Rozdział 68 - Zbiorniki zapalne

PS na samym początku:
Ze względu na to, że dodaję tak rzadko (przepraszam), chciałabym Was zachęcić do zapisania się do newslettera pod "suchymi faktami". (Powinien wysyłać powiadomienia, kiedy tylko pojawi się nowy rozdział - jeśli tego nie robi, dajcie mi znać, bo go nie przetestowałam). Albo jeśłi wolicie, zostawcie mi swój adres, mailowy czy bloga, to sama wyślę/skomentuje z powiadomieniem.
A teraz do rzeczy:


Dorcas spojrzała na zabytkowy złoty zegarek otaczający jej lewy nadgarstek. Tak jak myślała, była już prawie pierwsza w nocy. Przyjęcie oficjalnie skończyło się już jakieś pół godziny temu, ale pojedynczy czarodzieje cały czas krążyli po pomieszczeniu, wymieniając ostatnie pozdrowienia i małymi grupkami przemykając w stronę wyjścia.
Dorcas podążyła w przeciwnym kierunku. Opuściła szkarłatną salę i przezornie zmrużywszy oczy, szybko przeszła przez magiczne złote pomieszczenie ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Kiwała głową mijanym czarodziejom, nie witając się jednak z nimi. I tak było już w końcu późno, wszyscy byli zmęczeni, a atmosfera rozluźniona. Pokonując ostatnie drzwi do skromnego, bardzo męskiego jak na gust Dorcas wnętrza, uniosła spojrzenie i uśmiechnęła się ciepło do dyskretnie pilnujących wejścia aurorów. Jeden z nich, mężczyzna o bladoniebieskich oczach i długiej, siwej brodzie, mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Och, no proszę, Abraxas - usłyszała za swoimi plecami, gdy przeszła przez próg i stanęła już w środku pomieszczenia. - Spójrz, kto zaszczycił nas swoją obecnością.
Obróciła się przez ramię z szerokim uśmiechem. Jej ojciec i Abraxas Malfoy, oboje w eleganckich, granatowych pelerynach, siedzieli wspólnie na parapecie. Przy ustach trzymali już niemal do końca dopalone cygara. Alfred Colins wydawał się niemal zupełnie rozluźniony. Uśmiechając się na wskroś ironicznie, odgarnął nieco przydługie włosy za uszy i wbił w swoją córkę uważne spojrzenie.
- Witaj, Dorcas.
Podeszła bliżej.
- Tato - uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na Abraxasa. - Panie Malfoy.
- Witaj, moja droga - głos mężczyzny miał przyjemną dla ucha, chłodną barwę, zupełnie jak głos Lucjusza. Dorcas zastanawiała się zawsze, czy ten lekko wibrujący ton to cecha wrodzona, czy coś, co każdy kolejny Malfoy nabywał poprzez uparte naśladowanie swojego ojca. - No cóż, możemy wrócić do naszej dyskusji później, panie ministrze - dodał mężczyzna z lekkim uśmiechem. - Zostawię was samych. Cześć, Alfred. 
Colins skinął głową, delikatnie bębniąc palcami o parapet. Na jego czole pojawiła się zmarszczka, a palce zatrzymały się, kiedy nagle podniósł głowę.
- Czy myślisz, że będziesz miał większe szanse przekonać mnie już w Ministerstwie, Abraxasie? - rzucił jeszcze niemal zaczepnym tonem, ale ku swojemu zdziwieniu Dorcas wyczuła w jego głosie prawdziwie ostrzegawczą nutę. Abraxas obrócił się przez ramię.
- Taki mam plan, ministrze.
- Taki masz plan - Alfred westchnął i odprowadziwszy Malfoya wzrokiem, przeniósł swój wzrok na Dorcas. Jego spojrzenie od razu zrobiło się cieplejsze i minister uśmiechnął się z zadowoleniem. - Słyszałem dzisiaj dużo komplementów na twój temat, Dorcas.
- Tak? - Dorcas uśmiechnęła się niewinnie. - Czy któreś były szczere?
Minister parsknął śmiechem.
- Dwa - odparł szybko. - Profesor Flitwick jak zwykle przekonywał mnie, że twoje prawdziwe miejsce jest w Ravenclavie - Colins wstał i zgasił resztę cygara o parapet. - McGonaggal z kolei poinformowała mnie, że jest zupełnie spokojna o twoją przyszłą karierę. Podobno przyszłaś na rutynową rozmowę z pełnym planem pięcioletnim?
Dorcas skinęła głową.
- Świetnie - jej ojciec poprawił pelerynę i wyciągnąwszy różdżkę, szybkim ruchem przetransmutował niedopałek swojego cygara w grupę drobnych iskierek, które po kolejnym machnięciu różdżką uleciały prędko w kierunku sufitu. - Słyszałem też, Dorcas, że zbiłaś dzisiaj kieliszek szampana w wyjątkowo spektakularny sposób i wprost nie mogę się doczekać, jakie wytłumaczenie wymyślisz na prędko w celu uzasadnienia tej sytuacji.
Dorcas zesztywniała i nerwowo przełknęła ślinę. Ale zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ojciec położył jej rękę na ramieniu i delikatnie obrócił w kierunku wyjścia z sali.
- Wiesz co? Chodź, odprowadzę cię do wieży. Może jeśli dam ci trochę czasu, zdążysz wymyślić kłamstwo, które mnie zadowoli.
Dorcas zagryzła wargi, a jej myśli zaczęły gonić siebie nawzajem, jedno głupie wytłumaczenie za drugim. Powinna była wiedzieć, że bicie szkła było zbyt banalnym sposobem na odwrócenie uwagi od pijanej przyjaciółki. Z drugiej strony - to wszystko działo się tak szybko, że banalny pomysł był jedynym, jaki wpadł jej do głowy. 
- Axel - powiedział Alfred Colins do stojącego przy drzwiach czarodzieja. - Spotkajmy się za godzinę przy głównym wejściu. Obiecałem jeszcze profesorowi Dumbledore'owi, że wpadnę do niego na chwilę do gabinetu.
Mężczyzna skinął głową.
- Dyrektorowi Dumbledore'owi - poprawiła ojca Dorcas, gdy już znaleźli się na korytarzu.
- Ach tak - uśmiechnął się. - Stare nawyki. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić - zerknął na Dorcas, otwierając przed nią drzwi. - Swoją drogą, masz przeelegancki zegarek, moja droga.
- To ty mi go podarowałeś, tato, i świetnie zdajesz sobie z tego sprawę.
Colins uśmiechnął się szeroko i w końcu objął Dorcas ramieniem. Kiedy po chwili ją puścił, obydwoje skierowali się w kierunku wieży. Dorcas nerwowo przebierała palcami pod rękawami swojej szaty. Dobrze wiedziała, że ojciec świetnie zdaje sobie sprawę, o co chciałaby go zapytać. Postanowiła jednak, że nie da mu tej satysfakcji i nie odezwie się jako pierwsza. 
Colins w końcu odchrząknął.
- Skoro już się uparłaś, by nie odezwać się jako pierwsza, Dorcas, mogę zrobić to ja. Poznałem tego twojego... - zaczął i zawahał się w nieco prowokacyjny sposób.
- ...Eryka - dokończyła Dorcas.
- ...frajera.
Parsknęła śmiechem.
- Tato, proszę cię...
- Prosisz mnie o co? - szybko uciął. - O co mnie dokładnie prosisz?
Westchnęła.
- Proszę cię, żebyś nie nazywał go frajerem, tato.
- W takim razie oświeć mnie proszę, i powiedz mi, jak nazywać chłopaka, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że ojciec jego dziewczyny jest Ministrem Magii?
Dorcas otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale żadne mądre wytłumaczenie nie przychodziło jej do głowy. Ojciec spojrzał na nią uważnie, krzywiąc się nieznacznie.
- On na pewno jest z Ravenclavu? - dodał prześmiewczym tonem.
- Tato, nawet nie wiesz, ile żartów już wymyśliłam na ten temat.
- Cieszę się, że nie pominęłaś tego milczeniem.
Przez chwilę szli, nic nie mówiąc. Dorcas obróciła głowę, patrząc na ojca z naganą.
- Czy naprawdę tylko tyle masz do powiedzenia? Rozmawiałeś z nim prawie bitą godzinę i jedyne, czym się ze mną podzielisz, to określenie "frajer"?
Albert Colins westchnął ostentacyjnie.
- Wydaje się bystry, umie szybko myśleć. Nie tak łatwo go zastraszyć... Ma dobre maniery i przyzwoite poczucie humoru. Właściwie radził sobie całkiem dobrze, dopóki nie dotarło do niego, z kim rozmawia. Potem zaczął się staczać jak po równi pochyłej.
- Na Merlina, tato...
- No dobrze, Dorcas. Jakoś z tego wybrnął, chociaż był tak blady, że myślałem, że zemdleje z wysiłku - wyraźnie rozkoszując się zdenerwowaniem swojej córki, Colins na chwilę zamilkł, jeszcze bardziej wydłużając tę przyjemną dla siebie chwilę. - Zawsze mnie zastanawiało, czemu ludzie, którzy regularnie wystawiają się jako ruchomy cel dla tłuczków, nadal pocą się ze strachu podczas spotkań towarzyskich.
- Spotkań towarzyskich? Naprawdę?
- Naprawdę co? - powtórzył za nią.
- Jest późno, tato, czy musisz być taki... - zamachała w powietrzu rękoma.
- Dorcas czy mogłabyś proszę mówić pełnymi zdaniami? - ojciec spojrzał na nią z cieniem irytacji. - Wiesz, jak nie znoszę, gdy mamroczesz pod nosem.
- Chciałam powiedzieć "złośliwy" - powiedziała szybko. - Ale wolałam zamilczeć, niż oskarżyć o złośliwość mojego drogiego ojca.
Alfred Colins uśmiechnął się pod nosem.
- Słusznie.
Wobec jego milczenia Dorcas zatrzymała się, patrząc na niego pytająco.
- Moja droga, co chciałabyś usłyszeć? - westchnął znowu z miną męczennika. - Nie zrobił na mnie złego wrażenia.
- Ale nie zrobił na tobie dobrego wrażenia?
- Dorcas, nie wiedział, że jestem twoim ojcem. Doprawdy, jak mam to skomentować?
Dorcas przewróciła oczami, chociaż bardzo dobrze wiedziała, że to również irytowało jej ojca.
- Ludzie zachowują się w głupi sposób, kiedy są zakochani, tato.
- Wybacz, dziecko, nie wiedziałem, że jesteście zakochani.
- Możesz się ze mnie śmiać, proszę bardzo. Mam 17 lat i jestem zakochana, toż to przezabawne. Wiesz, co jeszcze jest przezabawne? Historia, którą ostatnio opowiedziała mi mama. Dotyczy ona pewnego wypadu do Hogsmeade, jeszcze długo przed waszym ślubem... I pewnego bardzo niezręcznego młodego mężczyzny - zawahała się, po czym dodała niewinnie. - Ile lat miałeś wtedy, tato?
- Szesnaście - odpowiedział, patrząc się przed siebie.
- I czy nie zgodziłbyś się ze mną, że chłopcy w podobnym wieku... młodsi bądź starsi o rok... nawet ci najmądrzejsi... czasami bywają wyjątkowo niemądrzy, nieporadni wręcz, gdy spodoba im się dziewczyna?
Z zadowoleniem zerknęła na ojca. Alfred Colins wciąż patrzył prosto przed siebie, starając się wyglądać na niezadowolonego, ale po jego ustach błąkał się uśmiech. Zawsze bawiło go, gdy Dorcas próbowała go atakować.
- Oszczerstwa - powiedział w końcu.
- Oszczerstwa? - powtórzyła.
- Obmowa i pomówienie - potwierdził. - Twoja matka nie udowodniła mi jeszcze niczego w sądzie.
Dorcas prychnęła śmiechem.
- W sądzie? Tato, jesteś najwyższym rangą sędzią w tym kraju.
- No własnie - powiedział zupełnie poważnie. - I jako najwyższa władza sądownicza wśród czarodziejów Wielkiej Brytanii mówię ci, że to niefortunne spotkanie w Hogsmeade nigdy nie miało miejsca.
Dorcas wybuchła śmiechem. Colins rzucił córce rozbawione spojrzenie, jednocześnie dając jej znać, żeby była trochę ciszej.
- Posłuchaj mnie, Dorcas. Chciałem zaspokoić swoją ciekawość, dobrze? Jeśli naprawdę chcesz, żebym powiedział ci, co uważam na temat tego całego Eryka, możemy zjeść wspólnie kolację, kiedy następnym razem będę w Hogwarcie.
- Chcesz sprawdzić, czy umie prawidłowo trzymać sztućce, prawda? - powiedziała z przekąsem.
- Dorcas - westchnął. - Jesteś moją jedyną córką. Czego się spodziewałaś? Przecież nie oddam cię tak po prostu pierwszemu lepszemu kandydatowi...
- ... zamierzasz mu dopłacić - dokończyła od razu.
- Zamierzam mu dopłacić - Alfred Colins rozłożył ręce. - Muszę się zorientować, jak dużo.
- Jeśli chcesz zaoszczędzić, radziłabym ci się pospieszyć.
- Czyżby jeszcze nie wiedział, że podjął najgorszą decyzję swojego życia?
- Właściwie, to zorientował się bardzo szybko. Ale chyba jeszcze nie wie dokładnie, jak bardzo zła jest najgorsza decyzja jego życia.
- Wyczytałem to w jego biednych oczach. Słuchaj, czy moglibyśmy już skończyć rozmawiać o tym twoim frajerze? Chciałbym zobaczyć, czy faktycznie uczysz się czegokolwiek na tych dodatkowych zajęciach u Flitwicka.
Dorcas wyciągnęła różdżkę. 
- No dobrze. Ale zanim ci to pokażę, mam jeszcze jedno pytanie: Czemu tak uparłeś się na to określenie "frajer"?
Alfred Colins westchnął już po raz kolejny podczas ich wspólnego spaceru. Uwielbiał udawać, że towarzystwo Dorcas jest dla niego wyjątkowo uciążliwe.
- Dorcas, to słowo to takie ojcowskie określenie na chłopaków, z którymi spotykają ich córki. Tak więc kiedy nazywam go frajerem, mam teraz na myśli, że jest frajerem... ale nie jest skończonym frajerem. A teraz - dodał, lekko ją popychając i zmuszając do szybszego marszu. - Jeśli już zmusiłaś mnie do postawienia tej pełnej diagnozy, pokaż mi, czy faktycznie umiesz panować nad tymi złośliwymi schodami. Trudno mi było w to uwierzyć, kiedy pisałaś mi o tym w liście.
Dorcas powstrzymała kolejny komentarz, który cisnął jej się na usta. Lepiej było nie testować cierpliwości ojca. Wyciągnęła różdżkę zza talii sukienki i wycelowała nią w schody.
- A może ty chciałbyś je kontrolować? - zapytała, czując rosnące podekscytowanie.
- Ja? - drgnął zaskoczony. - Oczywiście.
- No dobrze - starannie recytując zaklęcie, poruszyła różdżką pomiędzy schodami a skronią Alfreda Colinsa. - Świetnie. Teraz możesz zamknąć oczy, i schody poprowadzą cię dokładnie tam, gdzie chcesz się znaleźć.
- Wolałbym nie chodzić z zamkniętymi oczami, Dorcas. Kierunek to jedno...
- Nie, tato, stopnie będą same wchodzić pod twoje stopy. No dalej - dodała, widząc, że nie chce jej posłuchać. - Nie ufasz własnej córce? No dalej, znasz mnie całe życie.
- Kochanie - powiedział z lewą brwią uniesioną wysoko. - Nie ufam ci właśnie dlatego, że znam cię całe życie.
Zanim zdążyła się roześmiać, wycelował różdżkę w czeluści schodów i wysłał w ich kierunku kilka zaklęć spowalniających. Dorcas pokręciła głową, wielce oburzona, choć jakaś mniej pewna siebie część jej osobowości odetchnęła z ulgą.
Alfred Colins zamknął oczy i pewny siebie ruszył do przodu. Dorcas szybko podążyła za nim, przeskakując niezdarnie przez poruszające się stopnie, które wskakiwały naprędko tuż pod stopy jej ojca.
- Czy magiczne budynki, które będziesz projektować, będą w stanie dopasowywać się do potrzeb jedynie jednej osoby? - zapytał Alfred Colins, słysząc, jak Dorcas męczy się ze stopniami, ale nawet nie zwalniając.
- Haha, to dopiero jedno zaklęcie. Dziedzina magicznej architektury dopiero się rozwija, właściwie prawie sama ją sobie wymyśliłam. Czy naprawdę oczekujesz, że będę już znała odpowiedzi na wszystkie jej pytania?
- Nie - odparł od razu. - Ale oczekuję, że będziesz zadawać sobie te pytania.
- Oczywiście, że je sobie zadaję.
- Więc powiedz mi proszę, jaki masz pomysł na modyfikację tego zaklęcia.
Przeskakując poruszające się pod jej stopami stopnie i próbując dopasować swój rytm do rytmu kroków ojca, Dorcas zasapanym głosem zaczęła mu opowiadać o wariantach zaklęcia, które próbowała ćwiczyć w wolnym czasie. Schody i ich biegi składały się w konfiguracjach, których jeszcze nigdy nie przetestowała. Zanotowała sobie w myślach, by spróbować zaklęcia na większej ilości osób i zobaczyć, czy konfiguracja stopni ma coś wspólnego z przyzwyczajeniami, czy może osobowością danej osoby. Kiedy w końcu obydwoje dotarli do wieży Gryffindoru, Dorcas mimo wszystko odetchnęła z ulgą, bo zaczynała już powątpiewać w trafność zaklęcia.
- No dobrze - powiedział Alfred Colins, w końcu otwierając oczy. - Jestem pod wrażeniem.
Dorcas powstrzymała się przed podskoczeniem z radości.
- To teraz powiedz mi, czemu zbiłaś ten kieliszek?
Uśmiech na jej twarzy zamarł. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli przytłumiony śmiech z prostopadłego korytarza i zza zakrętu wyłoniły się nagle trzy rozbawione sylwetki. Alicja, Remus i Rose prawie wpadli na Dorcas, po czym dojrzeli stojącego obok Ministra Magii i z wrażenia zamarli jak słupy soli.
Alfred Colins westchnął i założywszy ręce na piersi, powiódł po nich chłodnym wzrokiem. 
- Panna Wing, pan Lupin - powiedział spokojnie, po czym wskazał dłonią na Alicję. - Pani...?
- Houckson - odpowiedziała Alicja i słysząc jej słaby, zawstydzony głos Dorcas całą siłą woli musiała powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem. 
- Hmm, dałbym sobie rękę uciąć, że jest już po ciszy nocnej... czy może się mylę?
Jego słowa zawibrowały w powietrzu. Alicja miała taką minę, jakby miała się zaraz popłakać ze strachu i wstydu jednocześnie.
- Panie ministrze, nie będziemy przecież udawać, że nie przyłapał nas pan na gorącym uczynku - powiedział w końcu Remus, prostując się i bezradnie rozkładając ręce na boki. - Biorąc pod uwagę, że i tak kierowaliśmy się już z powrotem do dormitoriów, nie możemy zrobić już nic więcej, by wypaść na bardziej przyzwoitych uczniów.
Dorcas spojrzała na swojego ojca. Patrzył Remusowi prosto w oczy, i mimo że jego spojrzenie nadal było niebezpieczne, kąciki jego ust zadrżały. Dorcas wiedziała, że ze wszystkich jego znajomych to właśnie Lupina lubił chyba najbardziej. Powoli przesunął się pod ścianę i ręką wskazał na portret Grubej Damy.
- No już, uciekajcie. I jeśli mam wierzyć waszym zdezorientowanym spojrzeniom... zabierzcie kogokolwiek, kogo ukrywacie pod peleryną niewidką.
Brwi Dorcas powędrowały w górę.
- Rose - powiedział jeszcze Colins. - Powiedz mi proszę, ze twoje wyniki na próbnych egzaminach usprawiedliwiają twoje zachowanie.
- Rose ma same Wybitne, tato - Dorcas przewróciła oczami.
- Tak myślałem. Pozdrów rodziców, Rose.
Rose uśmiechnęła się pod nosem.
- Chyba pan będzie miał większą szansę na pozdrowienie ich ode mnnie, panie ministrze.
Alfred Colins spojrzał na nią uważnie.
- I utrzymuj wyniki - dodał po chwili namysłu. - To będziemy na ciebie czekać w ministerstwie.
Wing uśmiechnęła się zaskoczona.
- Dziękuję. Dobranoc.
- Dobranoc.
Przechodzący pod portretem czwarty członek tego dziwnego zgromadzenia potknął się o próg, wydając z siebie cichy jęk. Dorcas rozpoznała w nim Petera i uśmiechnęła się pod nosem. Portret zatrzasnął się za jej przyjaciółmi.
- Myślałam, że przyjechałeś do Hogwartu, by zobaczyć się ze swoją ukochaną córką, a nie po to, by prowadzić rekrutację - powiedziała, udając obrażoną.
- Przyjechałem do Hogwartu prowadzić inwigilację, moja droga. 
- Inwigilację imigrantów?
- Dorcas, nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Znowu zamilkła i zagryzła wargi. 
- Tato, dopiero co dostrzegłeś osobę ukrywającą się pod peleryną niewidką. Na pewno domyśliłeś się, czemu służyła dzisiaj ta moje niezgrabna dywersja.
Ojciec patrzył na nią uważnie, z miną nie zdradzającą już jego wcześniejszego rozbawienia. A potem wziął głęboki oddech i odezwał się twardym, stanowczym głosem.
- Dorcas, wiem, że masz siedemnaście lat i twoje myśli wybiegają teraz do przodu maksymalnie na te pięć lat, o których opowiadałaś McGonaggal. Niestety prawda jest taka, że dzieją się teraz różne rzeczy na świecie, rzeczy, o których nie mogę ci opowiadać. Ale zaufaj mi, kiedy ci mówię, że ze względu na te rzeczy wszystkim wam wyszłoby na dobre, gdybyście skupili się na nauce i zdobywaniu nowych umiejętności, a nie na łamaniu ciszy nocnej i kradnięciu drinków na oficjalnych przyjęciach - zamilknął, a Dorcas drgnęła pod wpływem jego słów. - I tego oczekuje od ciebie, twojego chłopaka, i twoich znajomych - wbił w nią jeszcze bardziej intensywne spojrzenie. - Czy wyrażam się jasno, Dorcas?
Powoli skinęła głową.
- Tak, tato - odparła cicho.
- Świetnie - nareszcie się uśmiechnął i ucałował ją w głowę. - W takim razie miłej nocy, moja droga.
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem skierował w stronę gabinetu dyrektora, a Dorcas w zadumie odprowadziła go wzrokiem.


19 kwietnia, sobota
- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedział Eryk ostentacyjnie, siadając okrakiem na ławie przy stole Gryffindoru i wyciągając ręce w kierunku twarzy Dorcas. Nachylił się do przodu, całując ją delikatnie na przywitanie, po czym obrócił się niebezpiecznie w stronę Syriusza. - Mówię poważnie.
Black otwarcie prychnął śmiechem.
- No i co z tego, że mówisz poważnie? Naprawdę oczekujesz, że po tak spektakularnej gafie masz jakiekolwiek prawo zabronić nam nabijania się z ciebie do końca życia?
- Black - wycedził Eryk przez zaciśnięte zęby.
Syriusz roześmiał się jeszcze głośniej.
- Myślisz, że się ciebie boję, Fross? - machnął ręką. - Zachowaj te swoje groźne miny dla teścia.
Eryk zagryzł zęby we wściekłym grymasie.
- Chociaż ty mogłabyś się nie uśmiechać - mruknął do Dorcas.
- Eryk...
- To w równym stopniu twoja wina, co moja - westchnął. - Więc czemu ciebie nikt nie nazywa "frajerem"?
- Fross, wyluzuj - Remus nalał sobie herbaty ruchem niemal równie leniwym co jego głos. - Z tego co słyszałem, nie zrobiłeś wcale tak złego wrażenia.
- To teraz go pocieszamy? - wciął się Syriusz, patrząc na Lupina z pełnym urazy zaskoczeniem. - Już, od razu? Chwila, gdzie jest Rogacz?
Remus zbył go ruchem ręki.
- Przestań rozpaczać - dodał jeszcze.
- Nazwał mnie "frajerem".
- To Minister Magii, Eryk. Jeden z najbardziej inteligentnych i wpływowych ludzi z kraju - Remus pociągnął łyka swojej herbaty. - Jestem zupełnie przekonany, że, oprócz Dorcas, wszyscy jesteśmy w jego oczach frajerami.
Siedząca obok niego Lily prychnęła rozbawiona i pokiwała potwierdzająco głową.
- Oprócz Dorcas? - powtórzył Peter powoli.
- Dorcas wymyśliła dla siebie nową dziedzinę magii.
- Jestem artystką - Colins rozłożyła ręce na boki. - Ojciec nie może mnie sklasyfikować.
- Niezwykle sprytne - Rose zastukała palcami o stół, patrząc na przyjaciółkę z zaciekawieniem. - Planowałaś to od samego początku czy wyszło ci to organicznie?
- Organicznie - przyznała Dorcas. - Ale też ja jestem organicznie przebiegła.
- Ależ oczywiście - Wing uśmiechnęła się szeroko. - Widzisz, Eryk, nie masz się czego wstydzić - powoli przeniosła wzrok na radośnie pogwizdującego Pettigrewa. - Ty, z kolei, Peter...
Peter na chwilę zamarł, po czym wzruszył ramionami i wgryzł się w swojego tosta z dżemem.
- Eee tam, po prostu zazdrościsz mi, że mi się upiekło.
- O czym dokładnie rozmawiamy? - zapytał Eryk.
- Wczoraj tuż pod wieżą wpadliśmy z tatą na tę oto trójkę - gestem widelca Dorcas wskazała Remusa, Rose i właśnie przysiadającą się do nich Alicję. - I tego tutaj członka Gryffindoru, domu słynącego z odwagi, który przez całą długość tego spotkania ukrywał się niewinnie pod peleryną niewidką.
- I co z tego? - Peter dalej wcinał swoją kanapkę. - Nawet jeśli zrobiłem na nim najgorsze wrażenie... nadal nie wie, że to ja.
- Peter, mój ojciec widział Jamesa i Syriusza na przyjęciu. Rozmawiał z Remusem. Uwierz mi, Minister Magii umie zliczyć do czterech.
- Pozwól, że powtórzę: co z tego? Nie jestem twoim chłopakiem, Dorcas. Nie planuję kariery w Ministerstwie - powoli przeniósł wzrok na Rose i uniósł w górę brwi. - Nie mam wewnętrznej potrzeby robienia najlepszego wrażenia na każdej napotkanej przeze mnie na drodze ważnej osobie.
Wing patrzyła na niego przez chwilę z szeroko otwartymi oczami.
- Tak głęboko, głęboko ciebie nie rozumiem, Peter.
- Wiem, Rose.
- A co stało się z twoim poczuciem solidarności, co? - Rose nie dawała za wygraną. - Jesteś w końcu Huncwotem, prawda? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego?
- Ale ty nie jesteś Huncwotem, Rose.
- I nie sugeruj, że chciałabyś - Remus przechylił głowę, patrząc na Wing spod przymrużonych powiek. - Rose, to byłaby abominacja.
Rose również obróciła głowę i kiedy spojrzała mu prosto w oczy, obydwoje uśmiechnęli się radośnie.
- Ale jest ktoś, kto przebił nawet Petera - z twarzy Lily zniknął uśmiech. - Edith.
- No właśnie, Edith - Dorcas westchnęła przeciągle. - Czy wiemy, co jej, do cholery, uderzyło wczoraj do głowy?
- Ognista - Syriusz też przestał się uśmiechać. - Tylko tyle udało mi się ustalić. Nawet nie chciała ze mną rozmawiać.
Rose zmarszczyła brwi.
- Syriusz... - powiedziała powoli. - Może po prostu było jej wstyd.
- Edith było wstyd? - powtórzył głosem, przez który zaczęła przebijać się irytacja. - Było jej wstyd, że specjalnie, z własnej, cholera, woli, upiła się w towarzystwie najważniejszych ludzi w kraju? - machnął ręką i zdecydowanym gestem odłożył swój kubek herbaty na stół. - No dobra, do cholery, porozmawiamy o tym, czy nie? Wszyscy od jakiś dwóch miesiący pomijamy jej zachowanie milczeniem.
Lily zmarszczyła brwi. Black patrzył się na nią intensywnie.
- Czy może będziemy dalej udawać, ze nie dzieje się nic złego? - wobec milczenia przyjaciół, Black powiódł dookoła pytającym wzrokiem. - Co? Lily? Remus?
- Czego dokładnie od nas oczekujesz, Syriusz? - Lupin wytrzymał jego spojrzenie, nie opuszczając wzroku. - Co mamy zrobić? Wymusić zaklęciem, żeby powiedziała nam, co złego jej się stało?
- Czy ty zawsze musisz ironizować? Nie, Remus, nie wymusić zaklęciem... Po prostu spróbować z nią porozmawiać.
- Próbowałem, uwierz mi - Remus podniósł głos. - Próbowałem wiele razy, wszyscy próbowaliśmy. To nie działa. Edith nie chce nam powiedzieć, co się stało. Chyba rozumiesz, że powinniśmy to uszanować?
- Remus ma rację, Syriusz - Lily położyła mu dłoń na ramieniu. Syriusz spojrzał na nią pytająco. - Ona nie chce o tym rozmawiać, a my nie możemy naciskać.
- No nie wiem - odezwała się Dorcas i wszyscy spojrzeli na nią z zaskoczeniem. - Jej zachowanie wczoraj było samo-destruktywne, jeśli by się nad tym zastanowić. Myślę, ze powinniśmy przemyśleć, czy nie czas zrobić nieco więcej - jej głos stał się zupełnie poważny. - Nie wiem jeszcze, co to ma dokładnie znaczyć. Ale musimy się nad tym zastanowić, bo jak dla mnie - zerknęła na Syriusza, który patrzył na nią z wdzięcznością. - Jak dla mnie, to jakaś granica została wczoraj zdecydowanie przekroczona.
Czoło Remusa pokryło się siecią zmarszczek, ale nic nie powiedział. Zamiast tego opuścił spojrzenie na swój talerz. Lily sama wbiła wzrok w stojący przed nią kubek herbaty, znowu myśląc nad tą całą sytuacją. Przez długi czas żadne z nich nie odzywało się słowem, nie chcąc przerwać panującego między nimi, pełnego zadumy milczenia.
A potem na salę wpadł James, porządnie zdyszany, naprędce siadając na ławie i zabierając się do pałaszowania ostatnich tostów.
- Czemu nikt mi nie przypomniał, że dzisiaj mamy te głupie warsztaty - jęknął, sięgając po kubek Syriusza i naprędce wlewając w siebie jego zawartość niemal jednym haustem. - Czemu na mnie nie zaczekaliście?
Remus wzruszył ramionami.
- Brałeś prysznic.
- Brałem półgodzinny prysznic, Luniu. Bo jest sobota, do diaska, czemu musimy iść na jakieś głupie zielarstwo?
- Bo w zeszły wtorek nie musiałeś iść na zielarstwo - pokreśliła Lily. - Balans musi zostać zachowany.
- Lily - jęknął Potter. - Twoje włosy są zdecydowanie zbyt puszyste jak na buddyjskiego mnicha, więc nie mów mi tutaj o balansie.
- No dobrze James - roześmiała się. - A więc nie rób tego w imię balansu. Zrób to w imię tych czterolistnych koniczyn, które z taką uwagą zasadziliśmy wspólnie dwa miesiące temu. Musimy je zebrać, mój drogi.
James jęknął przeciągle, choć wydawał się rozbawiony.
- Ale nie martw się, William powiedział mi, w jaki sposób mogę przyspieszyć nasze zbiory.
- Och, doprawdy?
- Podobno reagują na dźwięk - Lily uśmiechnęła się zaczepnie. - Szczególnie kołysanki. A ty w końcu chwaliłeś się ostatnio, że twój głos jest piękniejszy od śpiewu trytonów.
James wyciągnął dłoń po kolejny kubek, tym razem kawy.
- A więc będziemy śpiewać. Wspaniale - mruknął pod nosem.
Lily zmarszczyła brwi, niemile zaskoczona.
- James, rozumiem, że jesteś niezadowolony, bo musisz się uczyć w sobotę - powiedziała uważnie. - Ale nie musisz być niemiły.
Potter spojrzał na nią, jakby równie zaskoczony wydźwiękiem własnych słów. Nieco zażenowany, poczochrał nerwowo swoje włosy.
- Przepraszam, Lily... Będę milszy po kofeinie, obiecuję.
- Rogacz... - wyszeptał z naganą Lupin.
- Znaczy, ykhm - odchrząknął James szybko. - Co to, do cholery, jest kofeina?
- Znacznie lepiej.
- Dzięki, że trzymasz mnie w ryzach, Luniu. A zmieniając temat... czy zupełnie ominąłem cały proces nabijania się z Frossa?
- Nie zaczynaj, Potter...
- To było jego podejście od samego początku - wytłumaczyła mu Dorcas. - Jest absolutnie beznadziejny w wypełnianiu obowiązków ofiary żartu.
- Ech - James westchnął z zawodem. - Nie mam dzisiaj siły na taki brak współpracy.
- Oczekujesz ode mnie, że będę pomagał ci w nabijaniu się z mojej osoby?
- Eryk, ostatnim razem, kiedy żartowaliśmy z twojego zamiłowania do Skrzydła Szpitalnego, poślizgnąłeś się na fiolce z lekarstwami i za jednym razem złamałeś obydwie nogi. Czy nazwałbyś to inaczej niż "współpraca"?
- Jezu, Potter...
- Więc zamiast tego powiedz mi lepiej... jak ci się podobał teść? - James uśmiechnął się szeroko. - Jest przerażający, prawda? Miałeś w pewnym momencie ochotę pisnąć i po prostu uciec?
- No nie wiem...
- Przerażający to nietrafne określenie, ja powiedziałabym raczej "onieśmielający" - wtrąciła się Rose, po czym głęboko zamyśliła. - Ten człowiek samym spojrzeniem potrafi sprawić, że czujesz się niekomfortowo we własnej skórze i sam chętnie byś się z niej oskalpował.
Eryk spojrzał na nią uważnie.
- Jest twoim największym życiowym idolem, prawda, Rose? - powiedział po chwili.
Wing w zamyśleniu pokiwała głową.
- Przyznaję to ze skruchą jako córka - odezwała się Dorcas. - Ale myślę, że Rose kocha mojego ojca bardziej ode mnie.
Remus prychnął śmiechem.
- Z pewnością.
- Ale ja też nazwałbym go raczej onieśmielającym niż przerażającym - przyznał w końcu Eryk. - Straszne jest w nim to, że nigdy nie wiesz, jak zareaguje na twoje słowa... Podczas rozmowy ze mną miał ciągłe przeskoki nastrojów. Nie miałem wrażenia, że próbuje mnie zastraszyć, ale bardziej, że próbuje mną... manipulować...
Dokańczając to zdanie, Eryk niezwykle powoli przeniósł spojrzenie na Dorcas, niewinnie i radośnie popijającą sok ze swojej szklanki przez zakręconą, metalową rurkę.
- O mój Boże - jęknął cicho. - To się teraz wszystko składa w całość...
Lily zakryła sobie usta dłonią, próbując ukryć swoje rozbawienie.
- Czy moglibyśmy już przestać rozmawiać o moim ojcu? - Dorcas w końcu oderwała się od swojej słomki i obrzuciła przyjaciół spojrzeniem pełnym nagany. - Właśnie dlatego tak rzadko o nim wspominam, Eryk. Za każdym razem, gdy tylko mój ojciec postawi swoją stopę w Hogwarcie, wszyscy nie przestają o tym gadać przez kolejny miesiąc. Więc bardzo was proszę: koniec rozmów o Ministrze Magii.
- Właściwie to ja popieram ten wniosek.
- Nikogo tym nie zaskoczyłeś, Fross.
- Dobra, koniec tego - Remus zerknął na zegarek. - Warsztaty zaczynają się za dwadzieścia pięć minut, więc lepiej kończmy to śniadanie.
- Ja pójdę już teraz - Rose wstała od stołu i zarzuciła sobie torbę z podręcznikami do zielarstwa na ramię. - Przygotuję sprzęt. Im sprawniej się do tego zabiorę, tym szybciej będę miała te bezsensowne warsztaty za sobą.
- A co jest złego w tych warsztatach, Rose? - Dorcas zmarszczyła brwi. - Przecież ty kochasz warsztaty.
- Pamiętasz, kiedy sadziliśmy te koniczny, Dorcas? - Eryk uśmiechnął się krzywo.
- Dwa miesiące temu.
- No właśnie. Szybka metamtyka, którą tak bardzo kochasz - wskazał na Wing palcem. - Rose jest w parze z Bartonem.
Peter gwizdnął przeciągle pod nosem. Ale ponieważ zarówno Syriusz, jak i James zdawali się być dzisiaj w kiepskich humorach, nikt nie skomentował tej z pewnością zwiastującej jakąś katastrofę wiadomości.


- Hmm - usłyszała Rose za swoimi plecami zaraz po tym, jak już naciągnęła na ręce skórzane rękawice i właśnie zabrała się do dźwigania dziesięciokilogramowego worka z ziemią.
Odwróciła się. W drzwiach wciąż pustej o tej godzinie szklarni stał Barton, z poważnie skwaszoną miną i własnymi rękawicami na skrzyżowanych na piersi rękach. Wing zastanowiła się przez chwilę, po czym  z zawodem w głosie westchnęła.
- No tak - powiedziała powoli. - Przyszedłeś tu piętnaście minut wcześniej, żeby przygotować doniczki, przesypać ziemię i czym prędzej mieć to z głowy.
- Tak - przyznał, po czym wskazał na nią ręką. - A ty przyszłaś tutaj dwadzieścia minut wcześniej, żeby przygotować doniczki, przesypać ziemię, przesiać nasiona i czym prędzej mieć to z głowy.
Rose wzruszyła ramionami. No brawo, tyle z jej pięknego planu. Powinna była przewidzieć, że Barton też będzie chciał ograniczyć ich kontakt do minimum. 
A jednak, to ona stała tyłem. Barton mógł się wycofać. Mógł odejść, kiedy tylko ją zauważył. Ale zamiast tego zaczął chrząkać.
Chłopak ruszył w jej kierunku, i korzystając z jej zamyślenia, zabrał ciągnięty przez nią po podłodze worek z ziemią. Ciężkim ruchem zarzucił go sobie na plecy.
- Użyłabym zaklęcia, ale... - Rose zaczęła się odruchowo tłumaczyć.
- ...czterolistne koniczyny nie rosną w glebie skażonej magią - dokończył za nią Barton. - Tak, wiem.
Zawahała się, po czym ruszyła w przeciwnym kierunku po kolejny worek.
A więc o to chodziło? Nie odwrócił się i nie odszedł dlatego, że ciągnęła ten worek jak jakaś skończona, słaba ciamajda i stwierdził, że trzeba jej z nimi pomóc? 
Nie, Barton nie jest taki małostkowy, pomyślała, a ty, Rose, mogłabyś przestać obsesyjnie myśleć o tym, że ktoś mógłby postrzegać cię jako słabą osobę. Na gacie Merlina, on jest po prostu dobrze wychowany.
Bez słowa podniosła kolejny worek i znowu pociągnęła go z kierunku donic. Barton obserwował ją kątem oka i przejął go od niej, kiedy była w połowie drogi.
- Świetnie - powiedziała, otrzepując ręce i patrząc z zamyśleniem na stojące w drewnianych skrzynkach czterolistne koniczyny.
Kiedy sadzili je dwa miesiące wcześniej, Eryk i Syriusz, jak na każdym zielarstwie, odstawili swój kolejny popis głupoty. Już nie do końca pamiętała, o co chodziło - Fross chyba pourywał wszystkie czwarte listki z koniczyn Blacka. Syriusz, jak to Syriusz, wziął odwet, a wysłane przez niego zaklęcie w kierunku Eryka uderzyło w donice i zirytowało koniczynki, które rozpoczęły masowo pozbywać się skażonej przez zaklęcie ziemi. 
Rose pamiętała, jak klący na czym świat stoi Barton chwycił w ręce ich własne doniczki, starając się uciec z promienia bomb biologicznych Blacka i Frossa, i jak głośno ona sama śmiała się, obserwując tę dramatyczną ucieczkę. Później, już po zajęciach, zamiast na obiad w Wielkiej Sali, poszli we dwójkę na spacer po Błoniach. Siedzieli nad jeziorem i kiedy rozmawiali tak o zajęciach i już bardziej poważnie, o swoich planach na przyszłość, Barton powoli wybierał kawałki ziemi wciąż zaplątane w jej włosach.
Patrząc teraz ns Corberga, którego spojrzenie nie wyrażało już nawet złości, ale pustą, okropną do zniesienia beznamiętność, Rose nie chciało się wierzyć, że kiedyś stać go było na tak intymny, romantyczny gest. Podczas ich ostatniej rozmowy powiedzieli sobie, że żadne z nich nie było w tym związku tak naprawdę zakochane, żadnemu z nich nie zależało nawet zbytnio na drugiej osobie. Ale ludzie, którzy nie są zakochani, nie spędzają czasu na patrzeniu sobie głęboko w oczy i wyplątywaniu ziarenek ziemi spomiędzy włosów. A z pewnością nie robią tego jako alternatywy dla posiłków.
Prostota i pragmatyczność tego stwierdzenia niezwykle rozbawiły Rose, która prychnęła śmiechem pod nosem. Barton uniósł wzrok znad przesiewanej przez siebie ziemi i spojrzał na nią z zaskoczeniem.
- To nic - rzuciła, wciąż uśmiechając się lekko.
Szklarnia powoli wypełniała się wciąż ziewającymi uczniami. Do środka wszedł Eryk, rozglądając się dramatycznie za jakimikolwiek rękawiczkami, które zmieściłyby się na jego nienaturalne wielkie łapy. Dojrzał wzrokiem Bartona i Rose, parsknął śmiechem, i rzucił coś do Corberga po bułgarsku. Po minie byłego chłopaka Rose podejrzewała, że mało rozbawił go żart przyjaciela. Eryk zagadał coś jeszcze, ale Barton nie wydawał się dzisiaj zbytnio gadatliwy.
- Co powiedział? - zapytała Rose, gdy Eryk był już po drugiej stronie stołu.
- Nic ciekawego - Barton odrzucił na bok pusty już worek po ziemi i spojrzał na Rose. - To co, zaczynamy?
Rose pokręciła głową.
- Chyba jednak powinniśmy poczekać na profesor.
Przyznał jej rację kiwnięciem głowy i między nimi znowu zapadła cisza, z tym, że tym razem nie mogli zapełnić jej wykonywaną wcześniej pracą. Wraz z niezręcznością sytuacji pojawiło się napięcie.
Jedną z rzeczy, o której rozmawiali, gdy Barton tak skurpulatnie i delikatnie usuwał pamiątki po lekcji zielarstwa z delikatnych loków Rose, było to, jak niepotrzebne i niespełniające oczekiwań okazały się lekcje zielarstwa dla Bartona. Zawody, jakie rozważał, nie wymagały egzaminu z tego przedmiotu - w przeciwieństwie do Rose, której zielarstwo zawsze mogło się przydać, gdyby zdecydowała się w przyszłości zostać lekarzem. Barton podjął wtedy decyzję, by zrezygnować z zajęć. Jak na złość, sadzenie tych cholernych koniczyn było ostatnią rzeczą, którą zrobił na zielarstwie - gdyby zdecydował się na ten krok raptem tydzień wcześniej, nie byłoby teraz tej dziwnej ciszy między nimi.
- Słuchaj, jeśli... - zaczęła Rose. - Jeśli nie masz ochoty być tutaj, mogę skończyć to przesadzanie za nas. 
Barton drgnął, i spojrzał na nią kątem oka.
- Albo ja - powiedział powoli. - Sam chętnie skończę to przesadzanie. Jeśli wspólna praca jest dla ciebie niezręczna.
- Nie musisz być gentlemanem, Barton - ucięła szybko. - Naprawdę, z wielką chęcią zrobię to za nas. Zrezygnowałeś z zajęć, więc profesor nawet nie zwróci na to uwagi... Wiem, że nie tęsknisz za moim towarzystwem.
Usłyszała, jak prycha śmiechem. Mocno ją to zaskoczyło.
- Nie próbuję być gentlemanem Rose, wręcz przeciwnie - spojrzał na nią z wyrzutem. - Czy nie przeszło ci przez myśl, że robię to dla siebie? 
- Co masz na myśli?
- Że te warsztaty to dla mnie szansa, żeby nauczyć się czegoś nowego - westchnął. - Nie mam zwyczaju rezygnować z takich szans tylko po to, by uniknąć kilku minut niezręcznej ciszy z moją byłą dziewczyną. 
Mimo pobrzmiewającej w jego słowach ukrytej agresji, Rose uśmiechnęła się zawstydzona i ręką wskazała mu miejsce obok siebie. Wraz z mijającym czasem i nasilającymi się kłótniami tak łatwo było zapomnieć wszystko, co podobało jej się w Bartonie, i zamiast tego pamiętać tylko wady: pychę, gburowatość, zarozumiałą pozę i prawie wiecznie skrzywione usta. Ale teraz przypomniała sobie, dlaczego mimo braku empatii dla siebie nawzajem przetrwali tyle czasu w tym związku: bo w niektórych kwestiach byli do siebie tak bardzo, zaskakująco podobni i zgodni.
- Poza tym - usłyszała i podniosła na Bartona wzrok. Ku jej zaskoczeniu, chłopak po raz pierwszy tego ranka uśmiechał się. Co prawda wciąż krzywo, ale szczerze. - Twoje towarzystwo wcale nie jest takie złe, Rose.


- Witam wszystkich tego pięknego sobotniego ranka. No cóż, niektórych z was nie widziałam już od dawna - profesor Sprout zajęła swoja stałe miejsce na podium, podczas gdy wielu uczniów wciąż mocowało się z workami z ziemią. - Dzisiaj zajmiemy się przesadzaniem naszych czterolistnych koniczyn. Przygotujcie swoje doniczki...
- Myślisz, że się pogryzą? - wymruczała w stronę Jamesa Lily, która zdecydowanie bardziej niż koniczynami interesowała się Rose i Bartonem.
James zmrużył oczy, kiwając głową z aprobatą,
- Niech wygra najelpszy z rottweilerów - wyszeptał konspiracyjnie.
Lily zachichotała. James obdarzył ją radosnym spojrzeniem i podał skórzane rękawice, które leżały przewieszone przez jego stołek.
- Dziękuję - powiedziała, wciągając je na ręce. - Jaki troskliwy z ciebie laboratoryjny partner.
James prychnął oburzony.
- Pół roku wspólnej pracy w szklarni i dopiero teraz zdajesz sobie z tego sprawę?
- Nie mogłam tak od razu zacząć cię chwalić, przecież wiem, jak rozleniwiają cię komplementy - roześmiała się, widząc, że przyznaje jej rację, z udawanym wstydem kiwając głową. - Poza tym porzuciłeś mnie po pół roku.
- Zielarstwo nie jest dla mnie, Lily - załamał ręce. - Ile razy mam cię za to przepraszać? Od kiedy zaczęłaś uczyć mnie eliksirów, zrozumiałem, że istnieją lepsze sposoby na zdobycie narkotyków.
Lily roześmiała się, może odrobinę za głośno, i z naganą szturchnęła Jamesa w bok. Skulił się, jak zwykle udając, że jej gest sprawił mu fizyczny, potworny ból. Wykrzywił się jeszcze kilka razy, niezwykle skrzywdzony, po czym nagle spoważniał.
- Słuchaj, Lily - odchrząknął, unosząc worek z ziemią i zasypując doniczki pod okiem Evans. - Dziękuję, że wczoraj przyszłaś ze mną porozmawiać. Bardzo to... ee... doceniam.
Mimo że jawna niezręczność tego wyznania lekko ją skrępowała, na twarz Lily wypłynął delikatny uśmiech.
- Powiedziałam ci coś nowego? - zapytała, wbijając spojrzenie w czubki swoich butów.
- Coś nowego, coś starego - wymruczał. Uniosła na niego wzrok i ze zdziwieniem dostrzegła, że jego policzki pokryły się lekkim rumieńcem. - Czasami myślę o tobie jako o moim osobistym tłumaczu.
Lily zmarszczyła brwi w rozbawionym grymasie.
- Tak? A co tłumaczę?
- Moje emocje.
Uśmiechnęła się ciepło, a James z jakiegoś powodu zrobił się jeszcze bardziej czerwony. Jego reakcja zaskoczyla Lily.
W przeszłości zdarzało mu się mówić jej równie dziecinnie szczere rzeczy, tak wzruszające w swojej prostocie i otwartości. Te zdania ujmowały ją za serce może właśnie dlatego, że mimo że tak skrajnie intymne, wypowiadane były bez cienia wstydu, takim samym tonem, jakim opowiadałby jej, co zjadł na śniadanie czy w co przetransmutował tego dnia plecak Syriusza. 
A jednak dzisiaj zawstydził się.
- Wszystko dobrze? - zapytała, przechylając się przez doniczkę, żeby odnaleźć oczami jego spojrzenie.
James odchrząknął chyba po raz setny tego dnia.
- Jestem dzisiaj jakiś nieswój - odpowiedział. - Słuchaj, co mam zrobić z tymi nasionami?
- Odłóżcie nasiona na bok - usłyszeli w tym właśnie momencie głos profesor Sprout. - Zasiejemy je już na sam koniec. Teraz zabierzmy się do przesadzania już rozwiniętych koniczyn.
- Dziękuję, pani profesor - wymruczał Rogacz pod nosem.
- Znając ciebie, James - Lily roześmiała się i sięgnęła po łopatkę, podając ją Potterowi. - Czy uznajesz takie sytuacje jak ta przed chwilą za zwykłe zrządzenie losu, za przypadek, czy może zakładasz, że kiedy tylko rzucisz w świat pytanie, ktoś z całą pewnością będzie zobowiązany na nie odpowiedzieć?
- Lily, jeśli pytasz, czy cały świat kręci się wyłącznie wokół mojej osoby - James przejął narzędzie, wyraźnie rozbawiony jej pytaniem. - To odpowiedź zdecydowanie brzmi "tak", to przecież jasne.
- Tak myślałam.
- Znamy się nie od dzisiaj, Evans.
- Nie od dzisiaj.
James wbił łopatkę w ziemię, stopniowo otaczając pierwszą z ich wspólnych sadzonek. Mimo braku jakiegokolwiek wiatru w szklarni, czterolistne koniczyny zdawały się lekko drżeć, jakby z przestrachu.
- Jak tam nasze agresywne pieski? - zapytał Rogacz, nie odrywając wzroku od pracy. Lily obróciła się przez ramię, by przyjrzeć się pochylonym nad roślinami Bartonowi i Rose.
- Zaskakująco zgodnie - odparła po chwili z zawodem. - To chyba jednak golden retrievery.
- Nie wierzę.
- Też bym nie uwierzyła, James, ale to prawda - jeszcze raz obróciła się przez ramię. - Nie warczą, nie podgryzają się, nawet pomagają sobie nawzajem. Pełna współpraca.
- Współpraca, tak? - James wyprostował się i zabłoconą rękawicą odrzucił włosy ze swojego czoła. - Czy jest to coś, czym byłabyś może zainteresowana? Czy uważasz, że to mogłoby cię zainspirować?
Wyszczerył do niej radośnie zęby. Lily prychnęła śmiechem, sięgając po własną łopatkę, zakasując rękawy i zabierając się do pomocy.
- No i jak niby mamy to przenieść do nowej doniczki? - zapytała po chwili, patrząc na ich pracę z powątpiewaniem.
- Black, ty debilu! - rozległ się krzyk Eryka. - Czy mógłbyś to przesadzać szpadlem, zamiast katapultować te biedne rośliny?!
- O patrz! - ucieszył się James, podając jej szpadel. - Świat kręci się też wokół ciebie!
- Jestem wzruszona - odparła. - To pewnie przez to, że spędzam z tobą tyle czasu.
- Ostatnio wcale nie spędzamy ze sobą tyle czasu - odparł bez zastanowienia.
To stwierdzenie z jakiegoś powodu wytrąciło ich obydwoje z równowagi. Lily zacisnęła usta, nie chcąc nawet próbować dociekać, dlaczego. Po chwili ciszy, która między nimi zapadła, Evans wskazała na trzymany w rękach Jamesa szpadel.
- Słuchaj - powiedziała. - Może lepszy byłby ten ażurowy...
- Mam na myśli, że nie udzielamy już sobie korepetycji - przerwał jej nagle Potter. - Nie mamy tych naszych własnych, prywatnych zajęć.
Uniosła na niego wzrok, zupełnie zaskoczona. James uśmiechał się, ale jego oczy miały ten dziwny, panikujący wyraz, jak zawsze, gdy wyrzucał z siebie słowa wbrew kontroli własnej świadomości. Znała to spojrzenie bardzo dobrze, bo Jamesowi zdarzało się mówić, zanim pomyślał, nader często. Ten wyraz zaskoczenia własnymi słowami, i powoli ogarniającą go panikę, która kazała mu mówić jeszcze więcej, Syriusz określił kiedyś mianem "emocjonalno-słownej biegunki". Evans dobrze pamiętała, jak po serii skrzywień, które zawsze nasuwało to słowo, wszyscy obecni w Pokoju Wspólnym w końcu przyznali Blackowi rację.
- Od czasu Patronusa - dodała Lily i poczuła, jak powoli oblewa się zimnym potem. Czemu to powiedziała?! Cholera jasna, ta kondycja Jamesa jest zaraźliwa.
Nawet Potter wydawał się być zaskoczony.
- No właśnie - przyznał. - Niewiele więcej jest już do opanowania, kiedy umiesz kontrolować Patronusa.
- Nie wiem, czy "kontrolowanie" to dobre słowo. Wyczarowałam go tylko raz - Lily, starczy, zamknij się. - Ani razu nie próbowałam wywołać go od czasu naszych "korepetycji" - Zamknij się, Evans. - Chyba boję się, nie uda mi się go powtórzyć.
- Lily... - James spojrzał na nią, zupełnie zszokowany jej słowami. - Nawet tak nie mów. Może nie za pierwszym razem, ale teraz masz motywację, by znowu to poczuć, by znowu go zobaczyć, prawda?
- Ją - poprawiła go Lily, mimowlonie uśmiechając się na samo wspomnienie srebrzystego zwierzęcia. - Ją, to była łania.
James drgnął, po czym spuścił wzrok. Nieznośnie powolbym ruchem sięgnął po ażurowy szpadel, który Lily wskazała mu już kilka niezręcznych zdań, kilka skonfundowanych emocji temu.
- Możemy znowu spróbować razem - powiedział niepewnie.
Lily wyczuła wahanie w jego głosie i poczuła ogarniającą ją powolną, ciężką niemoc. Dlaczego powiedział to w ten sposób? Dlaczego brzmiało to tak, jakby sam nie był pewny, czy to dobry pomysł? Z czyjej perspektywy rozpatrywał to jako możliwy błąd, z własnej, czy Lily?
Dla Lily to, co właśnie zasugerował, niosło za sobą za równo jakąś nadzieję, jak i ryzyko. Ryzyko, że emocje, które ostatnim razem zlekceważyła, i które zepchnęła głęboko w jakąś czeluść swojej głowy jako nic nieznaczące, mogłyby wypłynąć w górę i jak powódź zalać jej głowę. I będzie musiała znowu pozbywać się ich w jakiejś kabinie damskiej toalety, stereotypowo, w postaci lejących się między palcami łez.
Więc zamiast wspierać ten pomysł, tak niepewnie rzucony przez Jamesa, Lily zacisnęła swoje słabe palce na włanym szpadlu i zabrała się do przesypywania ziemi z koniczynami.
- Jasne - powiedziała, bo była to najbardziej neutralna odpowiedź, jaka przyszła jej do głowy.
James mruknął coś do siebie pod nosem, po czym delikatnym ruchem wsunął szpadel pod koniczyny i powoli przetransportował pierwszą partię roślinek do nowej doniczki.
- No - rzucił z zadowoleniem, drapiąc się po nosie. - Nie poszło tak źle - zerknął na Lily i na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. - Z czego się śmiejesz?
- Masz ziemię na nosie, James.
- Tutaj? - zapytał, dotykając czubka nosa, po czym nerwowo przesuwając palcami w górę. - Tutaj?
- James, przestań - roześmiała się, wyciągając do przodu ręce. - Tylko to roznosisz!
- Tutaj? - zapytał, odskakując i przesuwając palce na policzki, teraz już niewątpliwie specjalnie jeszcze bardziej brudząc sobie twarz. - Tutaj, Lily? Tutaj?
- Rogacz, błagam, jesteś cały uświniony.
- Uświniony?! - rzucił w oburzeniem. - No wiesz, Lily!
- Wyglądasz niemoralnie.
- Niemoralnie?
- Ośmieszasz nasz zespół, James - wciąż się śmiejąc, podała mu chustkę. - Nikt nie weźmie nas na poważnie, jeśli będziesz wyglądać jak jaskiniowiec.
Przyjął chustkę i kilkoma tak chłopięco zdecydowanymi ruchami wytarł sobie twarz. Delikatnie złożyłchusteczkę na pól i wsunął sobie do kieszeni, gestem wskazując, że nie może jej teraz oczyścić zaklęciem. Lily machnęła ręką.
Głupie żarty Jamesa zwykle rozładowałyby jakiekolwiek napięcie między nimi. Ale kiedy Evans zerknęła na niego mimochodem, spod przymrużonych powiek, Potter wciąż wydawał się spięty. Ona z resztą też. Mimo tego, jak głośno się śmiała, wciąż nie była zupełnie rozluźniona.
- No dobrze, uporajmy się z tym jak najszybciej - powiedziała, kątem oka obserwując pracujących Eryka i Syriusza, którzy ostatnio bywali zbiornikiem zapalnym wszystkich awantur w szklarni. 
- Masz rację - powiedział James, wcale nie patrząc na nią, tylko skupiając wzrok na szpadlu, którym znowu podważał ziemię. - A masz jakiś pomysł na to, jak przyspieszyć naszą pracę?
- William powiedział, że najważniejsze jest to, by podkopywać je płynnym ruchem - powiedziała, usilnie starając sobie przypomnieć, co jeszcze jej doradzał. - Czyli obkopać dookoła, i przesadzać małymi partiami.
- Okej - głos Jamesa zabrzmiał dziwnie obco.
- Więc właściwie niczego nawet nie możemy przyspieszyć - podrapała się po głowie. - Skoro i tak musimy to robić małymi partiami.
- No dobrze - mruknął. - W takim razie podaj mi mniejszy szpadel, Lily.
- Nie, James, ten jest dobrej wielkości. Chodzi tylko o to, żeby...
- ... żeby podnieść je za jednym razem, tak, rozumiem.
Zawahała się.
- Jesteś poirytowany, James?
- Nie - odparł szybko. - Z resztą, to przecież nieważne.
- No nie wiem, czy nieważne...
- Lily. - uciął.
Zamarła, zaskoczona.
- Niech ci będzie - rzuciła niepewnie. - Okej.
- Okej - jego głos zabrzmiał już zupełnie chłodno.
- Po prostu inaczej zrobią się nerwowe, zaczną pozbywać się ziemi... - zająknęła się, z jakiegoś powodu zaczynając się tłumaczyć. - I dlatego należy ograniczać ruchy przy nich do minimum. Tak przynajmniej mówił mi William.
- No dobrze - uciął. - Zrobimy to tak, jak mówi William.
- Czyli tak, jak to już robiłeś - powiedziała od razu. Stopień defensywności w jej głosie zaskoczył nawet ją samą. - Nie chciałam powiedzieć, że...
- Jezu, Lily - przewrócił oczami. - To tylko zielarstwo, naprawdę nie czerpię z tego swojego poczucia wartości. Nie musisz być taka miła.
- A jednak - lekko podniosła głos. - Zdenerwowałeś się tak, jakby tak właśnie było.
Prychnął zdenerwowany.
- Po prostu nie lubię, kiedy poucza się mnie, jak mam coś robić.
- Sam zapytałeś, jak masz coś zrobić - rzuciła z wyrzutem. 
James nie odpowiedział, tylko jeszcze mocniej zacisnął wargi. Gwałtownym ruchem prawej ręki wbił szpadel w ziemię, już otwarcie poirytowany.
- Hej! - zawołała Lily, sięgając przez doniczkę i łapiąc go za nadgarstek. - Delikatnie!
Zdecydowanym ruchem strząsnął ze swojej ręki jej dłoń. Wciąż wbity w ziemię szpadel poruszył się pod wpływem tego gwaltownego ruchu i znajdujące się najbliżej koniczynki zaczęły trząść się nerwowo, roztrzepując otaczającą je glebę. Grudka ziemi poszybowała w górę, uderzając w twarz Jamesa i wpadając do jego oka.
- Cholera jasna! - zaklął głośno, unosząc lewą dłoń do powieki i nerwowo ją pocierając.
- Daj, zobaczę - Lily odruchowo ruszyła w jego kierunku.
James cofnął się o krok do tyłu, więc zamarła w miejscu. Prawą ręką wyciągnął wciąż wbity w ziemię szpadel i nerwowym ruchem odrzucił go na stół.
- Właśnie dlatego zrezygnowałem z tego pieprzonego zielarstwa - warknął.
Lily stała w miejscu, wciąż głęboko zszokowana jego tak nagle obcą mową ciała i nieuzasadnionym zachowaniem. Jedynym, co czuła, było poczucie skrajnej niesprawiedliwości, że nieważne, co go dręczyło, Potter zdecydował się dzisiaj wyżyć właśnie na niej.
- Jeśli masz dalej zachowywać się w ten sposób, to mogę skończyć to pieprzone zielarstwo bez twojej pomocy - powiedziała, a jej głos zadrżał od emocji.
- Wspaniale - powiedział James wściekle. - Nie potrzebuję przesadzać jakiś pierdolonych koniczyn.
- Wspaniale - powtórzyła ze ściśniętym gardłem, ledwo powstrzymując płacz.
James ściągnął rękawice i ze złością odrzucił je na stół, tuż obok porzuconego szpadla. Odwrócił się na pięcie i wściekłym krokiem wyszedł ze szklarni, nie zaszczycając Lily choćby spojrzeniem. Starając się kontrolować ogarniające ją emocje, Evans zacisnęła palce wokoł rączki własnego narzędzia i skupiła wzrok na czterolistnych koniczynach, które tego dnia zdawały się nie przynosić szczęścia aboslutnie nikomu w hogwarckiej szklarni.

8 komentarzy:

  1. Hej, cieszę się, że w końcu coś się pojawiło. Przydałby się jakiś przypominacz, że coś się tu pojawiło :D
    A teraz sam rozdział... Emocje, emocje, emocje... Tak niewiele się dzieje jeśli chodzi o akcje a tak dużo emocji potrafisz przekazać. Relacja Dorcas z ojcem jest bardzo głęboka, a to tylko krótki fragment. I mimo, że krótki, bardzo pięknie pokazuje co się dziej czy przy oficjalnych spotkaniach, czy też w domu. Nie ma żadnego problemu z wyobrażeniem sobie, jak mogą wyglądać ich święta czy zwyczajne "niedziele przy obiedzie". Więź jest po prostu silna i wcale nie musisz tego dopisywać żeby było to widoczne... Naprawdę dobra robota :D
    Rose i Barton też za dużo nie rozmawiali, a okazuje się że jednak ponownie wydarzyło się między nimi bardzo dużo. Cieszę się, że Twoje postacie ewoluują relacje pomiędzy sobą w aż tak dojrzały sposób. Naprawdę przyjemnie przedstawiłaś to przekazanie gałązki oliwnej pomiędzy nimi. Aż żałuję, że sama nie potrafię sama w taki sposób tworzyć historii... Może oczekiwanie na pojawienie się tutaj - na Twoim podwórku, nie byłoby tak frustrujące :p.
    No i wreszcie James i Lily... To niesamowite jak ta przyjaźń między nimi naturalnie ewoluuje... Jak oni sami jeszcze nie wiedzą co się dzieje między nimi, a faktycznie się dzieje. Jak potrafisz pokazać tą nieświadomość emocji pomiędzy nimi i jak bardzo każdy puzzelek wskakuje na swoje miejsce. Przyznam, że w każdym rozdziale najbardziej czekam właśnie na te fragmenty z nimi. Uwielbiam romanse, a ten Twój... :3. Jest jak nektar, którego zawsze mało. Musisz mieć coś z masochistki, że potrafisz tak mocno dozować te momenty przyjemności z nimi... I ja muszę mieć coś z masochistki skoro czerpię z tych małych fragmentów aż tak dużo przyjemności... Proszę pisz częściej... Wiem, że odzew często jest mały, ale i ja i inne osoby tutaj czekają... Dajesz chwilę wytchnienia i pozwalasz wracać czytelnikom myślami do wiary w tą romantyczną miłość... U mnie na 100% tak jest... Dziękuję <3.
    ~Tommori

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! Bardzo dziękuję za komentarz! Robi mi się niesamowicie miło, gdy dostaje takie piękne potwierdzenie, że komuś podoba się to, co piszę. No i wiem też, co podkreślać/rozwijać w kolejnych rozdziałach, a co może zostać, jak już jest.
    Jeśli chodzi o Jamesa i Lily, to moja masochiczna zabawa zmierza już ku pewnej kulminacji... ale czy zakończeniu? :D
    Jeśli zaś chodzi o przypominajkę, daj mi znać, gdzie mogłabym Cię znaleźć, aby taką w razie czego zostawić. Albo podaj swojego maila pod "Suchymi Faktami", z tego co zakładam, zostają one wtedy wysyłane automatycznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, kozak! Zaraz się dodam :3. I cieszę się, że komentarze jednak działają pokrzepiająco :D Sama z doświadczenia wiem, że jak jest znak od ludzi to i większy zapał do pisania/tworzenia... Poza tym fajnie jest wiedzieć, że to co robisz nie jest do ściany :p. Prawda jest taka, że masz do pisania dryg i szkoda by było, żebyś przestała w to iść :p. Jeśli będziesz kiedyś rozważać promocję bloga to popatrz czy może nie dałoby rady jakiś tagów dodać... Na instagramie daje to radę więc może i tu się uda :p. Może pojawi się więcej czytelników, czego Ci serdecznie życzę :p.
    ~Tommori

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś pomyślę ;) Chociaż nie ukrywam, na razie wystarczająco cieszę się z wytrwałych, komentujących czytelników! Ale faktycznie, może powinnam się nad tym zastanowić

      Usuń
  4. Rozdział super ��
    Chociaż mało sie nabijali z Eryka ��
    Mam nadzieje ze James z Lily szybko sobie wszystko wytłumaczą ��
    Życzę weny ��

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział super ;)
    Ciekawy ten wybuch zazdrości Jamesa :D
    Mam nadzieje ze będą jednak kontynuować swoje korepetycje :)
    Trzymam kciuki za nastepny rozdział ;)
    Życzę weny;* ;* ;*

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej, właśnie oglądam Harry'ego Pottera i Kamień Filozoficzny i tak sobie pomyślałam o Tobie. Od razu wzięłam się za komentarz by opisać moja radość na widok rozdziału. Czuje takie podniecenie jak Harry na widok złotego znicza :)
    A teraz zabieram się do czytania.
    Rozdział jest moim zdaniem bardzo melancholijny. Zachowanie Jamesa jest bardzo dziwne i niezrozumiałe na ten moment. Bardzo się cieszę, że tak spory fragment był poświęcony tej dwójce bohaterów.
    Życzę dużo weny :)
    PS. Liczę na to, że kolejny rozdział będzie już wkrótce
    Pozdrawiam
    Alnimam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS 2- W ogóle mam wrażenie, że tytuł rozdziału poprzedniego idealnie opisuje ten rozdział. Tak jakby te reakcje reakcje zaczynały działać po czasie, ujawniając swoją największą aktywność teraz ;)- takie luźne przemyślenia 😀

      Usuń