Rozdział 58 - Owoc śmiechu i ciszy


1 kwietnia, wtorek
Pogoda, jak to w kwietniu, znowu zmieniła się drastycznie w przeciągu kilku godzin i Błonia wyglądały po prostu okropnie. Zupełnie jak w zeszłym tygodniu cała trawa była mokra od prawie niezauważalnego, a przez to jeszcze bardziej uporczywego deszczu, a smętne, jeszcze nie do końca zazielenione drzewa wyglądały jak Eryk po meczu qudditcha: przemoczone, pokiereszowane i w nie najlepszej zdrowotnej kondycji.
William był ubrany w ciemnoszary, wełniany sweter i wyglądał w nim znacznie lepiej niż w ponurych, prawie militarnych szatach Durmstrangu. Lily niemal zaskoczyło, jak bardzo może się wydawać przystojny bez tej zimnej, tajemniczej aury, która zazwyczaj go otaczała.
Przywitała się z nim lekkim uśmiechem i stanęła naprzeciwko, opierając plecy o pień wierzby płaczącej, pod której gałęziami ukryli się przed deszczem. Schowała za plecami dłonie, których niemal niezauważalne drżenie zdradzało jej zdenerwowanie.
William zagryzł na chwilę wargi.
- Nie jestem przyzwyczajony do wymawiania więcej niż tysiąc słów dziennie - powiedział w końcu.
Lily zupełnie to zaskoczyło. Ręce ukryte za plecami nie przestawały drżeć, ale ta niespodziewana otwartość, z jaką William wypowiedział to tak oczywiste zdanie, wyraźnie wskazała Lily, że nie będzie to byle jakie, nic nieznaczące spotkanie. Nie wiedząc zbytnio, co ma na to odpowiedzieć, po prostu milczała.
- Czy aż tak bardzo ci to przeszkadza? - dodał po chwili.
Zakłopotany uśmiech zagościł na jej ustach. Skąd miała wiedzieć? Jak rozpoznać, co naprawdę jest irytujące, a co tylko kolejnym, głupim afrodyzjakiem? Ona z pewnością nie znała samej siebie na tyle dobrze, by po prostu to stwierdzić, jasno i niezaprzeczalnie.
- Czemu odwołałeś nasze spotkanie w zeszłym tygodniu? - zapytała zamiast tego.
- Była brzydka pogoda - odpowiedział natychmiast. Lily uniosła w górę brwi, a William rozejrzał się z niesmakiem dookoła. - Zupełnie jak dzisiaj zresztą.
Wepchnęła ręce do kieszeni i spojrzała na niego niepewnie.
- Nie chciało ci się ze mną spotkać, bo była brzydka pogoda? - powtórzyła zupełnie zbita z tropu.
- Chciałem się z tobą spotkać.
- Widocznie nie aż tak bardzo - odparła i chociaż powiedziała to jako żart, było w jej głosie coś ponurego.
William wbił w nią uważne spojrzenie. Nie znosiła, gdy świdrował ją w ten sposób wzrokiem, próbując odgadnąć jej myśli na podstawie zmarszczek na czole i mimowolnych ruchów ust.
No dobra, to kłamstwo. Zazwyczaj to lubiła. Zazwyczaj, ale teraz doprowadzało ją to niemal do pasji.
- Czemu się denerwujesz? - zapytał w końcu głosem tak spokojnym, że poczuła się zupełnie zagubiona.
Przez chwilę ważyła swoje słowa, a potem wzięła głębszy oddech, gotowa powiedzieć mu, jak bardzo wyprowadzają ją z równowagi te jego zmiany osobowości, to, że potrafi w jednej chwili być troskliwy, miły i ujmujący, a zaraz potem tajemniczy, sarkastyczny i rozpraszający, i że to nie te jego złośliwe cechy są problemem, że mogłaby bez problemu i z taką samą łatwością zakochać się w którymkolwiek z tych dwóch charakterów, ale że nie może znieść tej ich przemienności, że on nie może jej na zmianę uspokajać i wyprowadzać z równowagi, bo to po prostu nieludzkie i ponad miarę wycieńczające.
- Nie mogę zrozumieć... - zaczęła.
- Chodźmy się napić herbaty.
Nigdy w życiu nie słyszała, żeby komukolwiek przerwał. Znowu zupełnie ją zaskoczył. Dla osoby takiej jak on wcięcie się komuś w zdanie musiało wymagać wykorzystania połowy zapasów całodziennej energii, więc wszystkie słowa, które miała wyrzucić z siebie Lily uwięzły jej w gardle i powoli przełykając ślinę jedynie skinęła głową.
William wyciągnął w jej kierunku rękę i spokojnie zaprowadził w stronę jeziora.


James zeskoczył z miotły w momencie, w którym Syriusz faulował właśnie kolejną zawodniczkę, tym razem Ravenclavu, z tym swoim olśniewającym, przepraszającym uśmiechem rozświetlającym jego nieco zaróżowioną od wysiłku twarz.
- Ja już nie mogę z tym człowiekiem - jęknął w stronę Eryka, lekko naśladując załamane pomruki Lupina. - Czy to jakiś nowy sposób na podryw czy co?
Eryk uśmiechnął się rozbawiony, po czym przeniósł czujny wzrok na szybującego w powietrzu Syriusza.
- No nie wiem - odparł. - Moim zdaniem to całkiem nowy sposób na zaklepanie sobie miejsca w drużynie. I prawdę mówiąc, jest bardziej skuteczny niż jakikolwiek inny.
Syriusz podrzucił kafel w górę i odbił go ręką w stronę mknącej tuż pod nim Edith. Zanim jednak James zdążył zobaczyć, jak zdobywa kolejny punkt, usłyszał tak nieprzyjemnie znajomy, świszczący odgłos i w ostatniej chwili uchylił się przed skierowanym w jego kierunku tłuczkiem.
- Moterry, ty cholerny palancie - krzyknął zdenerwowany. - Ta pałka, którą trzymasz w ręce, ma wyższy iloraz IQ od ciebie!
Benjamin, bez wątpienia najlepszy pałkarz, jakiego widziano w Hogwarcie od kilku lat, wyhamował swoją miotłę tuż przed nosem Jamesa, jeszcze bardziej pogłębiając jego frustrację.
- Wygląda na to, że wasz gryfoński dream team zgarnął właśnie sprzed nosa całej reszcie dwa z czterech pozostałych miejsc w drużynie - rzucił spokojnie Puchon.
Syriusz i Edith właśnie przybijali sobie piątkę, wisząc do góry nogami. James uśmiechnął się mimowolnie, choć nadal starał się okazywać Benjaminowi, jak bardzo jest obrażony za ten jego zwyczaj posyłania tłuczków w kierunku każdej osoby, której uwagę chciał na siebie zwrócić.
Kiedy po rozmowie z McGonaggal bezapelacyjnie najlepszy szukający Hogwartu doprowadził się do stanu używalności - to znaczy odzyskał po prostu umiejętność wyrzucania z siebie słów równie szybko i bez namysłu co dawniej - James zabrał się za sklejanie swojej pięknej, perfekcyjnej reprezentacji, o graniu w której marzył chyba każdy uczeń, który kiedykolwiek należał do którejś z czterech drużyn quidditcha.
Eryk i Benjamin byli jego pierwszymi, oczywistymi wyborami. Syriusz i Edtih też, ale James nie chciał być oskarżony o faworyzowanie któregokolwiek z gryfońskich zawodników.
Kolejne eliminacje, które przeprowadzali w przeciągu ostatniego tygodnia jednoznacznie pokazały, że jeżeli chodzi o pracę zespołową, na tę dwójkę po prostu nie ma mocnych. Szalone akrobacje Edith i kurtuazyjna brutalność Syriusza mało kogo nie pozostawiłyby pod wrażeniem.
- Mamy niezłe szczęście, że postanowili pogodzić się akurat przed zawodami quditcha - mruknął Eryk, najwyraźniej myśląc dokładnie o tym samym, co James.
- To prawda - mruknął pod nosem. - Po tym ostatnim miesiącu myślałem już, że nigdy nie zobaczę ich w tak zgodnej współpracy.
- Edith i Syriusza? - zapytał Benjamin i zarówno James, jak i Eryk niemal podskoczyli na swoich miejscach, zupełnie zapomniawszy o obecności Puchona. - No dalej, chłopaki, zdradźcie mi cokolwiek, nie mogę żyć samymi plotkami.
- Nie ma mowy Moterry - uciął zdecydowanym tonem James. - To nasz przyjaciel i bardzo troszczymy się o jego dobrą opinię.
- A co z tą opinią, że po pół roku stosowania wszystkich swoich sztuczek próbował upić Path eliksirem miłosnym i tylko jej kopniak w pewne wyjątkowo czułe miejsce uratował ją przed utratą ludzkiego szacunku na wieki?
Eryk wybuchnął śmiechem.
- Myślałem, że mały romansik z Blackiem to powód do dumy, a nie wieczna hańba - zauważył James ze skonsternowaniem. - Kiedy to się zmieniło?
- Mniej więcej w tym momencie, kiedy obojgu wam rozkleiły się serduszka - uśmiechnął się szeroko Benjamin. - Syriusz z żalu przestał dbać o jakość niesfornego potargania swoich włosów, a ty zakochałeś się w kolejnej rudej dziewczynie. Co swoją drogą nasuwa jeszcze jedno pytanie, mianowicie kiedy powiesz jej, że jest za słaba, by grać w tej drużynie?
James skrzywił się, mocno zniechęcony.
- Od kiedy jesteś taki niemiły dla dziewczyn, Mottery?
- Nie jestem niemiły dla twojej dziewczyny - mruknął, przewracając oczami. - Jestem niemiły dla ciebie. Malfoy i Clark Moodney są o wiele lepsi i od samego początku było jasne, że konkurencja sprowadza się do tej dwójki. To dla ciebie jestem niemiły, Potter. Po cholerę wodziłeś ją za nos taki kawał czasu?!
James skrzywił się jeszcze bardziej.
- Jak powiedzieć swojej dziewczynie... że nie uważam jej za wystarczająco dobrą, by dać jej szansę? - powiedział w końcu z zakłopotaniem, kierując spojrzenie w stronę przyjaciół.
Oboje wzruszyli po prostu ramionami. No jasne - Benjamin nie miał dziewczyny, a znając Dorcas, jakikolwiek związek, jaki mógł sobie wyobrażać z nią Eryk, polegałby na kompletnej, absolutnej, dociągniętej do granic przyzwoitości szczerości.
Cholera, bycie z dziewczyną stwarzającą tak mało kobiecych problemów jak Dorcas to jednak musi być marzenie. Nic dziwnego, że Fross jest taki zakochany.
James podrapał się po głowie i ze zniechęceniem przywołał do siebie gestem ostatnią osobę, którą prosił o jakiekolwiek dotyczące związków rady.
Syriusz wylądował tuż obok i wysłuchawszy problemu Jamesa jak zwykle nawet nie udawał, że podchodzi do tego poważnie.
- Spytaj Eryka - zachichotał otwarcie. - To on jest specem od szczerych wyzwań.
- Bardzo zabawne - syknął Fross. - Panie Kocham-cię-bo-się-wkurwiłem Black.
Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Syriusza.
- To było okrutne - poskarżył się płaczliwym tonem.
- Właśnie, i należało ci się.
James przewrócił oczami i jak zawsze po zwróceniu się do Syriusza po jakąkolwiek radę zadał sobie w głowie pytanie, po cholerę w ogóle próbował z nim rozmawiać.
- No dobra, Moterry - oznajmił bezceremonialnie Black. - Idź kogoś pogłaskać tymi swoimi ukochanymi tłuczkami, mamy tutaj kilka prywatnych kwestii do omówienia.
- Och dajcie spokój, chłopaki - jęknął niezadowolony Benjamin. - Dajcie mi chociaż posłuchać!
- To prywatne kwestie - udał oburzenie James, po czym prychnął śmiechem. - No przepraszam, stary, ale taka jest prawda.
- Ale ja umieram, umieram, by usłyszeć jakąś potwierdzoną plotkę - sapnął. - Powiedzcie mi, co tam się u was dzieje, a ja w zamian opowiem wam najbardziej skrytą tajemnicę mojego domu.
Cała trójka jednocześnie wybuchnęła śmiechem.
- Kogo ty próbujesz oszukać, Benjamin? - zachichotał Eryk. - Jeszcze nie narodził się człowiek, którego interesowałoby, co się dzieje w Hufflepuffie.
Benjamin przybrał wyjątkowo surowy wyraz twarzy i nie odzywając się już ani słowem, wsiadł na swoją miotłę i odleciał w stronę szóstki pozostałych na stadionie ścigających, gotów wyładować na nich swoją złość i przygnębienie.
Jego wściekłość była jednak jedną wielką farsą, bo jak każdy Puchon był tak naprawdę miły, nieobrażalski i nieskłonny do wymyślania plotek, a kiedy łamał ludziom żebra na boisku quidditcha, zawsze przepraszał grzecznie tak jak przystało na dystyngowanego angielskiego gentlemana, którego ideał uosabiał. Jego uwielbienie dla wysłuchiwania plotek i pociąg do pozbawionych uczuć dziewczyn takich jak Vanilla były jedynymi wadami, jakie można mu było zarzucić.
Syriusz z uśmiechem odprowadził go wzrokiem.
- No dobra, Fross, do szczegółów - oznajmił, gdy tylko Benjamin oddalił się na bezpieczną odległość. - Co za komedie odstawiacie tym razem z Dorcas?
- Ale nie rozpisuj się za bardzo, bo im dłużej tym stoimy, tym większe prawdopodobieństwo, że Moterry przywali ci za tę obrazę tłuczkiem - wtrącił jeszcze James.
- Och, daj spokój, wtedy nasz przyjaciel po prostu wykopie go nogą, tak, jak to umie najlepiej - rzucił z sarkazmem Syriusz, a Eryk skrzywił się mocno na samo wspomnienie tego niefortunnego popisu gracji, jakim pochwalił się podczas ostatniego meczu na oczach całego Hogwartu. - No, Fross, do rzeczy.
- Do rzeczy z czym? - zapytał niewinnie.
James westchnął głęboko.
- Rozmawialiście, prawda? - mruknął, niezadowolony, że będzie musiał to z niego wyciągać. - Coś ci chyba musiała powiedzieć.
- Ty raczej nie mogłeś już dorzucić nic więcej - dodał pod nosem Syriusz.
Eryk dumnie wziął się pod boki.
- Myślisz, że to mnie zaboli? - powiedział odważnie. - Te twoje głupie komentarze? Gadaj sobie co chcesz, ale, świadomie czy nie, w końcu zdecydowałem się oznajmić jej swoje uczucia otwarcie i przynajmniej teraz wiem, że ona też mnie kocha i mogę spokojnie czekać, aż poustawia sobie wszystko w tej swojej zabałaganionej, nieodkurzanej głowie.
James uśmiechnął się szeroko.
- To najlepsze podsumowanie Dorcas, jakie w życiu słyszałem.
- Powiedziała ci, że cię kocha? - nie na żarty zdziwił się Syriusz.
Pewność siebie i zdecydowana pozycja Eryka zniknęły tak szybko, jak tylko się pojawiły.
- No - chrząknął. - Niedokładnie. Ale przyznała się do tego w ten swój niezdarny sposób - dodał szybko, widząc rozbawione spojrzenia Huncwotów. - Och, dajcie mi, do cholery, spokój! - wykrzyknął w końcu, zdenerwowany ich pewnymi siebie minami i nieskrywanym rozbawieniem.
- Może powinieneś pogadać o tym z Remusem - zasugerował w końcu James, któremu jakaś słabość serca kazała się ulitować nad tym romantycznym zdenerwowaniem Eryka. - On zna ją najlepiej z nas wszystkich, może powie ci, co...
- Nie będę zasięgać rad na temat mojej przyszłej dziewczyny od innego faceta! - warknął Krukon, poważnie się już denerwując. - Sam dobrze wiem, co powinienem teraz zrobić.
- A co powinieneś teraz zrobić? - zapytał łagodnie Syriusz, dławiąc rozdzierający go śmiech.
- Poczekać, aż dojrzeje do tego, żeby powiedzieć mi to w twarz - oznajmił, i cień jego zdecydowania jakby powrócił. - Póki nie zdobędzie się na wykrztuszenie z siebie tych głupich dwóch słów, nie ma mowy o żadnej nagrodzie.
James zdębiał.
- Błagam, powiedz mi, że nie nazwałeś siebie właśnie nagrodą - jęknął z przerażeniem. - Że miałeś coś innego na myśli.
Eryk znowu wziął się pod boki.
- Jestem wspaniałą partią, Potter - powiedział bez cienia uśmiechu. - Kochanie mnie to przyjemność, do której prawa nie zdobywa się byle czym.
Po sekundzie konsternacji cała trójka wybuchnęła śmiechem i żaden z nich nie miał już nic więcej do dodania, oprócz Jamesa, któremu zawiłość i otwarta głupota relacji Eryka i Dorcas kazała z głębszym rozrzewnieniem pomyśleć o własnym, spokojnym związku.
I kiedy zorientował się, że postawił właśnie hipotezę zupełnie odwrotną do tej, którą wymówił w głowie zaledwie kilka minut temu, pomyślał, że Britain jest właściwie kobietą o wiele prostszą w obsłudze niż Dorcas i jej prosty, przyjemny charakter pozwoli ze spokojem przyjąć do wiadomości ten niezależący przecież od Jamesa fakt, że istnieją w Hogwarcie ścigający, którzy lepiej od niej grają w quidditcha.
- Wiecie co? Oboje mieliście rację - oznajmił z zadowoleniem. - Szczerość to jedyna droga w takich sprawach. Pogadam z Britain już dzisiaj.
Na rozbawionej twarzy Eryka pojawiło się przerażenie.
- Ależ James, czy ty nie słyszałeś tych bredni, które dopiero co wygadywałem? - zawołał zaskoczony. - Przecież wystarczy na nas spojrzeć, no spójrz na nas, Potter - dodał, stając bliżej Syriusza i uśmiechając się załamany. - Jesteśmy bandą idiotów, ot co. Jeśli chcesz prawdziwej rady, zgłoś się do jakiejś dziewczyny, do diaska.
- Najlepiej do Lily - dodał beznamiętnie Syriusz, nawet nie udając, że specjalnie przejmuje się jakimikolwiek słowami, które opuszczają jego usta. - My dwaj z pewnością nie mamy racji.


Tego wieczoru James szukał Lily ponad godzinę, błądząc po najbardziej ponurych zakamarkach Lochów i wdychając opary wiecznie gotujących się kociołków, którymi wypełnione było większość z tych sal. Nie wpadłszy już na żaden inny pomysł, gdzie mogłaby się przed nim schować Evans, James wspiął się w końcu do Wieży Gryffindoru i runął na kanapę, zupełnie znużony, obojętny i znarkotyzowany, przypominający bardziej zwiędły kwiatek niż dumnego kapitana, który zaledwie kilka godzin wcześniej obsypywał swoją dopiero co formującą się drużynę potokiem radosnych przekleństw, mających jeszcze bardziej zachęcić ich do wysiłku.
Lily wróciła do dormitorium dopiero późną nocą, odnalazłszy wewnętrzną harmonię i spokój ducha tam, gdzie najmniej spodziewała się je znaleźć: w ciepłym uścisku Willa.
Kiedy po raz pierwszy odkryła, jak dobrym jest słuchaczem, kiedy nie ma ochoty jej dokuczać w ten swój zupełnie rozpraszający sposób, ich bardziej intymne spotkania ograniczały się raczej do wspólnego rozkładania jej problemów i spostrzeżeń na czynniki pierwsze, na jej ciągłych opowieściach, które William migiem pojmował znacznie dogłębniej, niż osoby takie jak Rose czy Edith, które Lily uznawała za sobie bliższe, ale z którymi widocznie za bardzo różniła się charakterem. Rola Willa podczas tych rozmów polegała na rozplataniu zawiłych opowiadań Lily, pozbywaniu się setek porównań i gestykulacji zastępującej słowa, by w końcu określić jej odczucia prostymi zdaniami, zamknąć je w kilku zwyczajnych, ale dobitnych słowach, których ona sama nie potrafiła nigdy odnaleźć. Jego nietypowy sposób bycia sprawiał, że umiał po prostu definiować uczucia Lily.
Ale to wszystko działo się rzadko, tylko wtedy, gdy spotykali się sami, spokojni, nie działąjący w pośpiechu. A żeby do takiego spotkania doprowadzić, trzeba było przejść przez tę ciągle rosnącą nawałę problemów, przez tupet i nieśmiałość Lily, przez skrytość i dziwactwa Williama i przez wymyślane cały czas na nowo konwenanse, które nie pozwalały im zbliżyć się do siebie zanadto dopóki nie sfinalizują spraw fizycznych, nie rzucą się na siebie i nie zaczną całować, tak jak na poważnych nastolatków przystało.
Ale tego dnia było inaczej. Jakoś wszystko ułożyło się inaczej.
Spacerowali przez chwilę pozbawieni jakiegokolwiek celu, podczas gdy Lily uporczywie starała się nie myśleć o dłoni Williama zaciśniętej wokół jej własnej jako o czymś nazbyt istotnym. Ręka męczyła jej się w tym łagodnym uścisku, a kroki, stawiane tak, by układały się w rytm równy z jego krokami, wypadały po prostu niezdarnie i nienaturalnie. Wykorzystując chwilową otwartość Williama, Lily zadała mu wszystkie pytania, które pojawiały się w jej głowie, kiedy patrzyła na jego profil, a on odpowiadał na nie nieskończenie spokojnym głosem. W końcu wszystkie gotowe pytania skończyły się i kiedy obmyślała w głowie kolejne, odkryła coś zabawnego, a mianowicie to, że to dopiero w ciszy Williama odzyskuje spokój, że dłoń nareszcie przestaje jej drętwieć, a stopy wyrównują swój rytm. Odrzuciła któreś z banalnych zdań, które miała wypowiedzieć, w końcu przywykając do tego, czego najbardziej starała się uniknąć i co ktoś określił kiedyś mianem niezręcznego, naznaczając brak paplania głupot i wymuszania z siebie banałów jako najmniej komfortową atmosferę, jaka może wytworzyć się między dwojgiem ludzi.
Zupełnie jakby wyczuł to w rytmie krwi pulsującej w dłoni Lily albo zobaczył zmianę w jej sztywnej do tej pory pozycji, William zaciągnął ją pod tę samą wierzbę, przy której się spotkali, przykrył oboje kocami i otoczył swoimi ramionami. Prostota tego gestu i delikatność jego rąk doprowadziły Lily do wybuchu zupełnie niekontrolowanego śmiechu, bo, jak jej się wydawało, bezpretensjonalność Williama dramatycznie kontrastowała z pełnymi komicznego etosu, pseudoromantycznymi objęciami, jakimi niektórzy chłopcy obdarzali swoje dziewczyny w zakamarkach hogwarckich korytarzy. Prawda była jednak znacznie prostsza: Lily roześmiała się, bo po prosu była w tym momencie szczęśliwa i William nie zabrał speszony swoich rąk, ale wręcz przeciwnie, sam roześmiał się w jej włosy, bo jej łagodny śmiech był tak różny od nerwowego chichotu, jakim zazwyczaj go obdarzała, że natychmiast rozpoznał w nim prostą, szczerą radość.
James nie doczekał się Lily, siedząc do późna w Pokoju Wspólnym, bo ona i William tego wieczoru w końcu nawiązali tę nić porozumienia, której brakowało im przez cały ten okres, od kiedy zaczęli się spotykać, i która miała nareszcie uciąć napiętą, nerwową atmosferę, która do tej pory się między nimi wytwarzała.
Ponieważ nie ma przeklętej choroby ani wirusa, które zarażałyby bardziej niż szczery śmiech, William po raz pierwszy wpadł w towarzystwie Lily w humor tak dobry, że upust dawało mu tylko szeptanie Lily na ucho wszelkiego rodzaju drobnych głupot, które wpadały mu do głowy, kiedy w cieniu drzew obserwowali ostatnich uczniów uciekających do zamku przed zapadnięciem zmroku.
Kiedy w końcu nachylił się, by lekko ją pocałować w kącik roześmianych ust, Lily nie omieszkała zwrócić mu uwagi, że podczas ich ostatniej rozmowy przyrzekał nie całować jej aż do chwili, gdy stanowczo o to poprosi.
William uśmiechnął się w ten sam żartobliwy sposób, w jaki uśmiechnął się zaraz po tym, kiedy po raz pierwszy zaskoczył ją pocałunkiem.
- Och daj spokój, Evans - oznajmił tonem, w którym rozpoznała parodię dumnych mężczyzn Durmstrangu - Prosiłaś się o niego cały wieczór.

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz