Rozdział 62 - Expecto Tragediatum


8 kwietnia, wtorek
- Expecto patronum! 
Z różdżki Lily trysnęło kilka bladoczerwonych iskier, które zaświeciły dramatycznie w powietrzu. Przez chwilę unosiły się tak pośród nikłych odgłosów pstrykania i klikania, zanim nie opadły na podłogę jako nikomu niepotrzebny, smutny pył.
James prychnął śmiechem.
- O czym myślałaś? O zagrodzie Hagrida czy gaciach Smarka?
Lily zacisnęła zęby, mocno rozeźlona. Nie była gwiazdą pokroju Rose, ale z pewnością nie była aż taką czarodziejską ofermą. Większość zaklęć wychodziło jej całkiem dobrze, wiec czemu akurat to przychodzi z takim trudem?
- Spróbuj jeszcze raz - powiedział James. - Tylko tym razem wymyśl coś naprawdę szczęśliwego.
Znowu uniosła w górę różdżkę.
Dostajesz list z Hogwartu. Dostajesz list z Hogwartu.
- Expecto patronum! - warknęła, produkując równocześnie coś na kształt dymu, coś, co mogło właściwie być po prostu potem jej męczonej od pół godziny różdżki. Bo jeśli to rzeczywiście różdżka wybiera czarodzieja, to jej własna chciałaby teraz pewnie cofnąć swoją pochopną decyzję.
Znowu usłyszała chichot i niemal zadrżała ze wściekłości.
- Musisz się bardziej skupić na detalach, Lily - podpowiedział niewinnie James. - Tym, jak z bliska wyglądały te gacie. Były bardziej wymiętoszone czy raczej skręcone jak cukiereczek? Każdy aspekt jest ważny.
Jego profesjonalny ton sprawił, że mimo stopniowo rosnącego zdenerwowania po prostu musiała parsknąć śmiechem. James uśmiechnął się łagodnie, więc uniosła ręce do oczu, załamana swoimi dzisiejszymi popisami.
- Już nawet z trasmutacją szło mi lepiej - wyjąkała załamanym tonem.
- Och, ale to dlatego, że okazało się, że właściwie od początku byłaś z niej naprawdę dobra...
- A więc z tego już nie jestem? - wyrzuciła, nieprzyjemnie zaskoczona.
James zamarł i przez chwilę wyglądał na poważnie zbitego z tropu. A potem skrzywił się i wycelował w nią palcem.
- Hej! - prawie krzyknął. - Hej, to nie fair! Wiesz, że nie umiem rozmawiać z kobietami... proszę, nie każ zniżać mi się do tego poziomu.
Na jej ustach znowu pojawił się uśmiech.
- Zniżać się? - zachichotała.
- Właśnie o tym mówię - dodał równie stanowczo, po czym westchnął i opuścił ręce. - Właśnie o tym mówię - powtórzył, tym razem już nieco zawstydzony. - Chciałem ci sprawić komplement, Lily.
Odetchnęła głębiej i opadła na najbliższe krzesło.
- Wiem - przyznała. - Wiem, James. Nie powinnam się na ciebie denerwować, jesteś przecież taki kochany... po prostu jestem zdenerwowana. Nic mi nie wychodzi, a to sprawia, że... - zawahała się. - Że po prostu kipię - dodała, dotykając swojej piersi.
James uniósł w górę ramiona w obronnym geście.
- Rozumiem, tylko po prostu nie kip na mnie - powiedział, a kiedy niedowierzająco uniosła w górę brwi, dodał całkiem poważnie:
- Jestem kochany, to prawda, byłoby bardzo szkoda, gdybym miał poparzyć sobie buzię.

Andy Pope wbiegł radośnie po schodach, pogwizdując sobie pod nosem jakąś niemądrą piosenkę, po czym pchnął drzwi swojego dormitorium.
Eryk przeturlał się gwałtownie na drugi brzeg swojego łóżka, prawie z niego spadając i przesłał swojemu współlokatorowi pełne nienawiści spojrzenie.
- Siema Fross - rzucił Andy jak gdyby nigdy nic. - Siema, Colins.
Dorcas, nie przestając chichotać z wielce przyzwoitych odruchów Eryka, niedbale pomachała mu dłonią. Andy uśmiechnął się pod nosem, rzucając wyciągnięte z torby książki na szafkę nocną i ruszył w stronę regału po kolejne.
- Jak idą próby założenia pierwszego czarodziejskiego biura architektonicznego? - rzucił przez ramię.
Jak za dotknięciem różdżki, oczy Dorcas natychmiast rozjarzyły się energią i dziewczyna gwałtownie usiadła na łóżku, wykręcając się tak, by móc obserwować krzątającego się po pokoju Andy'ego.
- Całkiem fantastycznie - zaczęła podekscytowana. - Rozmawiałam już z ojcem, i z McGonaggal... Była bardzo pozytywnie zaskoczona, to jej własne słowa - dodała z uniesionym w górę palcem. Pope uniósł w górę brwi w wyrazie kompletnego osłupienia. - Uważa tylko, że powinnam mocniej przyłożyć się do transmutacji - dodała Dorcas i zmarszczyła swój uroczy nosek. - Niestety, obawiam się, że akurat co do tego może mieć rację...
- No wiesz, jeżeli o to chodzi, to jesteś przecież w krukońskim dormitorium - uśmiechnął się Andy. - Książek od cholery, wiedzy od cholery - dodał, dla potwierdzenia zrzucając sobie w ramiona opasły tom przypominający bloczek betonowy. - Tylko się rozejrzeć! - dodał głosem zachrypniętym od wysiłku, jakiego wymagało od niego podniesienie tej olbrzymiej księgi. - Poza tym zawsze możesz...
- Och nie, nie, dość już tego! - przerwał mu Eryk, który obserwował tę krótką wymianę zdań z założonymi na piersi dłońmi i obrażoną miną. - Pope, do cholery, mógłbyś nie zagadywać mi dziewczyny? Nie widzisz, że akurat się z nią całuję?
Leżąca na drugim brzegu łóżka Dorcas, którą w przypływie paniki Eryk oddzielił od siebie pierzastą poduszką, wybuchła na te słowa zupełnie pogardliwym śmiechem. Fross, uśmiechając się szelmowsko, ostentacyjnie wyciągnął w jej kierunku rękę. Nawet Andy nie mógł ukryć rozbawienia na ten widok.
- Słuchajcie, minęło już kilka dni - powiedział, w końcu siadając na własnym łóżku. - Nie powinniście już przejść przez całą tę fazę całowania?
Dorcas wzruszyła ramionami, przekładając na brzuch oddzielającą ich poduszkę i układając głowę na barku Eryka.
- Pewnie tak, ale on jest w tym naprawdę dobry - wyjaśniła, wskazując go palcem jak nieobecną na sali osobę. - Więc nie spodziewaj się, żeby przeszła w przeciągu najbliższego miesiąca.
Eryk przez chwilę gładził ją po włosach z niemożliwym do ukrycia zadowoleniem malującym się na jego twarzy. A potem lekko zmarszczył brwi i jego dłoń zatrzymała się w miejscu.
- Chcesz, żebym ci pomógł w Transmutacjach, prawda? - zapytał ponuro.
Dorcas natychmiast uniosła głowę i utkwiła w nim spojrzenie swoich dużych, okrągłych oczu.
- Tak, proszę - wyszeptała przymilnie.
Fross westchnął zawiedziony, po czym odchrząknął i przywołał najbardziej syriuszowy ton, na jaki było go stać:
- Może nie wiem nic o całowaniu, ale o Transmutacji wiem wszystko, mała - wychrypiał. - Będziesz zadowolona.
Dorcas z trudem pohamowała kolejny wybuch śmiechu.
- Nigdy nie wydawałeś mi się tak pociągający, Eryk - wykrztusiła z wysiłkiem.
Gdzieś z kąta pokoju rozległ się tłumiony chichot.
- To się nazywa podryw na Krukona, Dorcas - odezwał się Andy. - I właśnie zostałaś odhaczona.
Eryk przestał szczerzyć z zadowoleniem zęby i uniósł głowę.
- Ty nadal tu jesteś? - wyjęczał z nieukrywanym zawodem.
- Nadal tu jestem, ale nie martw się, już wychodzę. Nie chcę ci robić konkurencji - dodał i puszczając oko do Dorcas, wyszeptał całkiem głośno:
- Ja jestem o wiele lepszy z Transmutacji.
Eryk złapał leżącego na jego szafce nocnej kafla i uniósł się na łokciach.
- Eryk Fross jest wyraźnie wytrącony z równowagi - huknął Pope swoim stadionowym głosem, powoli zbliżając się do drzwi. - Napina wszystkie swoje mięśnie i składa się do rzutu...
Piłka wystrzeliła w stronę Andy'ego, ale skończyła swój lot nie na nim, ale drzwiach, które ten dopiero co za sobą zatrzasnął. Pope jeszcze tylko na chwilę wychylił się z korytarza.
- Rzut godny ślepego ośmiolatka! - zawołał do wyimaginowanego mikrofonu. - Oficjalnie potwierdzający tezę, że Fross podświadomie broni nawet wtedy, gdy sam strzela.

Statek kiwał się lekko, wprawiając w drżenie stojące na stole naczynia. William wystukiwał na blacie jakiś rytm swoimi długimi palcami, ale teraz wyciągnął dłoń, opierając jej wnętrze na wylocie swojej szklanki i powstrzymując w ten sposób wibracje. Jego wzrok błądził po stronach książki, spod przymrużonych powiek można było dostrzec źrenice powtarzające cały czas te same ruchy. Z lewej strony na prawą, z lewej na prawą i w dół…
Lily otrząsnęła się i zmusiła się do opuszczenia wzroku z powrotem na własny zeszyt, ale gdy tylko na chwilę zapomniała o koncentracji, na nowo przyłapała się na wpatrywaniu w spokojne ruchy dłoni Williama. Jego wskazujący palec błądził powoli po krawędzi szklanki, zataczając na niej koła, którym towarzyszył ledwie dosłyszalny, wibrujący dźwięk.
Evans westchnęła i z rezygnacją odłożyła zeszyt. Siedząca obok Edith nawet nie drgnęła, wpatrując się tępo we własną książkę, ale powieki Williama spokojnie uniosły się w górę i jego spojrzenie, tak pewne i świdrujące, skupiło się w końcu na twarzy Lily.
- Jesteś bardzo nerwowa – powiedział powoli głosem, w którym trudno było dosłyszeć pytanie. Ale to było pytanie, i to jeszcze takie, na które sama nie mogła odpowiedzieć, więc po prostu spuściła oczy i utkwiła wzrok w blacie stołu.
Ręką Williama powoli obróciła się, przewracając dłoń wierzchem do góry. Palce zgięły się lekko, choć ten wskazujący pozostał prawie prosty. Lily zmarszczyła brwi i uniosła spojrzenie na Berga. Uśmiechał się do niej delikatnie.
Chodź tutaj.
Kąciki jej ust samowolnie powędrowały w górę. Przerzuciła nogi na drugi brzeg ławki i wstała ostrożnie, wyciągając dłoń w kierunku tej Williama. Jego palce mocno oplotły jej własne, chłopak przyciągnął ją do siebie i obejmując ją ramieniem, z powrotem utkwił wzrok w stronach książki. Lily nareszcie nieco się odprężyła.
- Co czytasz? - zapytała leniwie w kierunku Edith, starając się, by za bardzo nie podnieść głosu.
Przyjaciółka nie odpowiedziała. Lily lekko uniosła głowę z ramienia Williama, przez zmrużone oczy przyglądając się jej nieruchomej, mało pogodnej dzisiaj twarzy.
- Edith! - powtórzyła, tym razem nieco głośniej.
Path drgnęła i w końcu odwróciła swoje puste spojrzenie od podręcznika, zupełnie jak osoba wybudzona z głębokiego snu. Lily dopiero teraz zauważyła, że jej twarz nie wygląda zbytnio zdrowo - miała szarawą cerę i wydawała się lekko opuchnięta.
- Co z tobą? - zapytała, jakby podświadomie spodziewając się wyjaśnień mających coś wspólnego z wygłupami albo grą w quidditcha.
Edith tylko wzruszyła ramionami.
- Trochę się zamyśliłam - przyznała, rozglądając się obojętnie po kajucie.
- Wszystko okej? - odruchowo dorzuciła Lily, zanim zdążyła się ugryźć w język.
Path z powrotem sięgnęła po podręcznik.
- Jasne - odparła, po czym uniosła głowę i nareszcie obdarzyła Lily uśmiechem. - Jasne, wszystko dobrze.
William przerzucił kolejną stronę książki. Drzwi do kajuty otworzyły się pod wpływem lekkiego kopnięcia i do środka wszedł Barton, niosąc w rękach cztery kubki pełne herbaty. Podchodząc do stołu i mrucząc pod nosem coś po bułgarsku, odstawił je delikatnie i popchnął w kierunku wszystkich osób siedzących dookoła. Lily przyjęła własny z ciepłym uśmiechem, na który Barton odpowiedział lekkim skinieniem głowy. W tym samym momencie drzwi otworzyły się po raz kolejny, tym razem nieco bardziej energicznie i do środka wszedł Syriusz, ściągając niedbale przemoczony kaptur i bez słowa opadając z westchnieniem na miejsce obok Edith. William uniósł na niego wzrok, lekko marszcząc brwi.
- Co dzisiaj z wami, Gryfoni? - zapytał Barton. Jego głos jak zwykle brzmiał tak, jak gdyby wcale nie był ciekaw odpowiedzi.
Syriusz po raz kolejny wzruszył ramionami.
- Eh, ponury dzień - odparł. Lily drgnęła zdziwiona i też utkwiła w nim spojrzenie, bo rzeczywiście brzmiał wyjątkowo pesymistycznie. Jego ciemna sportowa bluza przemoczona była do suchej nitki, a z włosów nadal kapała woda, spływając wzdłuż jego lekko krzywego nosa, prosto na palce, którymi z jakiegoś powodu zasłaniał sobie teraz usta.
Barton miał rację, cała trójka wyglądała dzisiaj na roztrzęsioną i nieszczęśliwą. Co się z nimi działo?
Syriusz zabrał palce od twarzy i wiercąc się lekko, wyciągnął różdżkę z tylnej kieszeni spodni. Wymruczał pod nosem zaklęcie suszące i skierował rękę w kierunku swojej piersi, poruszając nią stopniowo w górę i w dół. Gdzieś pomiędzy lewym rękawem a kapturem, wziął w płuca głębszy oddech:
- Frank i Alicja zerwali - powiedział.
Lily uniosła się gwałtownie, prawie zrzucając z siebie ramię Willa. Głowa Edith natychmiast obróciła się w stronę Syriusza.
- Co?! - wydusiła z siebie Evans po chwili wywołanego oszołomieniem milczenia.
Twarz Edith wyrażała potworne przygnębienie i choć Lily spodziewałaby się po niej raczej, że zaraz zerwie się i trzeba będzie ją siłą powstrzymywać od przeprowadzania przymusowej terapii małżeńskiej dla tych dwojga, jej obecna mina lepiej oddawała atmosferę, która nagle zapadła w kajucie.
Black smutno przytaknął. Z jakiegoś powodu, mimo potwornej awersji do związków i migdalących się publicznie par, otwarcie uwielbiał Alicję i Franka. Jak wszyscy zresztą.
- Przecież to Alicja i Frank - powiedziała w końcu wobec narastającej ciszy Lily, rozpaczliwie pragnąc wypowiedzieć tę myśl na głos. Stwierdzenie tak proste, że nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, by mogło nie być już dłużej prawdą.

- Przecież to Alicja i Frank! - wykrzyknęła Dorcas, łapiąc się za głowę. Erykowi, na którego kolanach siedziała, o mało co nie dostało się przez to łokciem, ale ta chwila zasługiwała na porządny lament. Siedzący obok James zapalczywie pokiwał jej głową.
Rose, która odłożyła właśnie pióro z dala od swojego wypracowania, powoli uniosła dłoń do piersi.
- To naprawdę okropne - powiedziała z zastanowieniem. - Nawet ja jestem poruszona.
- Nawet Rose! - zapłakał kompletnie zdzieciniały w tym momencie James. - Nawet Rose, a ona przecież nie ma serca!
Remus, mimo własnego złamanego właśnie na pół, prychnął śmiechem w uniesioną naprędce pięść.
- Znakomity dowód na poparcie powagi sytuacji - przyznał.
- Ja nie żartuję - powiedziała Rose. - Jak to się w ogóle stało?
Dorcas otworzyła usta, gotów zasypać ich lawiną możliwych odpowiedzi, ale Lupin uciszył ją jednym gestem.
- Czy jest sens tego dociekać? - rzucił. - Stało się. Nie mogli się dogadać, tylko tyle mi powiedziała. Proszę, Dorcas - dodał, widząc jej usta otwierające się na nowo. - Mamy już jedną specjalistkę od wtrącania się w sprawy wszystkich, i myślę, że tyle nam na razie wystarczy. Pewnie zresztą już jest w drodze...
- Nie chciałam się wtrącać! - fuknęła Dorcas. - Pomyślałam po prostu, że może teraz do niej pójdę? Powinna mieć kogoś, do kogo może się przytulić, a ja jako jedyna tutaj jestem w rozmiarze pluszowego misia.
Kąciki ust Remusa drgnęły.
- No to przepraszam - powiedział ciepło. - To rzeczywiście dobry pomysł, po prostu myślałem, że...
Drzwi pod portretem otworzyły się i do środka weszła przemoknięta Lily. Wszyscy zgodnie obrócili w jej kierunku głowy, ale twarz Evans wyrażała tak dogłębne przygnębienie, że stało się jasne, że wiadomość już do niej dotarła. Niezgrabnie machnęła znajomym ręką i ruszyła w ich kierunku.
- Zawsze myślisz za dużo - na powrót zwróciła się do Remusa Dorcas. - Przestań się mądrzyć. Lily? - zatrzymała ściągającą pospiesznie płaszcz przyjaciółkę. - Właśnie myślałam o tym, czy czasem nie pójść do Alicji...
- Lepiej ja to zrobię - przerwała jej, uśmiechając się ciepło. - To miłe, ale... My po prostu lepiej się znamy..
Dorcas skinęła głową. Lily odrzuciła płaszcz na kanapę i przeskakując co drugi stopień, znalazła się na piętrze dziewczęcego dormitorium. Rozwaleni na kanapach Gryfoni przez chwilę odprowadzali ją smętnym wzrokiem.
- Strasznie tego nie lubię. - odezwała się pośród ciszy Dorcas, dla której każdy rodzaj milczenia kwalifikował się jako niezręczna sytuacja. - Przez te kilka chwil wszystko idzie jak z płatka, aż tu nagle… - wyrzuciła ręce w powietrze.
- Fantastyczne rokowania na przyszłość – wymamrotał Eryk pod nosem.
- Ale o co możliwie mogło im pójść? – zastanowiła się Rose na głos. – Alicja jest taka dobra i pełna pozytywnej energii, a Frank chyba jeszcze nigdy w życiu nie miał żadnego poważnego problemu.
- Oprócz tego, kiedy był zazdrosny o Alicję – zauważył James.
- Kobiety mają tendencję do komplikowania absolutnie wszystkiego – powiedział Remus nie do końca na poważnie. – Nie odkryłeś, James, niczego nowego.
- Więc Frank nie miał problemów…
- Frank zachowywał się zupełnie przyzwoicie zanim nie zakochał się w Alicji – uciął Remus. – Znamy jeszcze kilka takich męsko-damskich przypadków w tym właśnie pokoju... Weźmy na to choćby Rose.
Rose zamarła.
Czy on…? Czy on sugerował, że…
- Prawda, jeszcze nigdy nie widziałem Bartona w roli takiego przygłupa – przyznał niechętnie Eryk. – A znam go prawie całe życie.
Rose odetchnęła, a jej policzki po raz pierwszy od bardzo dawna powlekły się purpurą. Oczywiście, że mówił o Bartonie. Miała aż ochotę przewrócić oczami nad własną głupotą, ale było w nią wpatrzonych zbyt wiele skupionych spojrzeń.
- Zdarza się – mruknęła, z bólem zdając sobie sprawę, że nigdy się nie dowie, czy Remus mógł nie mieć na myśli tego, że głupieje przez nią - ale zdecydowanie działało to w drugą stronę, o to mogła mieć pewność.
James zachichotał pod nosem.
- Urocze. To twoje filozoficzne pogodzenie z życiem zupełnie mnie rozbraja.
Zmrużyła groźnie oczy.
- Serio? – zapytała z niedowierzaniem. – Od kiedy ty mnie właściwie lubisz, Potter?
James uśmiechnął się do niej szeroko.
- Zawsze cię lubiłem, Rose – przyznał radośnie. – I ty też zawsze mnie lubiłaś, ale po prostu nie zdawałaś sobie z tego sprawy.
Chciała zmarszczyć brwi, ale jej usta mimowolnie ułożyły się w uśmiech. No dobrze, nigdy nie powiedziałaby tego na głos, ale James bywał rozbrajający. Zupełnie ujmujący, jak mały labrador.
- No już – odparł wesoło, zezując w stronę okna. – To ja spadam do Lochów, obiecałem Lily, że potem pomogę jej z Obro…
Wstając z kanapy szybko wyprostował nogi i siedząca mu do tej pory na kolanach Britain gwałtownie wyrzuciła przed siebie ręce, starając się złapać równowagę, ale i tak skończyła na podłodze w zupełnie dramatycznej pozie. James otworzył szeroko oczy, zupełnie jak reszta osób w pokoju, patrząc z niedowierzaniem to na swoją dziewczynę, to na swoje własne kolana. Britain oparła się ręką o stolik, podnosząc się z klęczek i bezowocnie czekając na pomocną dłoń swojego chłopaka.
- Co ci odbiło? – wyjąkała w końcu, siląc się na zabawny ton, choć w jej głosie pobrzmiewało raczej pełne urażenia niedowierzanie.
- Ja.. – wyjąkał James. – Ja…
- Och na litość boską, Potter – przerwał mu Eryk, jako pierwszy otrząsając się z zaskoczenia i wyciągając w stronę Britain dłoń gestem, który jej chłopak powinien wykonać już jakieś kilka sekund temu. Nieco zawstydzona, Britain przyjęła pomoc, wstając na nogi i niepewnie poprawiając spódnicę.
James nareszcie oprzytomniał, reagując na całą tę sytuację lekko zażenowanym chichotem.
- Przepraszam – wymamrotał zawstydzony, przyciągając ją do siebie i opiekuńczo całując w czubek głowy. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Ja… och, cholera, po prostu przepraszam – zaśmiał się jeszcze.
- To był prawdziwy pokaz gracji, James – przyznała Rose, która, mimo szczerego zaskoczenia, straciła już zainteresowanie całą tą niezgrabną sytuacją i wróciła do swojej książki. – Spójrz jeszcze tylko na Eryka, potem na siebie, potem znowu na Eryka… i tym razem zatrzymaj na nim spojrzenie na nieco dłużej, kto wie, może nawet nauczysz się jakiś manier.
Fross wyglądał na nieco zbitego z tropu.
- Czy Rose właśnie powiedziała mi komplement? – wyszeptał na ucho Dorcas, która odpowiedziała mu pełnym niedowierzania chichotem.
- Bardzo zabawne, Wing, bardzo zabawne – z przekąsem odparł James, łapiąc ze stołu swoją torbę i desperacko pragnąc dorzucić do tego jeszcze jakiś żart, który naprawdę rozluźniłby atmosferę, ale jego głowa po raz pierwszy od dawna wydawała się zupełnie pusta.
Przeszedł przez Wielki Pokój, uśmiechając się od ucha do ucha i sztucznym gestem kręcąc w niedowierzaniu głową, ale gdy tylko minął portret Grubej Damy, mięśnie jego twarzy natychmiast ułożyły się w zupełnie zagubiony wyraz.
- Dlaczego to zrobiłem? – wymamrotał pod nosem.
Odpowiedź przyszła do niego zaskakująco szybko.
Zapomniałem, że siedzi na moich kolanach.
Otworzył oczy w wyrazie kompletnego zaskoczenia.
Po drugiej stronie ściany, doszedłszy do dokładnie tego samego wniosku, Dorcas i Remus nieśmiało wymienili między sobą pełne samozadowolenia uśmiechy.

Błonia zaczynały coraz bardziej przypominać pola do uprawy ryżu. Niebo było zupełnie szare, pozbawione głębi, przytłaczające. Ziemia zapadała się z pluskiem pod każdym krokiem, woda przesiąkała przez skórzane buty. Targający wcześniej gałęziami we wszystkich kierunkach wiatr w końcu uspokoił się, co nadało całej tej pogodzie jeszcze bardziej ponurego, dobijającego charakteru.
Strugi deszczy uderzające w kałuże i żadnego innego dźwięku.
Syriusz przeciągnął ręką po mokrym czole i z ukosa zerknął na równie przemoczoną, skierowaną w dół twarz Edith. Krople wody, które wcześniej zatrzymały się na jej brwiach, teraz swobodnie opadały na skórę tuż pod oczami. Powieki lekko opadały w dół, usta miała zaciśnięte. Zaróżowione policzki, zazwyczaj tak urocze, tym razem niezdrowo odcinały się na tle zupełnie bladej cery. Ręce miała wciśnięte głęboko w kieszenie płaszcza, szalik bezmyślnie zawinięty dookoła szyi rozwiązał się i teraz już właściwie bardziej przeszkadzał niż pomagał w tym nieprzyjemnym, dotkliwym chłodzie.
Różdżki, które mogłyby powstrzymać deszcz jeszcze przed opadnięciem na ich skórę, oboje mieli wetknięte w tylne kieszeni spodni.
Edith pociągnęła nosem i oswobadzając dłonie zgarnęła swoje długie, jasne włosy z ramion, wiążąc je w wysoki, niedbały kucyk.
Syriusz drgnął zaniepokojony.
- Czekaj - mruknął, łapiąc ją za ramiona i lekko przyciągając do siebie. Uniosła w jego kierunku zaskoczone wyrwaniem z letargu spojrzenie.
Ustawił Edith pod gałęziami najbliższego drzewa, które choć trochę zatrzymywało narastającą ulewę. Uniósł ręce, kciukami usuwając wodę z jej brwi i bez słowa poprawił jej rozwichrzony szalik. Zawiązał supeł gestem mającym dodać im oboje otuchy. Na ustach Edith pojawił się mimowolny uśmiech.
- Edith - powiedział lekko pytająco.
Uśmiech zniknął tak samo szybko jak się pojawił, zupełnie tak, jakby to jego głos zmazał go z jej ust. Złapał w usta płytki oddech, znowu unosząc rękę i dłonią ocierając jej przemoczone czoło i policzek.
- Co się dzieje? - zapytał.
Wszystko w niej, jej wygląd, gesty, głos, nie pasowały do dawnej Edith. Nie pasowały do tego otoczenia. Ta opieszałość, ten smutek.
Spojrzenie, które miało upewnić go w przekonaniu, że to zwykłe zmęczenie. Sztuczny uśmiech.
Pozbawione dawnej brawury kłamstwa i pokora, w których obecności i jego dopadało przygnębienie.

9 kwietnia, środa
Lily miała ochotę potraktować się śmiercionośnym zaklęciem po kolejnym pokazie smutnych fajerwerków. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, ale to też nie pomogło - zupełnie tak jak za pierwszym, drugim, i pięćdziesiątym ósmym razem.
Przynajmniej James zdawał się nie tracić humoru. Zazwyczaj ćwiczyli kwadrans, może pół godziny, ale tym razem wydawało się, że będą tu siedzieć do oporu. Zupełnie tak, jakby nie chciał pomiędzy lekcjami wracać do dormitorium - co w obecnej sytuacji i Lily było na rękę.
Trzask. Kilka smutnych iskier. I jeszcze raz. I znowu, i jeszcze raz.
Lily dramatycznie opuściła ręce.
- Och, daj spokój, Lily - roześmiał się James. - No dalej, jeszcze jeden ostatni raz, zanim pójdę na zajęcia.
- Expecto patronum - wymamrotała bez żadnego uczucia.
James zachichotał pod nosem, słysząc jej pełen energii głos i zarzucił sobie wypakowaną książkami torbę na ramię.
- No dalej - zachęcił ją ponownie głosem, w którym pobrzmiewała jego zwyczajowa pogoda ducha.
- To nie ma sensu, James - westchnęła, ale uniosła różdżkę. - Tym razem będę myślała o tym, że to ostatni raz i do końca tygodnia będę miała od ciebie spokój.
- Skoro ma ci to pomóc - odparł z uśmiechem tak szerokim, że po prostu musiała go odwzajemnić. - No dawaj, tym razem ci pomogę.
Lily uniosła w górę różdżkę i nie przestając się uśmiechać, wycelowała nią w stronę naprzeciwległej ściany. Nie wiedziała już nawet na czym się skupiać, jej głowa była zupełnie pusta. 
- Expecto patronum! - wypowiedziała głośno w tym samym momencie, w którym Potter przeskoczył przez ławkę i znalazł się tuż za nią.
James wyciągnął rękę i łapiąc za nadgarstek Lily, wykonał nim kończący zaklęcie obrót.
Coś się zmieniło.
Różdżka zadrżała pod wpływem uwalnianego Patronusa, ale Lily wcale nie odprowadziła go wzrokiem. Z zaskoczeniem nadal wpatrywała się w oplatające jej nadgarstek palce, rękę ułożoną w tej samej pozycji, w której zastygła w połowie zaklęcia. A potem uścisk Jamesa rozluźnił się i powoli przeniosła wzrok na jego twarz.
Nawet na nią nie patrzył. Stał z głową zadartą do góry, prawie zupełnie nieruchomy, i tylko jego oczy przesuwały się w prawo i lewo, w górę i w dół, jakby w pościgu za obserwowanym na suficie zjawiskiem. Lily natychmiast podążyła za jego wzrokiem.
Pod sklepieniami piwnic, od jednej ściany do drugiej i powoli niknąc pośród srebrzystego pyłu, hasała sobie widmowa łania. Niesforna i majestatyczna w tym samym momencie. Lily poczuła na jej widok dziwne ciepło w żołądku, ciepło, które siłą woli jak najszybciej zepchnęła z powrotem w stronę wnętrzności.
Czując, że coś jest bardzo, bardzo nie tak, ale nie wiedząc dlaczego, przeniosła spojrzenie na Jamesa dokładnie w tym samym momencie, w którym on w końcu oderwał swój wzrok od sufitu.
- Eee, brawo - wydusił zaskoczony. - Udało ci się.
Lily zesztywniała jeszcze bardziej i niewyraźnie wyjąkała coś pod nosem. James zupełnie to zignorował. Sprawiał wrażenie kogoś, ktoś kto ma pełno odpalonych fajerwerków w torbie i czym prędzej musi opuścić pomieszczenie.
- To cześć - wydyszał jeszcze, wypadając z sali ze sztucznym uśmiechem i czym prędzej trzaskając drzwiami.
Lily znów opuściła wzrok na swój nadgarstek, na tę samą rękę, która przez ostatni tydzień nie była w stanie wymusić z różdżki choćby cząstki tego zaklęcia.
Nadal widziała nad niej odciski od palców Jamesa.
- O cholera - wymamrotała pod nosem.
- O w mordę - wyszeptał James po drugiej stronie drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz