymam cię z dala od tego raju, którym jest ich towarzystwo.
- Na Merlina, Vanilla - przewróciła oczami Marquerite Ines. - Zawsze kiedy mówisz takie rzeczy, mam wrażenie, że za chwilę wzniesiesz toast za "piękne i niezwerbowane".
Edith wybuchnęła śmiechem, bez przerwy rzucając spojrzenia to na Vanillę i Marię, to na Lily i Rose, jakby nie mogąc się nacieszyć, że są z nią wszystkie w tym samym miejscu.
James poruszył się niespokojnie na swoim siedzeniu, co chwila zerkając w stronę trzech Francuzek przy stole Puchonów.
- Ed, nooo... Po co ktoś miałby cię werbować do takiej grupy?
- Trochę jak pięść do nosa - uśmiechnął się pod nosem Remus.
Z ust Edith zniknął nagle pełen błogości uśmiech. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu zamknęła je i nic nie odpowiedziała. Jej przyjaciółki otworzyły na chwilę szeroko oczy, ale na usta Vanilli wpełzł szybko wielki, diaboliczny uśmiech. Uniosła jedną brew do góry i spojrzała na Edith lekko karcącym i mocno rozbawionym spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć "Wiedziałam, że tak będzie".
- Nie powiedziałaś im, co...? - zapytała, rozbawiona zmieszaniem przyjaciółki.
Path nie odpowiedziała nic, tylko z dziwnym grymasem niemal zapadła się w swoim krześle.
- Czego nam nie powiedziała? - zapytał zdziwiony Syriusz, niemal przewiercając dziewczynę wzrokiem i znów przenosząc go na Vanillę, szczerzącą zęby do niezadowolonej Edith. Po chwili Francuzka nachyliła się konspiracyjnie i głośnym szeptem oznajmiła:
- Wstydzi się tego...
- Ale czego?! - nie wytrzymała w końcu Rose.
- No więc, Edith nie powiedziała wam pewnie...
Zerknęła w stronę przyjaciółki, która patrzyła na talerz z taką miną, jakby miała go za chwilę rozsadzić samą siłą woli.
- Nie powiedziała wam pewnie, że jest... wilą, prawda?
Tymczasem Alicja zaraz po przybyciu gości rzuciła się w tłum Francuzek, uporczywie starając się wypatrzeć dawno niewidzianą przyjaciółkę. Wśród grupy blondynek wypatrzyła w końcu jej ciemne włosy.
- Chlorrisa! - krzyknęła entuzjastycznie i po chwili już wisiała na szyi przyjaciółki.
- Cześć, kochana - Chlorissa ucałowała ją w oba policzki.
Miała na sobie błękitny mundurek i jak zwykle starannie ułożone włosy. Dopracowana do perfekcji, cała Chlorissa.
- Jezu, mam ci tyle do powiedzenia! - wykrzyknęła Alicja, ciągnąc ją w stronę wolnego miejsca przy stole.
- Czekaj, czekaj, tylko odsapnę - roześmiała się tamta. - I się rozejrzę... o, widzę Lily! A gdzie Dor? Chwila, czemu siedzą obok Huncwotów? Co?!
- Jest tu taka dziewczyna, Edith - powiedziała z zapałem Alicja. - To ta blondynka. Musisz koniecznie ją poznać! Po prostu wszystkim zmieniają się charaktery w jej towarzystwie. Mówię ci! Dokonuje cudów.
- Na przykład? - rzuciła Chlorissa ze swoim zwyczajowym sceptycyzmem.
Alicja uśmiechnęła się pod nosem.
- Na przykład ja i Frank w całkiem korzystnej sytuacji dzisiaj wieczorem.
Chlorissa wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
- Całkiem korzystnej? Opowiedz koniecznie!
- Jesteś wilą?! - wykrzyknął Syriusz, patrząc z niedowierzaniem na wściekłą Edith, która wydawała się nagle skrajnie nieszczęśliwa.
- W jednej szesnastej...
- Jednej ósmej - poprawiła, szczerząc zęby Vanilla.
- I to wcale nie jest fajne...
- ... chodź zupełnie bez powodu zazdrości ci tego połowa dziewczyn... - Norberg uśmiechała się jeszcze szerzej.
- To dlatego tak dziwnie poczułem się przy meczu! - wyrzucił z siebie Syriusz.
- I to niesamowite wrażenie pierwszego dnia... Jakbyś, cholera, płynęła!
- Ale nie myślałam, że...
- Chwila, chwila - przerwała Edith rozdrażnionym tonem. - Nie chcę, żebyście myśleli, że ja tego używam.
Syriusz, który chciał właśnie przytoczyć kolejny przykład niecności Edith, zamarł w połowie zdania.
- Jak to? Przecież...
- Nie przerywaj mi, Łapa - warknęła w jego stronę. - Wile nie charakteryzuje tylko dobry wygląd. Kojarzycie taką... magię wokół nich? - skrzywiła się, lekko zażenowana. - Jakby były idealne, lepsze od innych dziewczyn. No i jak się wysilą, to mogą kogoś próbować oczarować...
- Próbowałaś tego na Frossie? - zapytał zniesmaczony Syriusz.
Remus lewie powstrzymał wybuch śmiechu. Edith oparła brodę na dłoniach i spojrzała Blackowi w oczy jak już naprawdę skończonemu idiocie.
- Czy patrząc na mnie, czujesz się tak, jak patrząc na tamte dziewczyny? Czy sposób mojego zachowania wydaje ci się idealny? A może otacza mnie jakaś poświata, jak tamte dziewczyny w rogu, tylko że ja po prostu tego nie zauważam?
Chłopak zerknął szybko w stronę dziewczyn z Beauxbatons, a potem znów na Edith.
- Niee - zdziwił się. - Ale... dlaczego?
Przewróciła oczami.
- Bo udało mi się tego pozbyć. A teraz umiem to w sobie zatrzymać. Ale w pewnych sytuacjach, jak rozpiera mnie jakieś silne uczucie, radość, smutek... to przestaję to kontrolować.
- Jak przy Frossie? - zapytał po chwili.
Remus podrapał się po głowie, lekko zdziwiony.
- Wybacz pytanie, Ed - mruknął. - Ale to jakoś wybitnie chwalebne z twojej strony. Akurat ty... nie chciałabyś tego wykorzystać?
Vanilla roześmiała się głośno, nie zważając na zirytowane spojrzenie Edith.
- Właśnie o tym samym pomyślałam, kiedy ją poznałam.
Lily i reszta uśmiechnęli się pod nosem. Rzeczywiście, było w tym sporo prawdy. Ze wszystkich ludzi na świecie, to akurat Edith powinna wykorzystywać ten talent. No, chyba, że Dorcas.
- To po prostu strasznie niefajne - westchnęła w końcu Path. - Kiedy wszyscy są dla ciebie mili dlatego, że ich oczarujesz.
- Spójrzmy prawdzie w oczy, Ed - westchnął Syriusz. - I tak wszyscy są dla ciebie mili dlatego, że jesteś zgrabną blondynką.
Na ustach Edith w końcu zagościł jakiś tam uśmiech.
Po kolacji i krótkiej wycieczce po Hogwarcie, podczas której Edith zdążyła się już nieco rozchmurzyć, a Marii udało się pięciokrotnie poważnie zgorszyć swoją dyrektorkę, uczniowie wrócili do Wielkiej Sali. Z pomieszczenia zniknęły cztery ogromne stoły, zastąpione mniejszymi, zazwyczaj ośmioosobowymi. Trupie czaszki i dynie nadal straszyły z każdego kąta sali, ale ciszę wypełniła tym razem spokojna, lekko senna muzyka, wprowadzająca uczniów w zupełnie inny nastrój.
Edith zeszła z podestu dla tanczących i ruszyła w stronę dziewcząt z wyrazem potężnego obrzydzenia na twarzy. Właśnie odpędziła się od wyjątkowo nachalnego Bułgara. Facet miał ego jeszcze większe od bicepsów i był święcie przekonany, że nie wiele różni się od jej ideału mężczyzny.
- O czym rozprawiałaś z tym uroczym młodziencem? - powitała ją ze śmiechem Vanilla, a Path przywołała na usta sztuczny uśmiech.
- O muzyce - wyjaśniła spokojnie. - Marvin jest melomanem - dodała poufałym szeptem.
- Melonanem? No cóż - mruknęła Maria, dosiadając się do nich. - Tak właśnie myślałam. Vanilla obstawiała bezmózgiego pawiana, ale ja nie dałam się zmylić pierwszemu wrażeniu.
Edith zachichotała pod nosem.
- Zazdroszczę ci - oznajmiła niespodziewanie Lily.
- Czego? - zapytała Marquerite Ines, nawijając sobie na palec jedno z nienaturalnie wyglądających pasemek.
- Tego, że jesteś metamorfomagiem - wyjaśniła. - Bo jesteś, prawda? Możesz zmieniać swój wygląd... w zależności od nastroju.
- Wiesz - Maria uśmiechnęła się pod nosem. - Staram się zachować umiar.
- Przyznaj - zwróciła się do Rudej Vanilla ze swoim lekko zachrypniętym głosem, który zapowiadał kolejną złośliwość. - Gdybyś miała takie zdolności jak ona, zrobiłabyś z siebie kogoś ładnego.
- Znów zaczyna... - mruknęły jednocześnie Maria i Edith.
- A ona ma ten swój okropny, długi nos i paskudne cienkie usta...
Lily roześmiała się, ale w duchu musiała przyznać Vanilli rację.
- Znaczy, że podobają jej się inne rzeczy... jak ten bułgar, co podwalał się do Edith - zachichotała, a blondynka wymierzyła jej cios w plecy.
- Strasznie nachalny. I napakowany.
Wesołe iskierki zaświeciły się w oczach Vanilli.
- Wiesz, kogo zawołać, gdy miałabyś z nim problem!
Edith roześmiała się głośno i lekko przytuliła przyjaciółkę.
- Oczywiście, że wiem, moja ty wojownicza księżniczko.
Vanilla nagle podskoczyła, strząsając ze swoich ramion ręce Edith.
- Właśnie, przecież zapomniałam ci powiedzieć! Zgadnij, co będziemy robić w święta!
- Nie mam pojęcia, V.
- Uprawiać mugolskie sporty. Wszystkie. Wszystkie, jakie znasz. Czy nie jest to najlepsza wiadomość w twoim życiu?
Mówiąc to była radosna, ale dało się też odczuć niepodobną do niej rezerwę, z jaką zwracała się teraz do Edith. Path lekko zawahała się.
- Nie zaprzeczę - oznajmiła dopiero po chwili, ale ze śmiechem.
Vanilla uniosła brwi w górę, uśmiechnęła się zadowolona i imitując któryś z azjatyckich tańców oznajmiła:
- I to na Mindoro, nie byle gdzie!
- Czy możemy już jechać? - oznajmiła Edith natychmiast. - Proszę, Van, pozwól mi tylko spakować mój kostium kąpielowy.
Frank siedział na sali z lekkim uśmieszkiem czającym się w kącikach jego warg, co jakiś czas zerkając szybko na Alicję. Co prawda nie pocałowali się, ale było przecież blisko. Właściwie - bliżej niż blisko.
Gdy na sali rozbrzmiały pierwsze takty muzyki, spojrzał na nią jeszcze raz i upewnił się w przekonaniu, że powinien niedługo zacząć działać. Ale zanim to nastąpi, zaczeka parę sekund, by potrzymać ją w niepewności. Czemu nie? Dobrze wiedział, że spodziewała się od niego zaproszenia do tańca.
Ona i Rose stały obok siebie i wyglądały prawie jak siostry - obie ciemnowłose, w zwiewnych, jasnych sukienkach i z klasycznymi rysami twarzy. Frank zobaczył, jak któryś z Bułgarów prosi do tańca Wing i wstał, by po chwili ruszyć w kierunku jej koleżanki, ale nagle zatrzymał się.
Przed Alicją stał jakiś paskudny, cholerny blondyn, wyciągając w jej kierunku rękę i uśmiechając się obrzydliwie - albo tak przynajmniej wyglądało to dla Franka. W rzeczywistości można by zachowanie chłopaka uznać jako całkiem ujmujące. Po chwili Alicja podała mu dłoń i oboje ruszyli na parkiet.
Frank zaklął pod nosem.
Znowu coś mu się nie udało.
- Jaki ładny uśmiech - stwierdził Barton, Bułgar, z którym właśnie tańczyła Rose.
Całą siłą woli zmusiła się do nie przewrócenia oczami.
Kolejny przystojny, opalony atleta.
Z charakteru więcej niż ją irytował. Był tak pewny siebie, że graniczyło to z arogancją. Uparcie wpatrywał się jej w oczy, a komplementami sypał jak z rękawa.
I nawet dla wybrzydzającej Rose mogłoby to być bardzo przyjemnie, gdyby nie ta przemawiająca przez niego nachalność. Był najwyraźniej tak bardzo przekonany o swoim niezawodnym sposobie zjednania sobie dziewczyn, że nawet nie zwracał uwagi na to, jak Rose reaguje na jego zachowanie.
Jakby jeszcze tego brakowało, był jeszcze jeden powód powód, ze względu na którego komplementy Bartona niesamowicie ją irytowały.
Powód ten siedział właśnie ze znajomymi przy stojącym niedaleko parkietu stoliku, a towarzyszyła mu więcej niż niespecjalna mina.
Gdy spojrzenia jej i Daniela spotkały się, przysunęła się do Bartona na chwilę tak, żeby nie widział co robi i posłała swojemu chłopakowi bezradne spojrzenie. Tamten wykonał gest, który mógł być jedynie imitacją odcinania Bułgarowi głowy. I podpalania. I wdeptywania prochów w ziemię,
Prawie gwizdnęła.
Uch, brutalnie.
- Jak możesz być tak ładna - zastanawiał się na głos Barton. - I równocześnie tak nieśmiała?
Prawie się zakrztusiła.
Tego już za wiele!
Była naprawdę wściekła, a to uczucie wyzwolił chyba w niej gest Daniela.
- Wcale nie jestem nieśmiała - stwierdziła, przywołując na twarz sztuczny uśmiech.
- Nie? - zdziwił się, patrząc jej głęboko w oczy.
- Nie - potwierdziła. - Jest we mnie kilka cech, które uważam za niemal godne podziwu. Ale wiesz, co mam najwspanialszego?
Barton nieco ogłupiał, słysząc nagle z jej ust takie pytanie. Jej nagła pewność siebie nieco zbiła go z pantałyku.
Nie dała mu szansy na odpowiedź.
- Chłopaka - oznajmiła dosadnie, nie kryjąc już irytacji.
Wyswobodziła się z jego objęć i w końcu mogąc przewrócić oczami, czym prędzej ruszyła w kierunku Daniela.
Frank spojrzał na Alicję, śmiejącą się radośnie do jasnowłosego chłopaka. Zatańczyła już z nim trzy razy. Miał nadzieję, że teraz już ją zostawi.
Stał po drugiej stronie sali. Z radością zobaczył, że chłopak odchodzi. Raźnym krokiem ruszył w jej kierunku.
Nie powinien był czekać. Co za idiotyczny pomysł, żeby "trzymać ją w niepewności"! Nie jest dziewczyną, do cholery, powinien był od razu podejść, a wtedy ten obcokrajowiec w ogóle by się do niej nie zbliżył.
Teraz przynajmniej miał szansę. Przyspieszył kroku, ale w połowie drogi coś go zatrzymało.
Towarzysz Alicji wrócił. Z kieliszkami. A więc oddalił się tylko po coś do picia.
Wypili napoje śmiejąc się co chwilę, a potem on znowu pociągnął ją na parkiet. Po raz czwarty.
Frank z wściekłością kopnął najbliżej stojące krzesło, dodając do tego parę starannie dobranych przekleństw. A potem obrócił się na pięcie i szybko wyszedł z sali, potrącając wszystko, co było na jego drodze.
Przyjęcie dopiero rozpoczęło się na dobre, ale dla niego już dawno mogło się zakończyć.
Szkoda, że nie rozpoznał zmieszanego śmiechu Alicji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz