Rozdział 69 - Wyrzuty sumienia


20 kwietnia, niedziela
James siedział przy stole w Wielkiej Sali i z niemożliwie ponurą miną sączył poranną kawę, wpatrując się Lily jedzącą śniadanie na drugim końcu sali i zastanawiając się, czemu dzień wcześniej zachował się jak zupełnie skończony dureń.
Sam prawie nie tknął znajdującego się na stole śniadania. Nawet nie silił się na nałożenie sobie porcji - od wydarzeń poprzedniego dnia czuł dziwne ssanie w żołądku. Uczucie nie odstępowało go właściwie już od momentu, kiedy targany dziwną i bezpodstawną wściekłością opuścił szklarnię, zostawiając Lily samą z doniczką pełną czterolistnych koniczyn do przesadzenia. Wściekłość, mimo że zupełnie bezzasadna, była właściwie całkiem kojąca. Póki trwała, póty mógł z satysfakcją wspominać swoje słowa, przekleństwa i rzucanie szpadlami. To, jak nie pozwolił Lily, bogu ducha winnej, ale z jakiegoś powodu bardzo źle przez niego odbieranej w tamtym momencie, dotknąć siebie palcem, kiedy próbowała pomóc z okruszkami ziemi w jego oku. Jakie to było satysfakcjonujące, jak szalenie przyjemne móc odepchnąć wtedy jej ręce! 
Tak, wściekłość była kojąca. Ale szybko minęła, bo była bezpodstawna. Bo nieważne, jak ciężko nad tym myślał, nie mógł znaleźć ani jednej rzeczy, ani jednego gestu ani ani jednego słowa, za które miał by prawo winić Lily. Co było oczywiste, ale i tak przeszukiwał w tym celu swoje wspomnienia. Bo gdy tylko wściekłość go opuściła, na jej miejsce weszło to uczucie ssania w głębi jego żołądka. Dyktowane dwoma rzeczami: Pierwszym, oczywistym, było poczucie winy. Drugim pustka, jaką był brak Lily. Minął niecały dzień. Często zdarzało się, że i tak nie zamieniliby słowa przez tak krótki okres czasu. Ale tym razem nie było to przypadkowe. Jamesa dręczyła myśl, że on siedzi tutaj, otoczony drużyną quidditcha Hogwartu, a ona siedzi na drugim końcu stołu Gryffindoru, w towarzystwie reszty ich przyjaciół - i że kiedy będzie mijać Lily w drodze do wyjścia, nie będzie mógł zatrzymać się obok, potargać jej włosy, rzucić głupi żart, zagadać... A mówiąc zupełnie szczerze, jedyną rzeczą, na jaką miał teraz ochotę, to podejść do niej, przytulić ją jak najmocniej i wyszeptać na ucho "przepraszam". I może gnieść ją w tym uścisku, dopóki nie rozbawi jej swoim niedojrzałym zachowaniem na tyle, by parsknęła śmiechem i z miejsca mu wybaczyła.
Skrzywił się niewyobrażalnie, przypominając sobie z zażenowaniem, od którego robił się czerwony na twarzy, swoje rzucanie szpadlami w towarzystwie przekleństw. Cholera jasna, ale z niego macho. Tak się cieszyłeś, dupku, pokazując, jakim jesteś męskim mężczyzną, jaki jesteś wulgarny i fizyczny, a teraz chciałbyś przytulać i szeptać? Żenujące.
Znowu spojrzał na Lily. Ssanie w jego brzuchu rosło na sile od patrzenia, jak Evans nerwowo i bezmyślnie dłubie łyżką w owsiance, która od jakiś dziesięciu minut nie znalazła się nigdzie w bliskim promieniu jej ust. Najwidoczniej też nie miała apetytu. No proszę. Wyrzuty sumienia Jamesa rosły na sile. Szczególnie, że brak apetytu Lily utwierdził go w przekonaniu, że kłótnia była dla niej co najmniej równie znacząca, co dla Jamesa - a to, na ułamek sekundy, sprawiło mu dziką satysfakcję. Z zażenowania własną osobą znowu oblał się rumieńcem. 
Kawał z ciebie dupka, Potter. Jesteś po prostu obrzydliwy. 
- James? - usłyszał, i przeniósł wzrok na Eryka, który z rozbawioną miną wypuszczał i z powrotem łapał w garść złotego znicza. - Gdzie twoja cotygodniowa pogadanka?
Odchrząknął.
- Myślałem, że jako zastępca kapitana, z radością przejmiesz po mnie ten obowiązek, Fross.
- Nie spoufalaj się ze mną, tylko moja dziewczyna mówi na mnie "Fross".
James zdał sobie sprawę, że jego wzrok znowu uciekł w stronę drugiego końca stołu. Szybko obrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na Eryka bez zrozumienia.
- Co za głupoty ty teraz pieprzysz, Eryk?
- O, a więc słuchasz - znicz na chwilę opuścił dłoń Krukona, po czym znowu zniknął w jego zaciśniętej pięści. - Tylko tak cię testuję.
- Aha - James zamieszał swoją kawę i dopił ostatnie krople jednym haustem.
- Jesteś dzisiaj nie swój, Potter.
- Może jest zazdrosny o znicza - zasugerował wesoło Benjamin.
- Na pewno nie o twoje tłuczki, Moterry.
- Jeśli tak bardzo nie lubisz moich tłuczków, to czemu zawsze się na nie wystawiasz, Fross?
- Proszę, przestańcie. Ilość testosteronu w tej grupie jest nie do zniesienia - Edith potarła swoje skronie ruchem męczenniczki, ale i tak uśmiechała się leciutko.
Przy stole zapadła cisza.
- ..James? - Edith zmarszczyła brwi.
Potter znowu zerknął w bok, po czym gwałtownie wstał.
- Tak, tak... testosteron. Już o to pytałem - Edith rozłożyła na bok ręce w geście niezadowolenia, ale została zupełnie zignorowana. James przeskoczył przez ławkę, po czym na chwilę zatrzymał się i poklepał Eryka po ramieniu. - Eryk, dokończ pogadankę. Widzimy się wieczorem na pętlach - machnął ręką. - Siema!
Fross skrzywił się nieznacznie.
- Nawet nie próbował zabrać mi znicza... 
- Ma jakieś swoje sprawy do załatwienia - odpowiedział Syriusz.
Reszta drużyny odwróciła się z powrotem w stronę stołu i śniadania, ale Syriusz i Edith nadal odprowadzali Jamesa wzrokiem. Potter szybkim krokiem przemierzył salę, po czym zatrzymał się przy przyjaciołach właśnie kończących śniadanie i wślizgnął na miejsce, które dosłownie jakąś minutę temu zwolniła Lily.
- No tak - Edith westchnęła. - Chyba pokłócił się z Lily.
Syriusz skinął głową, widząc, jak James zaczyna gestykulować.
- Wczoraj na zielarstwie. 
- Lily też miała wybitnie słaby humor, kiedy wróciła do dormitorium - Edith ugryzła kawałek bułeczki cynamonowej i teraz już bezceremonialnie mówiła z pełną buzią. - Nawet nie wiedziałam, że oni są w stanie się pokłócić.
Syriusz z nieskrywanym obrzydzeniem, a z o wiele staranniej skrywanym urzeczeniem, uniósł rękę i siłą zamknął jej usta. Edith prychnęła śmiechem, po czym znowu spojrzała na siedzącego daleko Jamesa.
- A wiesz chociaż, o co poszło?
Czoło Blacka pokryło się siecią zmarszczek.
- Nie. Ale... Ale chyba zaczynam się domyślać.
Edith chciała się dopytywać, ale ponieważ jego domysły były jedynie domysłami, Syriusz odmówił jej dzielenia się swoimi spostrzeżeniami, powód decyzji zwalając na jej znikome maniery przy stole.


- O, specjalista od rzucania szpadlami - przywitała Jamesa Rose, gdy tylko zajął miejsce naprzeciwko niej.
James skrzywił się nieprzyzwoicie, co sprawiło, że Wing porzuciła sztuczną pozę i wybuchła dobrotliwym śmiechem.
- Biorąc pod uwagę twoją minę, możemy założyć, że nie jesteś specjalnie dumny ze swojego zachowania?
Potter skrzywił się jeszcze bardziej.
- Zachowałem się jak dupek - James powoli przeciągnął dłonią po czole. - Czy Lily jest bardzo zła?
- Zła? - brwi Rose powędrowały w górę. - Nie wydaje mi się. Po prostu jest jej przykro.
Westchnął.
- To gorzej.
- "To gorzej"? Nie dramatyzuj, Potter.
Rozłożył na bok ręce.
- Zwyczajnie powiedz jej, że ci przykro - zaproponowała Alicja. - Po prostu poniosły cię nerwy, i tyle.
- No tak, ale... naskoczyłem na nią zupełnie bez powodu - James podrapał się po głowie. - Bez żadnego powodu. Po prostu nagle wszystko było dla mnie mega drażniące i wpadłem we wściekłość.
- Powiedz jej, że miałeś okres - Dorcas wycelowała w jego kierunku widelec z absolutnie zblazowaną miną. - Albo, że jesteś w ciąży. Albo, jeszcze lepiej - jej oczy zaświeciły się radośnie. - Że i to, i to.
Alicja parsknęła śmiechem. James w końcu uśmiechnął się lekko.
- Nie uważam się za wielkiego znawcę kobiecego ciała, Dorcas - zaczął powoli, zerkając w stronę Rose. - Ale jestem prawie zupełnie pewny, że razem jest to niemożliwe...
Wing tylko jakimś cudem udało się zachować poważną minę.
- Czy naprawdę patrzysz się na mnie w celu potwierdzenia tej teorii, James...?
- Nie wiem, Rose, to ty planujesz zostać lekarzem...
- Nie umniejszaj tak moich ambicji, proszę cię.
James oparł się łokciami o stół.
- Udajesz zimną i wyrachowaną, Wing, ale widzę, że się uśmiechasz.
- Bo jesteś niezwykle głupi, Potter.
- Ciekawe. Miałem dwa punkty więcej od ciebie na ostatnim próbnym z Zaklęć.
Wing otworzyła szeroko oczy, nieprzygotowana na taki kontrakatak.
- Obydwoje jesteście niezwykle głupi - Dorcas popukała się palcem w czoło. - Po pierwsze, ja miałam kolejno o trzy i o pięć punktów więcej od was obydwojga. Po drugie, to możliwe, mieć okres i być w ciąży jednocześnie. Dlatego zawsze używam tego argumentu, gdy wydrę się bezpodstawnie na Eryka. I - uśmiechnęła się z dumą. - Zawsze działa.
- Mówisz Frossowi, że jesteś w ciąży?
- Co najmniej dwa razy w tygodniu, James - popatrzyła na niego z politowaniem. - Co najmniej dwa razy w tygodniu.
Potter uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął obydwie ręce i zamknął Dorcas w ciasnym uścisku, bo jej głupkowanie sprawiło, że po raz pierwszy tego dnia w końcu lekko się rozluźnił.
- Potter! - usłyszał z przeciwległego końca sali i natychmiast rozpoznał ostrzegawczy bas Frossa. - Mniej emocjonalnie poproszę!
Dorcas spojrzała na Jamesa z zachętą.
- No spróbuj...
- Jesteśmy w ciąży! - odkrzyknął.
Nie usłyszał odpowiedzi, zobaczył za to niesamowicie zdegustowaną minę mijającej ich właśnie profesor od zielarstwa. Bezgłośnie wyszeptał "przepraszam".
- Mówiłam ci? - zapytała Dorcas, wysupłując się z jego objęć. - Działa jak zaklęcie, za każdym razem.
- Świetnie, gdybym tylko był kobietą... - James weschnął, na powrót spinając się, gdy przypomniał sobie, o czym właściwie rozmawiają. - Przeprosić - wskazał ręką Alicję. - Wyjaśnić okresem - tu wskazał Dorcas. - I po sprawie, tak?
Widząc, jak markotnieje, Dorcas poklepała go pocieszająco po ramieniu. Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- Czy mogę ci zaproponować inne rozwiązanie, James? - powiedziała powoli Rose. - Rozwiązanie, które z jakiegoś powodu chyba nie przyszło ci jeszcze do głowy?
James uniósł na nią spojrzenie. Mówiła spokojnym tonem, nie tym prześmiewczo już wyniosłym czy chłodnym, ale zupełnie naturalnym i ciepłym, zarezerwowanym dla jej bliskich przyjaciół. Jej głos nabierał przy tym niemal melodyjnego wydźwięku. James zorientował się, że jeszcze nigdy nie zwracała się do niego w podobny sposób.
- Może zamiast próbować wymyślić wymówkę, żeby wytłumaczyć twoje zachowanie, po prostu sam zastanowisz się nad tym, czemu potraktowałeś Lily w ten sposób? 
James zmarszczył brwi.
- Wiem, czemu ją tak potraktowałem, Rose.
- Czemu?
- Bo byłem wściekły, i chciałem się na kimś wyżyć - znowu się skrzywił i wzruszył ramionami. - I tyle. Nie ma żadnego powodu.
- Czemu byłeś wściekły, James?
- A to ma jakieś znaczenie? - nerwowo przeciągnął palcami po włosach. - Nie powinienem był się na niej wyżywać. Niezależnie od humoru. Wina jest stuprocentowo po mojej stronie i nie mam prawa szukać teraz dla siebie wymówek.
- Tak, zgadzam się - Rose przechyliła się lekko w jego stronę. - Ale ja mówię o wytłumaczeniach, nie wymówkach.
- Tym bardziej, jeśli to tylko wytłumaczenie... - powiedział James, nieco zbity z tropu. - ... to na co to w ogóle Lily, kiedy będę ją przepraszał? Albo na co to mnie?
Rose zagryzła wargi, zastanawiając się przez chwilę.
- Posłuchaj mnie - powiedziała. - Lily wybaczy ci tak czy siak, kiedy tylko powiesz "przepraszam", z wymówką czy bez. Bo widać po tobie na pierwszy rzut oka, że jest ci szczerze wstyd i żałujesz tego, co się stało - Wing spojrzała na niego uważnie. - Ale fajnie by było, gdybyś sam wiedział, za co koniec końców przepraszasz. Bo, po pierwsze, to zawsze jest jakieś pocieszenie, dla ciebie i dla niej. A, po drugie, to daje jakąś gwarancję, że sytuacja nie powtórzy się bez powodu. Po trzecie, kiedyś będziemy dorosłymi ludźmi, czas zacząć być świadomymi członkami społeczeństwa, nie uważasz? - widząc jego zmartwioną minę, uśmiechnęła się uspokajająco. - Po prostu o tym pomyśl. Czasami, o dziwo... - zerknęła prześmiewczo na Dorcas. - Najlepszym rozwiązaniem nie jest ściema. A, co jest trochę zaskakujące, ty chyba nawet nie spróbowałeś zastanowić nad tym, czemu zareagowałeś w ten sposób, prawda?
James poczuł się niewyobrażalnie głupio. Skinął głową, zaskoczony własnym zachowaniem. No właśnie. Nawet nie spróbował się zastanowić - bo wiedział, że postąpił niesprawiedliwie. I najbardziej ze wszystkiego chciał jak najszybciej zakończyć ten kryzys. Więc od razu zaczął szukać wymówek.
Czemu Lily zaczęła go drażnić? Nie miał zielonego pojęcia. Nawet nie pamiętał, co dokładnie powiedziała, zanim stracił nad sobą panowanie. 
- To tak oczywiste, Rose, ale mówiąc szczerze - rozłożył ręce, zakłopotany. - Nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem.
- Pocieszę cię, James. Mnóstwo ludzi tak robi. Ja mówię ci o tym tylko dlatego, że miesiąc temu wytknął mi to mój były chłopak - Rose uśmiechnęła się na jego zaskoczone spojrzenie. - Wydaje mi się, że to zachowanie bardzo typowe dla chłopaków.
- Albo dla ciebie.
- Dla osób, które nie lubią wałkować tematu emocji - sprostowała. - Analizowania, czemu rzeczy wydarzyły się w dany sposób, tylko...
- ...wydarzyły się i tyle. I do przodu - dokończył James z gorzkim uśmiechem. - Powiedzieć ci coś zabawnego, Rose?
- Dawaj.
- Wiesz, kto jest osobą zupełnie odwrotną? Osobą, do której zwracam się w sytuacjach, kiedy potrzebuję, żeby ktoś powiedział mi, że moje zachowanie nie jest zupełnie niezrozumiałe i irracjonalne?
Rose prychnęła śmiechem i z niedowierzaniem pokręciła głową.
Lily.
W sytuacji takiej jak ta, nie rozumiejąc własnych emocji, James od razu poszedłby do Lily.


- Syriusz, czuję, że planujesz mi przeszkadzać - siedzący w kącie pokoju wspólnego Remus przerzucił stronę podręcznika do Transmutacji, nawet nie podnosząc głowy. - Proszę, przestań już teraz.
Syriusz, który skradał się do niego powoli za jego plecami, mruknął coś bardzo niezadowolony i obszedł jego fotel, po czym przysiadł na parapecie znajdującego się naprzeciwko okna.
- W jaki sposób zawsze wiesz, że to ja?
- Czuję na karku twój oddech - Remus złapał zatknięty za uchem ołówek i z uwagą podkreślił coś w podręczniku. - To specyficzna mieszkanka niepewności, zakłopotania i cebuli.
- Jak śmiesz - zaprzeczył Syriusz natychmiast. - Pachnę testosteronem, miętą i Chanel numer pięć.
- Słowo daję, Łapa, jeśli chuchniesz mi teraz w twarz, potraktuję cię czarną magią.
- Czemu ty zawsze musisz mnie obrażać i grozić mi na dzień dobry, zanim jeszcze w ogóle zaczniemy rozmawiać? - obruszył się Black. - Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, czy nasza relacja nie powinna się opierać na wzajemnym szacunku?
- Odpowiadając na twoje obydwa pytania jednocześnie - Remus znowu coś zakreślił, tym razem bardzie zamaszyście. - Jaka była pierwsza rzecz, którą do ciebie powiedziałem?
Black wzruszył ramionami.
- Coś o tym, żebym ci nie przeszkadzał - odchrząknął. - A więc słuchaj, bo przyszedłem do ciebie po to, żeby...
Remus wybuchnął śmiechem, w końcu unosząc spojrzenie ponad podręcznik. Syriusz uśmiechał się do niego szeroko.
- To śmieszne, przyznam to szczerze. Ale teraz mówię zupełnie serio, Łapa - Lupin przetarł palcami oczy. - Czy to może zaczekać? Naprawdę wolałbym najpierw dokończyć ten rozdział.
Syriusz już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, ale przerwał mu głos Rose:
- Czy ja dobrze słyszałam, że Blackowi wydaje się, że pachnie Chanel numer pięć? - Wing również obeszła fotel Remusa i położyła dłoń na ramieniu Syriusza. - Mój drogi, czy ty rozumiesz, że to jest zapach dla kobiet?
Remus pokręcił z niedowierzaniem głową, po czym wrócił do lektury podręcznika.
- Dla kobiet? Bullshit - Syriusz szybkim ruchem uniósł nadgarstek do swojego nosa i potężnie się zaciągnął. - To pachnie jak najbardziej samiczy samiec. Chwila, czy ty czasem nie masz obsesji na punkcie zapachów? - zwrócił się do Rose, po czym bez zawahania wyciągnął rękę, mało kurtuazyjnie wpychając ją tym razem pod jej nos. - Wąchaj!
Wing złapała nadgartek Blacka, ale nie odsunęła go od swojej twarzy. 
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Syriusz - powiedziała po chwili ciszy. - Ale to na pewno nie jest Chanel numer pięć.
- Powiedziałaś to tak, jakbym śmierdział, Rose.
- A może tak jest? Czy pomyślałeś kiedykolwiek, że może faktycznie wcale nie pachniesz ładnie?
Black prychnął.
- Bzdura.
- Czy na pewno?
- Rose, nie wygłupiaj się. Wiem, że nie pachnę Chanel numer pięć, ok? Ale teraz ty bądź szczera. Pachnę przepięknie. A ty powiedziałaś mi kiedyś, kiedy nawciągałaś się tych toksycznych oparów Jamesa na eliksirach, że zapach jest twoim ulubionym zmysłem, i że oddałabyś za niego oczy. Więc powiedz. Mi. Szczerze. - wycelował w nią palcem. - Jak pachnę?
Rose przez chwilę patrzyła na niego bez emocji. Niestety, było zupełnie tak, jak mówił. Zapach był jej słabą stroną.
- Nie wiem, jak to robisz, ale ty zawsze pachniesz przepięknie, Syriusz - przyznała w końcu. - Gdybym znowu była pod wpływem tych narkotycznych wydziwiań Jamesa, prawdopodobnie poprosiłabym, żebyś dał mi powąchać swoją rękę jeszcze raz. 
Black znowu wyciągnął w jej kierunku nadgarstek. Od razu go po nim zdzieliła.
- Powiedziałam: gdybym była pod wpływem, Black - wyszeptała oburzona. - Czy on nigdy nie słucha, Remus?
- Bez komentarza.
- Bo czasami mam wrażenie, że on...
- I ty, Brutusie? - jęknął Remus, podnosząc na nią swoje zbolałe spojrzenie. - Na gacie Merlina, co trzeba zrobić w tym domu, żeby spokojnie poczytać książkę?
Rose roześmiała się.
- Nie udawaj, już i tak ci przerwaliśmy...
- Czemu nie jestem w Ravenclavie?! - jęknął znowu.
- Bo jesteś odważny, Luniu - wytłumaczył mu od razu Syriusz.
- Na tyle odważny, by podejść do egzaminu bez nauki - dodała Rose, bezpardonowo wyciągając z jego rąk podręcznik i zatrzaskując go przed jego nosem. - Yolo, Lupin. Bądź odważny. Żyj chwilą.
Skrzywił się z obrzydzeniem.
- Czy ty właśnie powiedziałaś do mnie "yolo"?! - zapytał. - Będę potrzebował trzech lat na oddziale psychiatrycznym w Mungu, żeby pozbyć się uczucia żenady po tym sformułowaniu.
- Nie dramatyzuj.
- Czego ode mnie chcecie? - ponieważ Rose nie chciała mu oddać jego książki, Remus założył ręce na piersi. - Obydwoje. Czemu marnujecie mój czas, który mógłbym poświęcić na naukę?
Rose zawahała się, patrząc mu prosto w oczy.
- James powiedział mi dzisiaj coś ciekawego, wiesz? - powiedziała powoli. - To brzmiało jakoś tak... "Udajesz zimną i niezadowoloną, ale widzę, że się uśmiechasz".
- Sugerujesz mi, że lubię, kiedy mi się przerywa?
- Sugeruje, że o wiele bardziej chciałbyś ze mną porozmawiać, niż czytać o transmutacji.
- Z nami, Rose.
- Nie, Syriusz, ze mną. Idź sobie.
Remus ukrył twarz w dłoniach, by ukryć rosnące rozbawienie. Black był już wybitnie oburzony.
- Wiecie co? Obydwoje was uważam za moich bliskich przyjaciół... 
- Jestem wzruszona.
- I, zanim jeszcze nawet zdążyłem oskarżyć was o brak szacunku wobec mojej osoby... sarkazm. Od razu sarkazm. Czy wy dwoje nie umiecie traktować mnie w inny sposób?
- Czego od nas oczekujesz, Syriusz? Może mam cię przytulić?
- Byłbym zachwycony, gdybyś chciała mnie przytulić, Rose, tak. Niestety, znowu wydaje mi się, że twoja propozycja nie była zupełnie szczera.
Rose uśmiechnęła się niepewnie, po czym spojrzała na Remusa z niemą prośbą w oczach.
- Łapa? - Syriusz skierował swój wzrok na Lupina. - Spadaj.
Syriusz przewrócił oczami, wielce oburzony.
- Z kim ja się przyjaźnię - wymruczał jeszcze, odwracając się na pięcie i skanując pokój w poszukiwaniu kogoś, do kogo mógłby się przysiąść. Z Jamesem nie dało się dzisiaj rozmawiać. Edith ślęczała nad książkami, a nawet jeśli byłaby wolna, z jakiegoś powodu pewnie i tak, jak to od tygodnia miała w zwyczaju, unikałaby Syriusza. O tym ostatnim starał się zbyt dużo nie myśleć. Dorcas włóczyła się gdzieś z Erykiem. Lily zniknęła zaraz po śniadaniu. Kątem oka Syriusz dojrzał Franka, który od czasu rozstania z Alicją zamienił się w jakiegoś poświęconego nauce mnicha. O dziwo, tym razem siedział bez podręcznika. Syriusz skierował się pełen nadziei w jego stronę. 
Remus odprowadził go wzrokiem.
- A więc o czym chciałaś porozmawiać, Rose? - zapytał.
Rose wślizgnęła się na fotel naprzeciwko niego, przyciągając kolana do klatki piersiowej i obejmując je ramionami. 
- Właściwie o niczym - przyznała zupełnie otwarcie. - Po prostu chciałam się pozbyć Syriusza.
Spojrzał na nią z naganą.
- Powtórzę ci to jeszcze raz, Remus - powiedziała przekornie. - Starasz się udawać niezadowolego, ale widzę, że się uśmiechasz.
Lupin zamarł z ręką wyciągniętą po podręcznik, po czym westchnął i cofnął ją w poddańczym geście.
- Niech ci będzie - przyznał w końcu. - Wypomnę ci tę sytuację następnym razem, kiedy dostanę "Powyżej Oczekiwań" z kolejnego egzaminu, a ty będziesz wymyślać z Syriuszem i Jamesem najgłupsze dopiski na swoich "Wybitnych".
- To był tylko James! - zaprzeczyła szybko. - Ja na swoich nic nie dopisywałam. A poza tym, czy przykładasz się do nauki tylko po to, żeby napisać na swoim sprawdzianie, że jesteś...
- ... zaginionym synem McGonaggal? Oczywiście, że tak. Jestem Huncwotem, Rose.
- Za każdym razem, kiedy to mówisz - Rose uśmiechnęła się. - Brzmisz coraz mniej wiarygodnie. Nie chcę cię nazywać matką ani niańką, ale jesteś co najwyżej...
- Proszę, przestań, Rose - Remus roześmiał się, łapiąc się za serce. - Wiem, że to prawda. Ale oszczędź moją męską dumę, bardzo cię proszę!
- Niech będzie, Huncwocie - uniosła w górę jego podręcznik i zmarszczyła brwi. - Remus, albo mamy jakiś skrajnie różny sposób przyswajania wiedzy, albo twoje podkreślenia zupełnie nie mają sensu.
- Czy masz na myśli, że...
- Na przykład tutaj wziąłeś w kółko słowo "różdżka" - Rose była coraz bardziej rozbawiona. Obróciła książkę w jego kierunku i popukała palcem w jedną ze stron. - Powiedz mi, czy dopiero teraz dociera do ciebie znaczenie różdżek w procesie transmutacji?
Lupin oparł policzek na swojej zaciśniętej pięści.
- Widzisz, Rose, ja też próbowałem pozbyć się Syriusza.
- Czy naprawdę skupienie się na nauce nie byłoby na to lepszym sposobem, Remus?
Westchnął.
- To nie takie proste, Rose. Nawet kiedy udaję, że ich nie słucham... i tak muszę to robić. Nigdy nie wiesz, czy Syriusz i James planują jakiejś dosłownie śmiertelnej głupoty. Czuję się za nich odpowiedzialny, co jesteś z pewnością w stanie zrozumieć, jako że i tak zdążyłaś już mnie nazwać "niańką".
Prychnęła śmiechem.
- Jestem tym bardziej wdzięczna za cały ten zindywidualizowany czas, który mi poświęcasz, Remus.
- Proszę bardzo.
- Tym bardziej, że muszę o niego walczyć z Syriuszem - zawahała się. - Albo, co jest wybitnie dobijające, z podręcznikiem.
- Och, Rose - powiedział powoli. - Jestem wzruszony. Czy naprawdę aż tak zależy ci na moim towarzystwie?
Bez słowa rzuciła w niego książką. Złapał ją, śmiejąc się głośno. 
Dobrze wiedział, co miała na myśli. W zeszłym tygodniu James wyśmiał w końcu na głos to, z czego świetnie zdawali sobie sprawę wszyscy - czyli że na przyjęciu z Ministrem Magii pojawią się właściwie prawie wszyscy, oprócz tej jedynej dwójki uczniów, z którymi Albert Colins mógł naprawdę mieć ochotę porozmawiać. I którzy jako jedyni z Gryffindoru samą swoją obecnością na przyjęciu nie przyprawiliby McGonaggal o palpitacje serca. Rose i Remus śmiali się razem w resztą, bo to, że nie zaproszono ich na przyjęcie - chociażby w roli eleganckich nianiek swoich nieprzyzwoitych przyjaciół - wydawało się całkowicie absurdalne.
Remus postanowił obrócić tę sytuację w swoją korzyść. Chwilę później, tym razem zachowując się jak prawdziwy Huncwot, zaproponował zorganizowanie alternatywnego przyjęcia we wschodniej wieży. No i może nie powinien był używać słowa "przyjęcie", ani też mówić tego w pokoju wspólnym, w którym każda prywatna rozmowa była zawsze przez kogoś podsłuchiwana. Alicja, która znikąd wyrosła za ich plecami, wykazała wielki entuzjazm wobec jego pomysłu. Tak samo jak Peter.
Rose miała rację: W bibliotece uciszała ich Pince. W Wielkiej Sali ktoś cały czas się do nich dosiadał. W pokoju wspólnym, jak już odnotował, każdy podsłuchiwał każdego. W Gryffindorze nie istniało coś takiego jak prywatność. W ogóle, w całym Hogwarcie zdawało się nie być miejsca, w którym mogliby we dwójkę i na spokojnie o czymś porozmawiać.
- Dobrze, dobrze, już nie żartuję - powiedział. - Mam świetny pomysł. Może dasz mi korepetycje z Transmutacji? Jestem pewien, że ty nie zaznaczasz w kółko słowo "różdżka". Pewnie wiedziałaś o różdżkach już od samego początku, już od pierwszej klasy, prawda?
Rose znowu prychnęła śmiechem.
- Mówię zupełnie na serio - powiedział. - Teraz naprawdę muszę się pouczyć, ale od jutra oferuję ci mój w pełni zindywidualizowany czas, o który nie będziesz musiała rywalizować z Syriuszem, Alicją, ani przedmiotami martwymi - pomachał jej przed podręcznikiem do transmutacji. - Pomyśl o tym: pełen pakiet, tylko ty i ja, i godziny nieprzerywanych przez nikogo dyskusji.
Uśmiechnął się szeroko, w duchu nabijając się z własnej osoby. Mój boże, spędza tyle czasu z Syriuszem i Jamesem, że nawet nauczył się mówić tak jak oni. Siedząca na przeciwko Rose też to zauważyła i widocznie walczyła z rozbawieniem.
- "Tylko ty i ja"? - powtórzyła, usilnie starając się zachować poważną minę.
- Aha - Remus skinął głową i zacisnął zęby, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Remus, przepraszam bardzo, czy ty proponujesz mi niepłatną pracę, czy może próbujesz zaprosić na randkę?
Lupin uśmiechnął się do niej, po czym otworzył podręcznik i skupił wzrok na rozdziale dotyczącym ruchomych obiektów.
- Uwierz mi, Rose: kiedy zaproszę cię na randkę, nie będą to korepetycje z transmutacji.
Rose zawahała się.
- "Kiedy"...?
Remus prychnął.
- Proszę mnie tutaj nie łapać za słówka - powiedział. - Jak widzisz, wróciłem już do nauki. I właśnie podkreślam słowo w tytule, więc to jasne, że traktuję sprawę poważnie.
Wing spojrzała na niego z prześmiewczym politowaniem, ale opuściła stopy na ziemię i wstała z fotela. Remus dobrze znał taką Rose, którą jego słowa pewnie wyprowadziłyby z równowagi. Ale dzisiaj wydawała się zupełnie rozluźniona. Była w radosnym, nawet zaczepnym nastroju, więc mógł pozwolić sobie na drobne złośliwości.
- No i tak się z tobą rozmawia - powiedziała. - Potraktowałeś mnie jak Syriusza.
- Czy to wyrażenie może na stałe wejść do naszego leksykonu? Jestem nim zachwycony. Proszę!
- Przekażę reszcie.
Odwróciła się.
- Rose? - zapytał jeszcze.
- Tak? 
- Jeśli naprawdę chcesz pogadać, to chodź ze mną dzisiaj poobserwować naszą dumną drużynę podczas treningu quidditcha. I, uprzedzając twoje pytanie, to też nie jest jeszcze zaproszenie na randkę.
- "Jeszcze"?
- Co ja mówiłem o łapaniu za słówka, Rose?
- Trudno tego nie robić, kiedy używasz takich sformułowań - roześmiała się.
- Bądź cierpliwa, Rose.
Tym razem rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
- Jesteś bezczelny, Remus.
- Wiem o tym - uśmiechnął się pod nosem.
Rose odeszła, kręcąc głową i starając się powstrzymać równie głupi uśmiech, który cisnął jej się na jej usta.


- Black, do diaska! - darł się Eryk. - Jeszcze raz będziesz się ruszać równie wolno, Moterry zasadzi ci tłuczka między oczy! A właściwie to każdy, kto będzie równie wolny, ma dostać dwa tłuczki! Jeden od Mottery'ego z przodu w zęby, drugi od Higgs, prosto w wasze leniwe dupska i mam nadzieję, że spotkają się i obejmą GDZIEŚ W OKOLICY WASZYCH ŻEBER, WY PIEPRZONE CIAMAJDY, POWTÓRZYĆ CAŁY MANEWR, NA DUPĘ MERLINA!
- Jezus Maria, Fross - jęknął wiszący obok na miotle James, gdy w końcu odzyskał odebrany mu przez zaskoczenie głos. Trójka ścigających wracała na swoje początkowe stanowiska z wyrazem kompletnego osłupienia na twarzach.
- Co, za ostro? - zapytał słodko Eryk. Jak gdyby nigdy nic obrócił głowę w stronę Jamesa i uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - To pierwszy raz, kiedy pozwoliłeś mi prowadzić cały trening. Jestem bardzo podekscytowany.
- Nie wyszedłeś tutaj na podekscytowanego, Eryk...
- Wiesz, cały czas testuję, jakim kapitanem chciałbym być - wyjaśnił z jeszcze szerszym niż wcześniej, radosnym uśmiechem. - Czy wzbudzać szacunek przez miłość... MOTERRY, JEŚLI NIE TRAFIASZ PAŁKĄ W TŁUCZEK, ZRÓB MI PRZYSŁUGĘ, I ROZTRZASKAJ NIĄ SWOJĄ WŁASNĄ GŁOWĘ! - odchrząknął. - Czy, no wiesz, przez strach, czy może przez...  KAFEL, PATH, BO CIĘ OSKALPUJĘ!
- Wygląda na to, że już zdecydowałeś - wymruczał pod nosem James.
- Słucham? - zapytał Eryk, znowu pogodny.
- Nie zrozum mnie źle: brzmisz trochę maniakalnie.
- Myślę, że przesadzasz. Jesteśmy na boisku, przecież nie raz... DO CHOLERY, JASNEJ, BLACK, MÓWIĘ ZUPEŁNIE SZCZERZE, SPIEPRZ TO JESZCZE RAZ, A ZNAJDĘ TWOJĄ MATKĘ, I...
- JA PIERDOLĘ! Fross, czy mógłbyś wziąć głęboki oddech?! - wykrzyknął Black, przerywając manewr i patrząc na przyjaciela jak na kompletnego szaleńca. - Musisz zejść o co najmniej trzy poziomy w swojej skali agresji!
Eryk zamarł z otwartymi ustami, po czym uśmiechnął się przepraszająco. Po chwili spojrzał na Jamesa, nieco zakłopotany. 
James uniósł w górę brwi.
- Widzisz? 
- Może masz rację...
- Na pewno mam rację, Eryk. Przecież Syriusz nawet nie dba o swoją matkę.
Eryk podrapał się po brodzie w zamyśleniu.
- Hmm.... a więc miłość?
James parsknął śmiechem.
- Czy mógłbyś po prostu poprowadzić ten trening? Naprawdę potrzebuję sam potrenować. 
- Leć - Fross machnął ręką.
- Świetnie sobie radzisz, kochanie! - usłyszeli z trybun. Dorcas wstała ze swojego miejsca i uśmiechając się bezczelnie, machała w ich kierunku. - Więcej przekleństw!
- To sarkazm - powiedział szybko James, zanim Eryk zdążył jeszcze otworzyć usta. - To na sto procent sarkazm, Fross.
- Powiedziała "kochanie" - zastanowił się Krukon na głos. - Więc, hmm, chyba masz rację.
James poderwał w górę miotłę i zatrzymał się dopiero kilkanaście metrów ponad resztą drużyny. Wziął głęboki oddech, przyglądając się, jak Edith, Clark i Syriusz manewrują między pętlami, nieubłagalnie ścigani przez Benjamina, Andy, i ich słodkie tłuczki. James rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy i wyglądając charakterystycznego błysku złotego znicza. Dzień był raczej ponury, słońce chyliło się już ku zachodowi, a zachmurzone niebo przybierało powoli ciepły, różowawy kolor. James chciał dzisiaj przećwiczyć granie po ciemku, jako że - jak to ujął Eryk - mieli być przygotowani na wszystko. Granie meczy ciągnących się całymi godzinami było jedną z tych rzeczy. James nigdy nie był zmuszony szukać znicza po zachodzie słońca. Sama myśl o tym napełniła go dziwną ekscytacją, gdy rozmawiali o tym niecały tydzień temu. W końcu jakieś nowe wyzwanie. Jeszcze wczoraj rano mówił Erykowi, że nie może się doczekać tego treningu.
A teraz właśnie złapał się na tym, że zamiast wypatrywać znicza, siedzi nieruchomo na swojej miotle i gapi się w różowawe chmury.
A właściwie wcale nie siedzi nieruchomo, tylko powoli wznosi się coraz wyżej i wyżej. Z obecnej perspektywy wykonujący zgrabne akrobacje Clark był już wielkości wskazującego palca Jamesa.
Kręcąc z wściekłością głową, James zanurkował w stronę trybun. Od pędu wiatru napłynęły mu do oczu łzy, ale zimne powietrze nieco go otrzeźwiło. Wyhamował miotłę tuż przed Peterem i Dorcas, którzy wyjątkowo bezwzględnie rozprawiali się z czekoladowymi żabami, zupełnie otwarcie nabijając się z próbującego powstrzymać agresywne napady Eryka. Jakieś dwa rzędy nad nimi siedzieli Remus i Rose.
James nie uniósł wzroku. Nie chciał nawet myśleć o Rose. O to wszystko, co właśnie czuł - mieszankę strachu, podekscytowania i wstydu, a przede wszystkim, nade wszystkim, obezwładniające go zmieszanie - oskarżał właśnie Rose.
- Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - zapytała Dorcas, wyrywając go z zamyślenia. Kiedy spojrzał na nią, bez cienia wyrzutów sumienia wgryzła się w żabie udko, odrywając czekoladową nogę takim samym ruchem, jakim bardziej tradycyjni drapieżnicy wyrywają ze swoich zdobyczy płaty mięsa.
- Jezus Maria, na co ja właśnie patrzę - wyjąkał James. - Czemu nie zaczniesz od głowy, jak normalny człowiek?!
- A co jeśli powiem ci, że lubię, kiedy cierpią?
- Proszę cię, nie mów tego.
- Oczywiście, że tego nie powiem - Dorcas roześmiała się głośno. - Czekoladowe żaby nie mają świadomości, głupku.
- Moja pierwsza w życiu rozmowa z Dorcas dotyczyła moralności tego stwierdzenia - powiedział Peter poważnym tonem, wpatrując się w bezgłowe truchło własnej czekoladowej żaby. - Oboje stwierdziliśmy, że to strasznie popieprzone, by sprzedawać coś takiego dzieciom.
- To naprawdę uczy okropnych zachowań - dodała Colins, zabierając się za kolejną nogę.
- Dorcas, błagam, przecież ona jeszcze się rusza - mimowolnie zaprotestował James.
- Ona nie ma świadomości! - powtórzyła Dorcas ze śmiechem.
- Skąd wiesz? - jęknął. - Błagam cię, przynajmniej nie patrz mi prosto w oczy, kiedy to robisz.
Dorcas wybuchnęła śmiechem. Czekoladowa żaba wyślizgnęła się spomiędzy jej dłoni i z plaskiem upadła na ziemię, po czym rzuciła się do dramatycznej ucieczki, czołgając się w zaskakująco szybkim tempie. 
Colins szybko sięgnęła po różdżkę, ale siedzący za jej plecami Remus był szybszy.
- Exvolare! - usłyszeli. 
Przednie ręce żaby powędrowały do tyłu, rozrastając się w skrzydła, jej szpetny pysk wydłużył się. Sekundę później czekoladowy ptak zatrzepotał skrzydłami i wzbił się do lotu.
Z ust Dorcas wydobył się krzyk oburzenia. Podskoczyła, próbując dorwać swój ulatujący słodycz, ale ptak przelecial centymetry ponad jej palcami.
- Haha! Transmutacja! - zakrzyknął Remus w nieukrywaną dumą. Siedząca obok Rose roześmiała się perliście.
Dorcas wycelowała różdżką w powietrze, ale schowała ją wobec ostrzegającego spojrzenia Jamesa.
- Przepraszam - mruknęła. - Bez zaklęć, kiedy jesteście w powietrzu. Pamiętam.
Skinął głową. Ptak powoli unosił się coraz wyżej. Jego lot nie był nadto zgrabny, ale biorąc pod uwagę, jak szybko Remus rzucił zaklęcie - mimo wszystko imponujący. 
- Proszę...? - powiedziała Dorcas błagalnie, karykaturalnie trzepocząc rzęsami w stronę Jamesa. Najwyraźniej liczyła na to, że rzuci się na stworzenie z takim samym zapałem, jak zazwyczaj na znicza.
- Nie rób tego, Rogacz! - zawołał Remus. - Będzie się nad nim dalej pastwić.
- James? - usłyszał krzyk Eryka. - Co ty, do cholery, robisz?
James odwrócił się przez ramię, po czym otworzył szeroko oczy. Obok Frossa wisiał Benjamin Moterry, z uniesioną przy twarzy dłonią obejmującą desperacko próbującego mu się wyrwać zniacza. James zbladł.
- Praktycznie wpadł na mnie! - zawołał Benjamin. - Chyba cię szukał. Bardzo tęskni!
Moterry był rozbawiony, ale mina Eryka wyrażała zaniepokojenie. Potter otrząsnął się, próbując wygonić z myśli czekoladowe ptaki, czterolistne koniczyny i w ogóle wszystko, co nie było związane z quidditchem.  
- Wypuść go, Benjamin, spróbuję jeszcze raz! - odkrzyknął, po czym pokazał Erykowi wyciągnięty w górę kciuk. Krukon nie wyglądał na przekonanego, ale odwrócił się i znowu wydawał swoim gromkim głosem polecenia reszcie drużyny.
James zanurkował niemal do samej ziemi, po czym poderwał miotłę do góry, wznosząc się i zataczając pętle dookoła boiska. Starał się skupić na grze, ale im bardziej próbował nie myśleć o swoich emocjach, tym bardziej zdawał sobie świadomie sprawę z własnego poddenerwowania. W czasie kolejnych dwudziestu minut udało mu się zanurkować po znicza dwa razy. Obydwa razy były jednak nieskuteczne. Ciało Jamesa drżało lekko z niecierpliwości i nerwów.
Lily pojawiła się na boisku w momencie, w którym właśnie uspokajał lot po kolejnym nurkowaniu. Szła z Alicją i choć zdawała się właśnie obserwować broniącego pętli Frossa, James nie mógł przestać zastanawiać się, czy zadziera głowę specjalnie po to, żeby czasem nie spotkać jego wzroku.
Zerknął na swój lewy nadgarstek. Do końca treningu została jeszcze godzina. Porozmawiają potem. 
Znowu wznosił się w górę, i znowu był zatopiony w myślach.
To postanowienie, że została mu jeszcze godzina, zanim porozmawia z Lily... nie spotęgowało wcale zniecierpliwienia, ale sprawiło, że stał się jeszcze bardziej nerwowy. Co właściwie planuje jej powiedzieć? Nawet o tym nie pomyślał. Po prostu zepchnął wszystkie swoje myśli na bok, i zdecydował się skupić na treningu.
Ale teraz, gdy już ustalił w swojej głowie, że przeprosi ją zaraz po... Co chce jej powiedzieć? Co może jej powiedzieć? Jeśli są rzeczy, których jest tak niepewny, że nie sformułuje ich nawet we własnej głowie?
Poczuł, że ogarnia go panika. Gdzie ten pieprzony znicz? Gdzie ten znicz? To o nim miał dzisiaj myśleć, tylko o nim.
Mocniej zacisnął palce na trzonku miotły. Cholera by to wzięła, będzie improwizować, jak zawsze. Będzie improwizować.
Niebo było już właściwie prawie ciemne. James słyszał, jak Syriusz i Clark wykrzykują coś w podnieceniu. Edith zniżyła lot i wołała coś w stronę trybun. 
James zmienił kierunek lotu, zataczając kolejne pętle wokół boiska i, by się nie nudzić - i nie myśleć zbyt dużo - wykonywał przy tym najbardziej skomplikowane i zupełnie niepotrzebne zwroty, na jakie go było stać.
O, błysk.
Znowu zanurkował. Kątem oka dostrzegł, że ścigający na chwilę wstrzymali ćwiczenia. Edith stała z brzegu boiska w towarzystwie Lily, która podawała jej coś, chyba butelkę wody. A potem skupił się już tylko i wyłącznie na złotej piłeczce, znajdującej się nadal poza zasięgiem jego ramion. Znicz leciał wzdłuż granicy boiska, i James przygotował się w myślach do wyrównania lotu, kiedy tylko doleci na jego wysokość. Łagodnym ruchem wyprostował miotłę, gdy jego nogi wisiały już raptem jakiś metr nad ziemią. Dystans malał.
Ale cholera, jak tak dalej pójdzie, wleci prosto w Edith.
Po czym, zupełnie niespodziewanie, znicz skręcił w lewo. James zareagował natychmiastowo, może nawet zbyt gwałtownie, ale już pędził w kierunku środka boiska. W połowie manewru usłyszał za sobą dziwny świst, nad znaczeniem którego zastanowił się dopiero wtedy, gdy już wyciągał rękę po znicza.
Tłuczek.
Usłyszał krzyk Lily w tym samym momencie, w którym gwałtownie zawrócił miotłę. 
- O nie, przepraszam! - wykrzyknęła Andy, w pędzie mijając Jamesa, którego zwrot pozbawił prędkości.
- Auuuu, nie, wszystko okej, nie martw się! - Lily przyciskała do piersi prawą dłoń. - Auu, na Merlina!
Andy zeskoczyła na ziemię. Na jej twarzy malowały się poważne wyrzuty sumienia.
- Przepraszam, naprawdę nie zauważyłam... Celowałam w Jamesa.
- Z miejsca wybaczone - powiedziała Edith odruchowo.
Lily również spróbowała się uśmiechnąć, ale jej twarz nadal była wykrzywiona grymasem bólu. James zatrzymał miotłę obok Andy. Dobrze znał minę, którą przyjęła teraz twarz Lily - próbę udawania, że nic nie boli, podczas gdy tak naprawdę człowiek chciałby tylko skulić się w pozycji embrionalnej z okaleczoną kończyną przyciśniętą do brzucha.
- Auu - wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
Eryk wylądował tuż obok Jamesa.
- Ale tłuczek był podkręcony przepięknie - powiedział, klepiąc Andy po ramieniu. - Aż miło się patrzyło. Pokaż to, Lily - dodał spokojnym głosem.
Lily pokręciła głową.
- Nie chce przestać przyciskać - wyjaśniła Edith.
- Cholera jasna, jak to boli - głos Lily brzmiał dziarsko, mimo szklących się wyraźnie w jej oczach łez. - Wy naprawdę znosicie to jak codzienność?!
- Większość z nas, tak - powiedziała Edith smutno. - Oprócz Eryka. On zawsze biegnie prosto do Pomfrey. 
- Ej! - krzyknął Eryk, tylko udający oburzenie, bo słowa Edith przynajmniej rozbawiły Lily.
- To gdzie Pomfrey jest teraz? - Evans pociągnęła nosem. - Wybaczcie, ale wybieram taktykę Eryka.
Fross parsknął śmiechem.
- No już, pokaż to - powiedział łagodnie. - Może Pomfrey nie będzie potrzebna. Może wystarczy Dorcas.
Zagryzając zęby, Lily wyciągnęła do przodu drżącą rękę. Eryk ujął jej nadgarstek delikatnym ruchem niepasującym do jego wielkich rąk.
- Auć - powiedział na głos. - No nie, na to Dorcas nie pomoże.
James zerknął mu przez ramię. Był przekonany, że tłuczek uderzył w dłoń Lily i zrobił to, co zwykle robią tłuczki - wielkiego siniaka, obtłuczenia kości, a w najgorszym razie połamał palce. Ale tłuczek przeszedł najwyraźniej tuż obok ręki Lily, ocierając się o nią i polerując skórę na wnętrzu jej dłoni i nadgarstka jak papier ścierny. Cały ten fragment ręki pokryty był siecią płytkich, ale - James wiedział to z doświadczenia - bardzo bolesnych ran. Nie będzie raczej po nich blizn, ale w ich powierzchnie mogło wdać się zakażenie. No i jeśli zostawią je ot tak, Lily przez jakiś czas nie będzie mogła wziąć pióra do ręki. Chyba, że...
W jego głowie zakiełkował pomysł. Słowo "kiełkować" było tu z resztą kluczowe.
- Szklarnia jest cały czas otwarta, Slytherin i Hufflepuff mieli tam dziś warsztaty - stojący dookoła Lily przyjaciele podnieśli głowy, rzucając mu wyrażające brak zrozumienia spojrzenia. To rzucone przez Evans sprawiło, że policzki Jamesa pokryły się wynikającym ze skruchy rumieńcem. - Bulwy furiatki - dodał szybko w celu wyjaśnienia. - W zeszłym tygodniu przecież pobieraliśmy z nich ekstrakt do eliksirów. Caly czas stoją w drugim pawilonie szklarni. 
Słysząc "bulwy furiatki", Eryk natychmiast cofnął się o krok. 
- Ja odpadam.
- Oczywiście, że odpadasz, Królewno Śnieżko - rzucił James natychmiast nieco zniecierpliwionym tonem. - Ja pójdę z Lily - pewność tego stwierdzenia na chwilę zaskoczyła i jego. Oto i improwizacja pełną parą. - I tak musimy porozmawiać, więc...
Odchrząknął. Po raz pierwszy spojrzał prosto na Lily, która uśmiechnęła się niepewnie, po czym znowu zaczęła unikać jego spojrzenia.
Reszta drużyny zdawała się nie wyczuwać napięcia pomiędzy nimi. Edith wzruszyła ramionami, po czym pocieszająco przytuliła Lily i wskoczyła na swoją miotłę. Andy po raz kolejny wyszeptała "przepraszam" i dołączyła do wiszącego nad nimi Benjamina. Eryk uszczypnął Lily w policzek, czym udało mu się ją na chwilę rozbawić, i znowu zaczął rozstawiać całą drużynę.
- Moterry? - rzucił jeszcze James. - Myślisz, że uda ci się powtórzyć złapanie znicza? Krąży gdzieś w tamtym rogu.
- Jeśli znowu na mnie wpadnie, owszem!
Potter uśmiechnął się w odpowiedzi i otworzył przed Lily drzwi, przez które opuścili boisko.
Skierowali się w stronę szklarni. James odchrząknął i otworzył usta, ale z nerwów nie zdobył się nawet na proste "przepraszam". Przez chwilę szli w ciszy, którą przerywało tylko pociąganie nosem Lily. James widział kątem oka, jak przełyka łzy, które nie przestawały zbierać się w jej oczach mimo tego, że psychicznie była przecież zupełnie spokojna. Pomyślał, że to właściwie całkiem ciekawe, że on sam, i Syriusz, i Edith, i Eryk - jak to z resztą zauważyła Lily - właściwie faktycznie przyzwyczaili się do bólu zadawanego przez tłuczki. Nie fizycznie - fizycznie zawsze bolało tak samo. Ale nauczyli się na to reagować śmiechem i zaczepkami. W sumie, faktycznie, była to najlepsza taktyka obronna. Przebywająca w ich towarzystwie Lily też od razu ją podchwyciła.
- Powiedz szczerze, jak bardzo cię to boli - wypalił w końcu James.
- Słucham? - Lily znowu pociągnęła nosem.
- No dalej, już nikt nie patrzy oprócz mnie - powiedział, uśmiechając się lekko. - Miałaś ochotę rzucić kilkoma przekleństwami, prawda? Czy brałaś pod uwagę zwymiotowanie na Andy z bólu jako najszczerszą formę zemsty?
Lily parsknęła śmiechem, od którego James nieco się rozluźnił.
- O boże, James, to tak strasznie boli, nawet sobie nie wyobrażasz! - powiedziała w końcu, śmiejąc się przez łzy. - Udaję twardą, ale chciało mi się wyć na tym boisku!
- Masz - James zdjął swoją rękawicę i szybko oczyścił ją zaklęciem. - Włóż ją sobie do ust i krzycz.
Przez chwilę myślał, że Lily odrzuci tę głupią i wprost niehigieniczną propozycję, ale chyba naprawdę miała ochotę się wykrzyczeć. Przyjęła rękawicę i zwinęła ją w ciasny rulon.
- Sama myślałam, żeby zrobić to jeszcze na boisku - powiedziała z nieco zawstydzonym uśmiechem. - Ale przecież nie można okazywać słabości przy Ślizgonach.
James poczuł, jak pod wpływem tego ostatmiego wypowiedzianego przez nią zdania jego brzuch zalewa fala ciepłych, powodowanych wzruszeniem uczuć.
- Tak bardzo cię przepraszam - powiedział zanim jeszcze nawet o tym pomyślał.
Lily brała właśnie głęboki oddech, więc odpowiedziała mu na to krzykiem, ktory został komicznie stłumiony przez kneblującą ją rękawicę.
Pomimo, a może właśnie ze względu na sprzeczne z tą sceną własne emocje, James zaniósł się na ten widok śmiechem. Lily spróbowała wrzasnąć jeszcze raz, ale komizm sytuacji dopadł i ją. Wciąż uparcie przyciskając do siebie prawą rękę, lewą odsunęła od ust rękawicę Jamesa i otarła łzy ze swojej twarzy.
- Już nawet nie wiem, czy płaczę z bólu, czy ze śmiechu - powiedziała, lekko się trzęsąc.
- To bardzo częste w quidditchu - powiedział James, choć logicznie w ogóle nie miało to sensu. Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Lily, zmuszając ją, by spojrzała mu w oczy. - Muszę to powtórzyć, Lily: bardzo przepraszam - dodał powoli.
Lily uniosła zdrową dłoń i pocieszająco uścisnęła nią jego nadgarstek.
- Przecież nie ma za co, James - jej głos był ciepły, ale te słowa wcale nie zmniejszyły jego poczucia winy. - Ale proszę chodźmy już do szklarni, bo twoja taktyka daje dużo satysfakcji, ale w ogóle nie działa na ból.
Ruszyła do przodu. Szybko ją dogonił.
- Z tym, że jest za co, Lily - powiedział. 
Rzuciła mu bardzo zaskoczone spojrzenie, ale nie zwolniła kroku.
- Och, daj spokój...
- Nie powinienem wyżywać na tobie swoich frustracji...
- Przecież widzę, że jest ci przykro...
- Naskoczyłem na ciebie bez powodu...
- Zdarza się każdemu, James - ucięła.
- Ale... 
Tym razem Lily rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie. 
Na to nie był przygotowany. Improwizacja improwizacją, ale dlaczego Lily nie chce mu nawet pozwolić porządnie się przeprosić? Jej zachowanie wydało mu się w jakiś sposób podejrzane, i jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że nie może ot tak po prostu zostawić tej sprawy.
- Czyli nawet nie interesuje cię, dlaczego zachowałem się w ten sposób? - zapytał.
Byli tuż przed drzwiami szklarni. Zamiast wchodzić do środka, Lily obróciła się w jego stronę i obdarzyła go zbolałym spojrzeniem.
- A jakie to ma za znaczenie, James? - powiedziała, a jej głos zadrżał. Nie wiedział, czy to nadal z powodu bólu ręki, czy ze zdenerwowania. - Każdy czasami traci cierpliwość. Ty straciłeś ją wczoraj. Ale uważam, że skala twoich przeprosin jest nieco przesadzona, biorąc pod uwagę to, za co przepraszasz. Nie sądzisz?
James zawahał się. Słowa Rose z dzisiejszego poranka nadal odbijały się echem w jego głowie.
- Czemu jesteś nagle poirytowana, Lily?
- Nie jestem poirytowana, James, po prostu chciałabym, żebyś opatrzył moją rękę, która bardzo, bardzo mnie boli...
- Czyli chciałabyś, żebyśmy porozmawiali o tym potem?
Na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie, które jawnie udowodniło, że nie chodziło jej wcale o pośpiech i skaleczoną rękę. James też był zaskoczony. Wszystkie jego mięśnie napięły się jak przed meczem quidditcha.
- O czym tu rozmawiać, James? - powiedziała Lily w końcu. - Straciłeś nad sobą panowanie. Trudno, zdarza się. Po prostu obiecaj mi, że to się nie powtórzy, i wszystko wybaczone.
- A co jeśli nie mogę ci tego obiecać? - odpowiedział od razu.
Lily otworzyła szeroko oczy. James nie miał pojęcia, czemu prze równie stanowczo, czemu robi to na siłę. Jakiś uporczywy głos w jego głowie kazał mu nie odpuszczać.
Lily otrząsnęła się z zaskoczenia i pchnęła drzwi, przechodząc przez próg.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - rzuciła, nawet na niego nie patrząc i kierując się w stronę drugiego pawilonu.
Zrównał z nią swój krok.
- Chcę powiedzieć, że od jakiegoś czasu jest między nami dziwne napięcie, i że mój napad złości nie był przypadkowy.
Lily drgnęła, ale nie zatrzymała się.
- Od jakiś dwóch tygodni miewam momenty, w których twoja obecność sprawia, że zaczynam się bezpodstawnie spinać w sobie - kontynuował James. Mięśnie na twarzy Lily napięły się nerwowo. Teraz już właściwie wiedział, że będzie mówił tym bardziej otwarcie, im Lily będzie mocniej bagatelizować temat. - Nie robiłem tego nigdy wcześniej.
- Czy chcesz mi powiedzieć, że moja obecność jest dla ciebie uciążliwa, James? - przerwała Lily. Jej głos zdradzał rosnące zdenerwowanie. - Bardzo mi przykro, ale nie wiem, co mogę w tej sytuacji zrobić.
- Możesz ze mną o tym porozmawiać, Lily.
- James, właśnie prosto w oczy powiedziałeś mi, że spędzanie czasu w moim towarzystwie ma na ciebie negatywny wpływ - powiedziała, nadal unikając jego wzroku. - To niezbyt miłe, nie sądzisz?
- Ale przecież mówię ci to właśnie dlatego, żebyśmy mogli razem spędzać czas, czy ty zupełnie nie rozumiesz, co ja próbuję tutaj zrobić? - James złapał Lily za ramiona i zmusił ją do zatrzymania się. - Czemu uciekasz? Czemu nie chcesz ze mną o tym porozmawiać?
Broda Lily zadrżała.
- James, ja...
- Rozmawiamy o wszystkim, czemu nie możemy porozmawiać o tym?
- Bo nie wiem, co ci powiedzieć, James - powiedziała.
- Czy też masz wrażenie, że coś pomiędzy nami jest ostatnio nie tak? - zapytał, zaciskając swoje dłonie mocniej na jej ramionach. - Od czasu tego Patronusa? - widząc strach w jej szeroko otwartych oczach, zdobył się na uśmiech. - Czy dopiero od dzisiaj, kiedy zacząłem maltretować cię w podobny sposób?
Lily nie roześmiała się. Wyglądała na bardzo, ale to bardzo spiętą. Ale nie próbowała już uciekać.
- Tak - przyznała cicho, poddając się.
James poczuł, jak jego żołądek zaciska się gwałtownie. Mimo że tego oczekiwał, że wprost o to pytał, jej potwierdzenie zaskoczyło go. Nagle zrozumiał, że reszta tej dyskusji, cały jej kierunek zależy właśnie od pytania, które zada następne. I kiedy patrzył tak na Lily, na jej zaciśnięte od emocji usta i te piękne, zielone oczy... Nie miał już wcale ochoty na mówienie oględnie i owijanie w bawełnę.
- Lily, czy czujesz do mnie...
Ale Lily przerwała, zanim zdążył nawet dokończyć zdanie.
- James, moja ręka... - powiedziała błagalnie.
Ale dla niego było już za późno. On dokończył już to zdanie w swojej własnej głowie.
Wiedział, że ma rację, że właśnie po to przyszli przecież do szklarni, że nie powinien w ogóle był poruszać tej dyskusji jeszcze zanim opatrzył jej rękę. Ale jej reakcję i tak odebrał tak, jakby zdzieliła go po policzku. Zagryzł zęby, czując, jak coś podchodzi mu do gardła, i że jeśli się teraz odezwie, nie będzie mógł już panować nad własnym głosem.
- Oczywiście - udało mu się wymruczeć. Odchrząknął. - Przepraszam.
Pchnął drzwi do pawilonu i podszedł do półki, na której piętrzyły się różnokolorowe słoiki z maściami.
- Lumos


Lily stanęła za plecami Jamesa i obserwowała, jak nerwowo przestawia słoiki w poszukiwaniu tego z esencją z bulwy furiatki. W jej głowie kotłowały się te wszystkie myśli, które od dwóch tygodni spychała głęboko w jakąś ciemną strefę swojej świadomości. Słowa i natarczywość Jamesa sprawiły jednak, że nagle wszystkie bariery znikły, a uczucia i myśli, przed którymi tak bardzo się broniła, zalały jej głowę jak powódź.
I jedynym sposobem, w jaki mogła się przed nimi bronić, było skupienie się na fizycznym bólu, który odczuwała w swojej ręce. Więc przerwała Jamesowi, jeszcze zanim zastanowiła się, czy i czemu nawet chce mu przerywać. Przed czym właściwie chce się bronić.
- Nie ma jej tutaj - powiedział James, znowu odchrząkając. W końcu odwrócił się z powrotem do Lily. - Widocznie obawiają się, że wszyscy będziemy oblizywać zakrętki jak Fross.
Żartował, nawet uśmiechnął się lekko. Ale jego oczy były potwornie smutne, a szczęka nadal zacisnięta jak u osoby, która ledwo panuje nad własnymi emocjami. 
- James... - powiedziała Lily, czując straszne wyrzuty sumienia. Nigdy nie spodziewała się, że tak łatwo przyszłoby jej doprowadzić go do takiego stanu.
- Ale znalazłem maść chłodzącą i gojącą rany - powiedział, ignorując Lily i kierując jej uwagę na znajdującą się w jego dłoniach tacę ze słoikami. - Właściwie działa prawie tak samo. Tylko trochę gilgocze - jego mina i głos wyrażały absolutną rezygnację. Wskazał ręką na ławkę przy stole roboczym. - Chodź, spodoba ci się.
Lily zawahała się. Czemu mu wtedy przerwała?! Czemu nie pozwoliła mu dokończyć pytania, które tak bardzo chciała mu zadać sama? Nawet to, że nie wiedziała, czy byłaby w stanie odpowiedzieć mu szczerze czy nie, nie usprawiedliwiało jej w tym momencie. Wszystko było lepsze od tej bagatelizacji. Udawania, że go nie rozumie, albo, co gorsza, że wcale jej to nie obchodzi.
- James - powtórzyła. Spojrzał jej prosto w oczy.
Tym razem to on patrzył na nią tak, jakby mówił: "Przestań". Tak jak ona obawiała się jego szczerości, on bał się jej współczucia. I tego, by nade wszystko nie sformułowała tego współczucia w słowach, bo - z czego oboje zdawali sobie teraz świetnie sprawę - byłoby to potwierdzenie zaistniałej sytuacji, i jasny koniec ich przyjaźni.
Lily wzięła głęboki oddech.
- Przepraszam, że ci przerwałam...
James drgnął. Potwierdziła to - klamka zapadła.
- Nie ma za co, Lily - odpowiedział tonem, który miał chyba być pocieszający, ale brzmiał przeraźliwie smutno. - Twój brak zainteresowania moim pytaniem był bardzo jasną odpowiedzią samą w sobie.
Lily złapała go za nadgrastek, nim zdążył ją okrążyć. Na chwilę zdała sobie sprawę z tego, że to przecież oczywiste, że z ich dwójki to on właśnie dążył do konfrontacji. James Potter, który był przyzwyczajony do tego, że wszystko ułoży się po jego myśli, jeśli tylko będzie wystarczająco tego pragnął.
A Lily właśnie go odrzuciła - to musiała być dla niego prawdziwa nowość.
- Nie, James - powiedziała Lily cicho, ze wzrokiem skupionym na własnej ręce oplatającej jego nadgarstek. - Po prostu spanikowałam.
Mięśnie pod jej palcami napięły się, i James na chwilę zamarł. Z nerwów bała się na niego spojrzeć. Znowu zalała ją masa wątpliwości, czy odpowiednio odczytała jego emocje, czy zareagowała w dobry sposób.
- Spanikowałaś...  - głucho powtórzył James. - Spanikowałaś przed czym dokładnie?
W końcu zmusiła się, by unieść na niego wzrok. Patrzył na nią intensywnie, a w jego smutnym spojrzeniu tliła się jakaś nadzieja, której nie było tam jeszcze kilka sekund wcześniej. I tylko to spojrzenie pozwoliło jej znowu nie skłamać, pomimo ogarniającego ją zdenerwowania i strachu przed własnymi emocjami.
Jej serce waliło jak szalone.
- Przecież... wiesz, James - powiedziała w końcu.
Najpierw otworzył szeroko oczy. A potem na jego ustach pojawił się mimowolny, pełen zaskoczenia uśmiech. 
- Ale proszę cię - powiedziała, zanim zdążył jeszcze otworzyć usta i dociekać dalej. - Jestem zdenerwowana, wycieńczona z bólu i jeśli nie dam rady się upokoić, będę reagować tymi mechanizmami obronnymi na każde pytanie, jakie mi zadasz.
Całe ciało Jamesa rozluźniło się. Ale nadal wpatrywał się w jej twarz tak, jakby oczekiwał, że przyśniło mu się to, co Lily właśnie powiedziała. I że jest gotowy wybudzić się z tego snu w dowolnym momencie.
Lily uniosła przed jego twarz swoją poranioną dłoń.
- Proszę cię - powtórzyła wyraźnie. - Ty skończony egoisto.
Oczy Jamesa zaświeciły się w nikłym świetle wydobywającym się z jego różdżki. Drgnął, ledwo powstrzymując uśmiech i starając się nie wyglądać na nadto pogodnego wobec jej pokrytej krwią ręki.
- Oczywiście, przepraszam, zasłużyłem sobie - powiedział zduszonym głosem.
Wyraźnie zaciskając usta - najwidoczniej nadal walczył z ochotą uśmiechnięcia się jak głupiec - zaprowadził Lily w stronę ławek i stołu. 
Lily usiadła, nagle zdając sobie sprawę z tego, że i ona walczy ze swoją mimiką w podobny sposób. Powoli zaczynały do niej docierać sens i znaczenie ich rozmowy.
Czy oni właśnie powiedzieli sobie, że...? Czy ona właśnie powiedziała Jamesowi, że...?
Właściwie to nic nie powiedziała. Właściwie, to nawet nie była w stanie sformułować tej myśli w swojej własnej głowie. Koniec końców, nic nie zostało na głos powiedziane. Na jej własną prośbę, z resztą, bo i bez tego cała trzęsła się ze zdenerwowania. I bólu, który, gdy nieco się rozluźniła, powrócił teraz ze zdwojoną siłą.
Nic nie zostało powiedziane. A mimo to James siedział teraz okrakiem na ławce naprzeciwko Lily, rozkładając na znajdujący się obok stół słoiki z maściami i walcząc z wyjątkowo szczerym, a przez to bardzo trudnym do ukrycia uśmiechem. Zupełnie niepotrzebnie, bo jego przepełnioną nadzieją radość można było od razu wyczytać z jego oczu.
James rozpalił zaklęciem stojącą na stole świecę. Patrząc, jak zmaga się z odkręcaniem słoików, Lily odetchnęła kilka razy głęboko, próbując uspokoić pędzący jak oszalały puls. Raczej nieskutecznie. Od myślenia o tym, co dzieje się w jej własnym ciele, do jej policzków napłynęło tylko jeszcze więcej krwi.
- Okej - powiedział James, nabierając trochę płynu pipetą z pierwszego pojemnika. Po smutku w jego głosie nie było już śladu. Teraz słyszała tylko nieskutecznie ukrywane uniesienie. -  Daj mi rękę.
Lily zawahała się, patrząc na dziwny błękitny błysk, jakim mieniła się ciecz w pipecie, ale po chwili oparła wierzch swojej zranionej dłoni na dłoni Jamesa.
- To wyciąg z vapiruliny, więc to akurat nie będzie przyjemne - powiedział. - Ale jeśli planujesz przeklinać, matka Andy ma na imię Elenore.
- Czemu miałabym... aaauUUAAAA, na dupę Merlina! - jej ciało rozdzierał okropny ból w każdym miejscu, w którym James upuszczał na skórę mieniący się na błękitno płyn. Kłujący ból po chwili ustąpił, a zastąpiło go lżejsze, choć wciąż bardzo nieprzyjemne pieczenie.
- "Na dupę Merlina", hmm, muszę powiedzieć, że jestem nieco zawiedziony - powiedział James spokojnym tonem. - To mało twórcze. Syriuszowi po vapirulinie wyrwało się kiedyś "Makrela nogo!".
Lily prychnęła śmiechem. To wyraźnie uradowało Jamesa, który sięgnął po kolejną maść.
- Ale czy wytłumaczysz mi, do czego niby miało mi się przydać imię Elenore?
James wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej w sposób tak ciepły, że prawie zakręciło jej się w głowie.
- Tak jak mówiłem, spodziewałem się, że puścisz trochę wodze fantazji. No już - dodał, przytrzymując jej nadal drżącą po vapirulinie dłoń. - To maść chłodząca, która złagodzi ból. A potem będzie maść gojąca rany, ta gilgocząca. Więc możesz już się odprężyć.
- Dziękuję, James.
- Oczywiście. Twoje dobre samopoczucie jest wszystkim, co się dla mnie liczy.
Lily odchyliła do tyłu głowę i oparła ją o znajdujący się za jej plecami drewniany słup. Spojrzała na Jamesa znad przymrużonych powiek.
- Nie odpuścisz mi tego, że nazwałam cię egoistą, prawda? - zapytała.
Uśmiechając się szeroko, pokręcił głową.
- Nigdy.
- Masz szczęście, że nie nazwałam cię narcyzem.
- Narcyz był podobny bardzo przystojny - powiedział, nabierając na palec maść. - Więc przyjąłbym to jako komplement.
- Bez watpienia...
Pozwoliła swoim powiekom opaść, czując, jak zabójczy rytm jej serca trochę zwalnia, a w reakcji na odpuszczającą adrenalinę jej ciało dopada ogromne zmęczenie. James ułożył maść na jej dłoni - była tak bardzo przyjemnie chłodna, i natychmiastowo uśmierzała ból w każdym miejscu, w którym zetknęła się ze skórą. To sprawiło, że Lily rozluźniła się jeszcze bardziej. Od uderzenia tłuczkiem minęło już tyle czasu - odczuwalnie wydłużonego jeszcze przez targające nią emocje - że prawie zapomniała jak przyjemny jest brak bólu. 
Opuszkami palców James rozprowadzał maść na całej powierzchni podrażnionej skóry. Lily poczuła, jak delikatnie odkłada jej rękę na swoje kolano, po czym usłyszała dźwięk kolejnego otwieranego słoika. Po chwili znowu podniósł jej dłoń, i znowu nakładał coś na jej skórę. Tym razem konsystencja była mniej zimna i wodnista, a bardziej kremowa. Palce James delikatnie przebiegały po jej nadgarstku, a Lily zaczęła się coraz bardziej rozluźniać. Na chwilę pozwoliła sobie nie myśleć o niczym i nareszcie się odprężyć, wsłuchując się w odgłosy zapadającej nocy i czerpać przyjemność z tak delikatnego, troskliwego dotyku Jamesa.
Otarcie przestało być przyjemnie chłodne. Uczucie kojącego zimna zastąpiło łaskotanie. Znający na własnej skórze działanie maści James zataczał w najmocniej zranionym i swędzącym miejscu powolne kręgi. Lily zupełnie rozluźniła rękę, układając swoje palce na podtrzymującej jej dłoń dłoni. Uspokoiła się tak bardzo, że przez kilka minut udało jej się nie myśleć naprawdę o niczym. Kiedy łaskotanie w końcu ustało, Lily otworzyła oczy. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Świeca, którą zapalił wcześniej James, rzucała nikłe światło na zupełnie świeżą, różową skórę, która wyrosła na miejscu rany na jej dłoni.
James wpatrywał się w jej oczy - intensywnie, ale nie natarczywie.
- Lily? - zapytał cicho.
- Tak? - odpowiedziała zupełnie spokojnie.
- Czemu wyczarowałaś patronusa akurat wtedy, gdy złapałem cię za rękę?
Tym razem nie czuła skrępowania, ani zaskoczenia, ani wstydu.
- Bo w twojej obecności jestem zawsze szczęśliwa - odparła po prostu.
Twarz Jamesa powoli rozjaśnił bardzo delikatny, bardzo nieśmiały uśmiech.
Bezszelestnie przysunął się bliżej, jakby z obawą unosząc rękę i odgarniając nią włosy z twarzy Lily. Jego zimne palce dotknęły jej policzka, opierając się na nim i powoli sunąc w górę, wywołując na jej twarzy lekki uśmiech. A potem James nachylił się i opuszczając wzrok z jej oczu na usta, pocałował ją delikatnie.
Lily poczuła, jak wszystko w środku jej ciała opada nagle w dół, przygniecione dawką emocji, z których istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy. Była jak unieruchomiona, jej ręce i stopy ważyły zbyt wiele, by nawet spróbować je unieść. Miała wrażenie, że cała wręcz roztapia się pod wpływem stanowczego dotyku ust Jamesa.
Kiedy, na ułamek chwili, James na chwilę oderwał swoje wargi od jej ust, nabrała w płuca powietrza, które nieco ją otrzeźwiło. James znowu ją pocałował, i tym razem uniosła swoją zdrową rękę, układając ją z tyłu jego szyi, tuż nad kołnierzem jego sportowego stroju. Od siły i znaczenia pocałunku kręciło jej się w głowie. Od zapachu Jamesa, tak dobrze jej znanego, którym przesycone było jego sportowe ubranie. 
Jego palce delikatnie, niemal z namaszczeniem, przesuwały się wzdłuż linii jej żuchwy. Drugą ręką objął Lily w pasie, przysuwając nieznacznie bliżej siebie. James całował ją powoli, ale zdecydowanie. Jego dotyk był spokojny, ale też przepełniony głębokim uczuciem, które zdawało się w pełni odzwierciedlać uczucia Lily. W jej brzuchu znowu wszystko wirowało od emocji, jej całe ciało znowu było niemożliwie ciężkie. 
Lily przechyliła głowę, pogłębiając pocałunek, i układając drugą dłoń na policzku Jamesa. Jego czułość, pełna dziwnej tęsknoty, sprawiła, że z jej głowy uleciały absolutnie wszystkie myśli. Przez chwilę liczyła się tylko jego obecność, której brak Lily tak bardzo odczuwała przez ostatnie kilkanaście godzin. 
Dłoń, którą dotykała policzka Jamesa, zadrżała pod wpływem pulsujących w Lily emocji. 
Ruchem nieco sennym, niemal niechętnym, James przerwał pocałunek, wciąż trzymając swoje usta zaledwie centrymetry od ust Lily. Spokojnie ujął jej drżącą dłoń w swoją własną i uścisnął uspokajająco. Uśmiechnęła się lekko. James nachylił się, składając na jej ustach jeszcze jeden, powolny pocałunek, po czym odsunął się i wyprostował.
- Moim patronusem - powiedział cicho, wpatrując się w dłoń Lily i leniwie przebiegając palcami po jej palcach. - Jest jeleń. To głupie, ale to dlatego uciekłem wtedy z tej sali.
Lily zmarszczyła brwi, ale pomimo romantyczności całej tej sytuacji, nie mogła się nie roześmiać.
- Przestraszyło cię to, że moim patronusem jest łania? - zapytała z niedowierzaniem, nawet nie próbując ukryć rozbawienia.
- Och, przestań - rzucił, unosząc na nią nieco zawstydzone, ale też rozbawione spojrzenie. - To po prostu był dla mnie ostatni sygnał.
- Ostatni sygnał... na co? - zapytała.
Jego spojrzenie było tak ujmujące... Było pełne bezgranicznego ciepła, które wzruszyło Lily. Zagryzając wargi, by nie zadrżały znowu od przelewających się przez nią falami emocji, uniosła dłoń i czule odgarnęła nią niesforne włosy Jamesa.
- Przecież wiesz, Lily - powtórzył jej własne słowa jak echo.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, trzymając się za ułożone pomiędzy nimi ręce, i po prostu uśmiechając spokojnie.
A potem usłyszeli, jak drzwi do pierwszego pawilonu szklarni otwierają się.
I nagle już nie byli sami. A wraz z osobą, która pchnęła właśnie te drzwi, wróciła cała reszta ich teraźniejszości.
Twarz Jamesa natychmiast spochmurniała. Rozplątując ich palce, ale nie wypuszczając zupełnie dłoni Lily, odsunął się do tyłu na ławce.
Sądząc po odgłosie kroków, ktoś przemierzał właśnie pawilon w szybkim tempie, kierując się zdecydowanie w ich stronę.
Cała ta szczera, prosta radość, którą odczuwała jeszcze przed chwilą, ulatywała powoli z Lily. Na jej miejsce bardzo szybko wstępowały wyrzuty sumienia. Bo nagle przypomniała sobie, że oprócz tej głupiej szklarni istnieje jeszcze cały świat, a oprócz ich własnych emocji, istnieją jeszcze emocje innych. Szczególnie dwóch osób, o których z taką łatwością zapomnieli.
I jedna z tych dwóch osób właśnie weszła do ich pawilonu.
- William - powiedziała Lily zaskoczona, po czym przeniosła spojrzenie na Jamesa.
James wyglądał tak, jakby ktoś właśnie wpakował mu uderzenie prosto w splot słoneczny. Był blady, miał zaciśnięte zęby, a puste spojrzenie wbił w trzymaną nadal w dłoni rękę Lily. Siedział tyłem do wejścia, więc William nie widział spojrzenia, jakim obdarzył ją po chwili. W oczach Jamesa malował się przestrach i niedowierzanie. Zupełnie tak, jakby dopiero co dowiedział się o istnieniu Williama.
Lily uśmiechnęła się na tyle uspokajająco, na ile pozwalał jej skupiony na niej wzrok jej chłopaka. Begg rzucił okiem na dłoń Jamesa oplatającą zagojony już nadgarstek Lily, potem na znajdujące się na stole maści. Jego twarz nieco się rozluźliła.
- Słyszałem, że uderzył cię tłuczek - powiedział William. - Przyszedłem tutaj jak najszybciej.
Lily poczuła, jak w jej gardle po raz kolejny tego dnia formuje się jakaś dziwna, niemożliwa do przełknięcia gula. James wciąż patrzył na nią zbolałym wzrokiem.
- Tak - powiedziała Lily. - Ale, jak widzisz - jej dłoń opuściła uścisk Jamesa i pomachała do Williama. - Już wszystko dobrze.
- Wolałbym na to mimo wszystko zerknąć, tak na wszelki wypadek - Begg odchrząknął. - Bez obrazy, James.
James skrzywił się nieznacznie, jakby sam dźwięk jego imienia na ustach Williama sprawiał mu fizyczny ból. Zaraz potem wziął glęboki wdech, błyskawicznie przywołał na twarz uśmiech i wstał, przeskakując ławę i odwracając się w stronę Bułgara.
- No co ty, zrobiłem, co mogłem - powiedział szybko. - Zostawię was samych.
Lily uparcie starała się utrzymać na twarzy spokojny uśmiech, choć czuła, że łzy nieubłagalnie napływają jej do oczu. Zachowaj spokój, pomyślała, emocje nie pomogą teraz nikomu.
James skierował się w stronę wyjścia. Lily przez chwilę pomyślała z przerażniem, że wychodząc, może poklepie Williama po ramieniu albo uściśnie mu rękę - co w obecnej sytuacji byłoby bardzo, ale to bardzo nie w porządku. Ale James po prostu minął Begga, po czym zatrzymał się, obracając się przez ramię.
- Pa, Lily.
Zdobyła się na pomachanie mu ręką. James wyszedł, spokojnie zamykając za sobą drzwi, i tym razem to jego kroki rozebrzmiały głośno wobec ciszy w pawilonie. William patrzył na Lily uważnie, po czym podszedł do niej i z westchnieniem zajął miejsce Jamesa.
- Co tu się wydarzyło? - zapytał, biorąc do ręki dłoń Lily.
Lily spojrzała na niego przestraszona, ale nie odezwała się słowem.
- No dobrze - William podniósł słoik z maścią, próbując w słabym świetle świecy dojrzeć jej etykietę. - Jeśli nie jesteś gotowa, możemy porozmawiać o tym potem.
Po czym odłożył maść, wyjął z kieszeni różdżkę i recytując zaklęcia, których Lily nigdy nie słyszała, zajął się usuwaniem granicznych blizn w miejscach, w których różowa skóra po ranach łączyła się z tą o normalnym kolorze.