Rozdział 45 - Dumbledore, cholera, poezji ci się zachciało!





Rose po raz ostatni weszła do sali, w której spał Daniel. Uważając, by go nie obudzić, przysiadła na krawędzi łóżka i dokładnie mu się przyjrzała.
Większość ran zdążyła się już wygoić, a lekarze mieli niebawem zabrać się za usuwanie blizn. Złamane kości wróciły na swoje miejsce, w odmarzniętych kończynach znowu krążyła krew. A mimo to Danielmiajuż nigdy nie wyglądać jak kiedyś.
Widziała to, kiedy spał, a jego klatka piersiowa unosiła się w górę z niemal niezauważalnym trudem. Kiedy mówił, nie mogąc się pozbyć wrodzonego już nawyku ciągłego uważania na słowa. Kiedy budził się i pierwszym, co robił, było szybkie rozejrzenie się dookoła. Przestrach w oczach i gwałtownie napinane do skoku mięśnie - oto, jak witał nowy dzień.
Zmarszczki na twarzy postarzyły go o co najmniej pięć lat, ale nie aż tak bardzo, jak zmiany w mimice. To już nie był ten sam uśmiech, zmarszczone brwi i zmrużone powieki.
Ale to nie była już ta sama osoba - auror przeżywający swoją drugą młodość, starający się wtopić w otoczenie roześmianej szkolnej piękności, która pakuje w siebie zaklęcia rozweselające, by wyglądać na pozbawioną jakichkolwiek problemów.
Łatwo zostać aurorem, mówił, gdy twój ojciec ginie, wykonując ten zawód. Twierdził, że sama wściekłość wystarczy, by popchnąć cię do przodu. Patrz na matkę, która godzinami wpatruje się w sufit, nauczysz się cierpliwości. Zajmij się przerażonym rodzeństwem, to poczujesz, jak straszna może być odpowiedzialność. Zobacz to wszystko i nie odwracaj wzroku, a nie będzie już niczego, co mogłoby cię wystraszyć.
W Przysiędze Wieczystej, którą składał, nie było mowy o groźbach, krwi i przeszywającym kości zimnie. Była mowa o zdradzie, której nie mógł się dopuścić.
Podczas tych tortur, powiedział, tylko ta przysięga pozwoliła mu przetrwać. Czuł, że ma przewagę, dzięki której kat nigdy nie będzie miał nad nim władzy - mógł wyszeptać jeden drobny sekret. Wystarczyłoby jedno słowo nie mające większego znaczenia i wszystkie cierpienia skończyłyby się w momencie, w którym jego serce po prostu przestałoby bić.
Mógł się w ten sposób zabić w każdej chwili i na zawsze zakończyć tortury, mówił z dziwną siłą, to jedno pozwoliło mu nie oszaleć.
Nie chciał opowiadać o ucieczce, o zimie, chłodzie i samotności. Zrozpaczony czarodziej nie potrzebuje różdżki, powiedział. Znalazła go Edith. To ona przywiozła go do szpitala i siedziała przy nim dwa tygodnie, trzymając go za rękę, płacząc, przepraszając i - choć bardzo rzadko - po prostu milcząc. Czasem nawet śpiewała - aż do czasu, gdy Dumbledore zdecydowanie rozkazał, by wróciła do szkoły.
Pewnie przez to śpiewanie, mówił, a Rose uśmiechała się przez łzy, wiesz, jak Edith okropnie śpiewa.
Daniel nic z tego nie pamiętał, ale dużo opowiedziały mu zauroczone nim pielęgniarki. Mówi się, że ludzie w śpiączce wszystko słyszą - cóż, on raczej mało z tego okresu pamięta, a przecież z pewnością obudziłby się, słysząc to wycie.
Rose pociągnęła nosem, powstrzymując się od ułożenia jego potarganych, powoli odrastających jasnych włosów. Jedyne, co wyglądało tak, jak pół roku temu.
Mimo że starała się zachowywać jak najciszej, Daniel nagle otworzył oczy. Tym razem nie szarpnął jednak głową, nie podniósł się na poduszkach. Nie krzyknął.
Uśmiechnął się ciepło.
- Do widzenia - wyszeptał ledwo dosłyszalnie.
- Do widzenia - odparła głucho, raczej odruchowo poruszając ustami, z których nie wydobył się prawie żaden dźwięk.
Wciąż się uśmiechając, zamknął oczy i po chwilijuż miarowo oddychał.
Wstała, bezszelestnie wychodząc z sali.
Z jakiegoś powodu była cała napełniona nieznanym jej dotąd wewnętrznym spokojem. A może była to po prostu zwyczajna radość?
Na ulicy od razu owionął ją lodowaty wiatr, ale skierowała się naprzeciw niemu, pewnie idąc do przodu i nie zważając na płatki śniegu oblepiające jej twarz. Gdy tylko wyszła ze szpitala, zupełnie nagle wiedziała już, co powinna zrobić.
Szła prosto do Gringotta, do swojej własnej, wypełnionej po brzegi skrytki.
Jak większość dzieci bogatych rodziców, marzyła o własnym starcie - być może dlatego, że nigdy nie zaznała biedy i po prostu nie wiedziała, jak trudne może być życie, w którym brakuje pieniędzy. A może po prostu zbytnio dufała w swoje możliwości.
Pewne jednak było to, że do jej skrytki co miesiąc wpływały sumy pieniędzy tak chore, że nie powinno ich dostawać po prostu żadne dziecko.
Nie kupowała drogich szat wyjściowych, szybkich mioteł i żadnych wymyślnych eliksirów. Pieniądze w tak przytłaczających ilościach nigdy nie były jej potrzebne, a mimo to co chwila przypominały jej o rodzinie, do której nie chciała należeć i wartościach, których nie podzielała. Dla Rose były zawsze tylko powodem chorej obsesji, by się ich jak najszybciej pozbyć.
Podając goblinowi różdżkę, by uprawomocnić ich przekaz, myślała o Sophie w ślicznej sukience, bliźniakach z nowymi zabawkami. Domu z dala od miasta, pomocy domowej, pielęgniarce dla matki. Pomieszczeniu wypełnionym książkami, które Daniel tak uwielbiał.
Jak to możliwe, że po tym wszystkim nadal się uśmiechał? Nie ważne, szczerze czy fałszywie -
ona na jego miejscu nie zdołałaby nawet zmusić koniuszków ust do lekkiego choć uniesienia się w górę.
Nagle wydała się sobie śmieszna.
Jej rodzina może być nie do zniesienia, ale przynajmniej otacza ją opieką. Narzeka na szlabany, prace domowe i ciasne dormitoria, coś, co dla Daniela stanowiło nagrodę. Za wymówkę, by przyjechać do szpitala, przyjęła obowiązkową wizytę w domu i nikt z jej przyjaciół nie dziwił się jej łzom.
Czy naprawdę jest aż tak niewdzięczną osobą?
Jak to możliwe, że jeszcze dzień wcześniej uznawała słabość do Remusa za największe nieszczęście, jakie mogło jąspotkać? On albo Barton - co za głupota, szkolne miłostki, które przecież tak naprawdę w ogóle jej nie obchodzą.
Jakie to żałosne z jej strony.
Widząc załadowane wózki wyjeżdżające z jej skrytki, z rozbawieniem pomyślała o tym, że skrytka Daniela może być za mała dla takiej ilości galeonów.
Nikt nie zasługuje na szczęście tyle, co jego rodzina.
Przynajmniej tyle może dla niej zrobić.


James nadal radził sobie ze śmiercią.
Wbiegł do sali Britain, zanim jeszcze rozpoczęła lekcje.
- Cześć - rzuciła. - Co tu robisz?
Uśmiechnął się szeroko.
- Nic ważnego, ot tak, wpadłem do mojej dziewczyny - oznajmił uśmiechnięty. - A ty?
- Ja? - zdziwiła się. - Nic ważnego, ot tak, szykuje się do lekcji...
- Czemu masz krew na dłoniach, gdy marzysz o innej skórze? - przerwał jej.
Na chwilę skamieniała, ale po chwili zmarszczyła brwi.
- Co za miłość rodzi bielmo? - westchnęła.
Wybuchnął śmiechem.
- Serio, James - powiedziała, porzucając wzniosłą pozę. - Naprawdę myślałeś, że jeżeli rzucisz to pytanie od tak znienacka, będę miała na nie odpowiedź?
Wzruszył ramionami.
- Łapię się każdej szansy, Britain - mruknął, nachylając się, żeby ją pocałować.
- Panie Potter, czy nie pomyliły się panu czasem klasy? - usłyszał chłodny głos McGonaggal.
- Myślisz, że powinienem ją spytać? - wyszeptał.
- Zależy o co - mruknęła w odpowiedzi, udając że się odwraca.
- Co cię powstrzymuje przed wyciem, zanim wejdzie słońce?
Zachichotała, zasłaniając sobie usta dłonią.
- Panie Potter?
- Ależ już mnie tu nie ma, pani profesor - krzyknął, łapiąc swoje książki i pospiesznie opuszczając salę


- Nie mamy szans bez Rose - stwierdził w końcu James, gdy całą grupą siedzieli przy kolacji, wsuwając zupę dyniową i opychając się pasztecikami.
- Mówiłam od początku - mruknęła Lily.
- No tak, ale jak miałem ci wierzyć? Wyszło na to, że sam jestem idiotą - westchnął. - A moi przyjaciele to grupa bezmózgich kretynów.
- Nie wyrażaj się tak o swojej dziewczynie - zbeształa go Edith.
- Och, ona to zupełnie inna sprawa - wyjaśnił Syriusz. - Po prostu jest o rok młodsza.
Remus sięgnął po serwetkę, by zamaskować swój szeroki uśmiech na ten stały już żart związany z urojoną skłonnością Jamesa do młodszych dziewczyn.
- Czyli zostało mi odpuszczone? - zdziwiła się Britain. - Ale za rok, daj Boże, będę już taka mądra jak ty, Black.
- Nie przekomarzaj się ze mną, Colper, o wiele ci śliczniej z maską grzecznej dziewczynki
- Słowa, Łapa - westchnął James. - Uważaj na słowa.
- Dobra, koniec tego - stwierdził szybko Remus. - Rose i tak tutaj nie ma, więc, chociaż sam nigdy nie podejrzewałbym się o wypowiedzenie tych słów, czy moglibyśmy jeszcze raz przyjrzeć się tej podpowiedzi?
Oczy Jamesa rozbłysły i w szalonym tempie zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu przepisanej przez niego zagadki. Wyciągnął pergamin, rzucając go na stół, a reszta przyjaciół uważnie się nad nim pochyliła.



Dlaczego wciąż nie widzisz prawdy?

Czemu śmierć zdaje ci się czarną?

Czemu masz krew na dłoniach, gdy marzysz o innej skórze?

Dlaczego nie wypijesz zdrowia, chociaż jest płynne?

Co za miłość rodzi bielmo?

Czemu nie możesz się cieszyć euforią?

Co cię powstrzymuje przed wyciem, zanim wejdzie słońce?

Skąd te srebrne włosy, skoro jeszcze długo nie umrzesz?


- Brzmi jak niezłe filozoficzne gówno - stwierdziła Dorcas tonem eksperta.
Syriusz zachichotał na kolejny popis jej umiejętności.
- Mówię to z bólem serca - westchnął Remus. - Ale to jak na razie najmądrzejsza rzecz, jaka została powiedziana o tym kawale poezji.
- To się nawet nie rymuje - zamarudziła Edith.
- Cóż - Syriusz uśmiechnął się pocieszająco. - Dumbledore nigdy nie był dobrym poetą.
- A ty skąd to niby wiesz? - rzuciła zdziwiona Dorcas.
- Po odach, które wysyła mi co święta - odparł, nonszalancko biorąc ręce pod głowę i rzucając Jamesowi pełen wyższości uśmiech. - Jako swojemu ulubionemu uczniowi.
- Bzdura! - wykrzyknął Potter, z furią uderzając otwartą dłonią w stół. - Ja jestem jego ulubionym uczniem!
- Dobra, chłopcy, skupcie się - Lily przewróciła oczami. - Jakkolwiek idiotycznie brzmią te pytania, o co może w nich chodzić?
- Czemu masz krew na dłoniach, gdy marzysz o innej skórze? - wyszeptał pod nosem Syriusz. - To nieco mroczne - oznajmił. - No, Edith: masz czerwone ręce, gdy marzysz o innej skórze?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się niewinnie.
- Nie marzę o innej skórze - odparła szczęśliwa. - Czuję się perfekcyjnie we własnej.
- Fakt - James podrapał się po brodzie. - Trzeba spytać jakąś bardziej szpetną mordkę. Hej, Britain, jak się nazywała ta twoja "przyjaciółka"?
Westchnęła głęboko.
- Violette Sendes.
Syriusz uśmiechnął się szeroko.
- Ona to dopiero wyglądała na zazdrośnicę.
Britain posłała mu niedowierzające spojrzenie.
- No dobrze - mruknął James. - Przejdźmy do kolejnego pytania. Co za miłość rodzi bielmo?
Edith zmrużyła oczy, głęboko się zastanawiając.
- Chyba taka pomiędzy naprawdę brzydkimi ludźmi.
- Edith - upomniała ją Lily.
- No nie wiem, dla mnie brzmi sensownie - potwierdził Remus. - Spytajmy eksperta. Syriusz?
- Zdecydowanie - oznajmił poważnie. - Nie ma nic bardziej niezdrowego dla oczu niż brzydka kobieta.
- Jak to kiedyś powiedziała Vanilla? - zastanowiła się na głos Lily. - Ach tak, naprawdę podoba mi się twój system wartości.
Edith zachichotała.
- Kolejne pytanie?
- Czemu nie możesz się cieszyć euforią? - zacytował Remus. - To z kolei kompletnie bez sensu. Euforia jest pozytywna z samej definicji. Nie można się nią nie cieszyć.
- No tak, ale może chodzi o samo osiągnięcie stanu euforii? - mruknęła Lily i spojrzała uważnie na Remusa. - Może chodzi o coś, co cię przed tym powstrzymuje?
Na chwilę przy stole zapanowała cisza.
- Łał - powiedział w końcu James. - To pierwsza sensowna uwaga, jaka padła od początku rozmowy.
- Brawa jak najbardziej na miejscu.
- Nie bądź śmieszna, Edith. Kwiaty, to kwiaty lepiej działają na kobiety.
- Skąd ten sceptyczny ton, Remus?
- Pomyśl o tym, co powstrzymuje cię od bycia szczęśliwym, James. Tego są przecież setki.
- Zbyt szybko stygnąca herbata - potwierdziła z westchnieniem Edith, smutno przyglądając się swojej szklance.
- Albo twarde krzesła w Lochach.
- Brzydkie sowy w sowiarni.
- Skarpetki bez pary.
- Czekanie na ciepłą wodę pod prysznicem.
- To, że różdżki nie można znaleźć przy pomocy accio.
- Rozmowy zagłuszane przez głośne chrupanie Remusa.
- Albo ciastko tak duże, że nie mieści się do twojej szklanki mleka - potwierdził smutno Remus. - Setki. A nawet jeżeli zgadniemy, o co chodzi, to z przykrością stwierdzam, że, jak to mówi nasza śliczna Dorcas...
- ...gówno nam to daje.
- Właśnie - dokończył, mrugając w podziękowaniu do Colins. - Bo cała reszta tych pytań jest równie porąbana. Syriusz - odwrócił się w kierunku przyjaciela. - Jakie wnioski?
- Trzeba pójść do Rose - odparł ze smutkiem.


Dorcas nigdy nie traciła rezonu, gdy wpadała na kogoś na korytarzu. Zdarzało się to zdecydownie zbyt często, by nie nabrała w tym doświadczenia.
Nie wiadomo dokładnie o co chodziło - powodem mogła być krótkowzroczność, zbyt nieznaczna, by inwestować w okulary, nadzwyczajny talent sprinterski lub fakt, iż była po prostu zbyt mała, by ludzie ją zauważali.
Jednak tym razem po tradycyjnym uderzeniu poczuła się lekko skrępowana.
Ileż publicznych poniżeń musisz przeżyć, żeby wysłać jedną sowę!
- Cześć - rzucił Eryk, podnosząc jej książki i drapiąc się zawstydzony po głowie. Widząc, że zmierzają w tym samym kierunku, cofnął się o krok i wskazując ręką próg, przepuścił ją pierwszą w drzwiach.
- Po tym wszystkim co zaszło - upewniła się, zanim skorzystała z jego uprzejmości. - Nadal możemy chodzić razem do sowiarni, prawda?
Prychnął śmiechem, jeszcze raz nakłaniając ją do przejścia.
Uff, czyli jeszcze się do niej uśmiecha.
Wbiegła na schody, słysząc, jak stawia na nich kroki tuż za nią i błagając, żeby tylko tym razem się z nich nie zwaliła.
I jakimś cudem udało się.
Stanęła pośrodku sowiarni, w mocnym rozkroku i z pięściami opartymi na biodrach, mierząc szkolne puchacze krytycznym wzrokiem. Eryk stanął tuż obok niej, przyglądając się jej z zainteresowaniem.
- Co robisz? - zapytał, zdziwiony jej oczekiwaniem.
Drgnęła, wcześniej pewna, że już wybiera sobie sowę.
- Ja? - zapytała, szeroko otwierając oczy. - Nic. Co ty robisz?
Czy to złośliwy grymas na jego twarzy? Niemożliwe!
- Ja? - powtórzył. - Też nic. Czekam, aż wybierzesz sobie puchacza. Byłaś tu wcześniej, a więc masz pierwszeństwo.
- Nie, nie - zaprzeczyła. - Wolna wola, wybieraj sobie pierwszy. Ja tu jeszcze postoję.
Skinął głową, ale sięgając po pierwszego lepszego puchacza i przywiązując list do jego nóżki, wciąż uważnie obserwował Dorcas.
- Czy masz jakiś specjalny rytuał, którego wstydzisz się odstawić w mojej obecności - zapytał w końcu zaciekawiony. - Au! - krzyknął, gdy przez nieostrożność został dziabnięty w palec. - A to za co?!
- Może za wtykanie nosa nie w swoje sprawy? - zasugerowała Dorcas, zanim zdążyła się powstrzymać.
Obdarzył ją zaskoczonym, choć rozbawionym spojrzeniem.
- Czy utożsamiasz się z moim puchaczem na poziomie podzielanych wartości? - zapytał niewinnie.
- Z pewnością - oznajmiła dumnie. - Gdy ktoś przedkłada swoje dobro nad opiekę nad zwierzętami.
- Ach tak?
- Nie poświęcałeś mu wystarczająco dużo uwagi - wyjaśniła. - Zbyt zajęty szpiegowaniem - dodała przymilnie.
- Ja szpieguję? - oznajmił oburzony. - Jak w takim razie nazywasz to, co obecnie robisz tym sowom?
- Co ja robię... tym sowom? - zdziwiła się.
- Obmacujesz je wzrokiem, Dorcas.
Wzruszyła ramionami.
- Czy mógłbyś po prostu nie pytać? - poprosiła.
Roześmiał się.
- Daj spokój, jestem po prostu ciekawy - wyjaśnił. - Widziałem już różne dziwactwa. Podobno niektóre puste dziewczyny nie wysyłają listów przez brzydkie puchacze.
Twarz Dorcas pokryła się rumieńcem. Eryk zmarszczył brwi, po czym rozciągnął usta w zachwyconym, głupawym uśmiechu.
- Chyba sobie żartujesz - oznajmił, wciąż nie dowierzając. - Colins, cholera. Chyba. Sobie. Żartujesz.
Rozłożyła ręce.
- Widocznie jestem tak pusta, jak powtarzają - oznajmiła niezadowolona.
- Och - żachnął się. - Daj spokój - zeskoczył z parapetu, zacierając ręce. - A więc jak się to robi? Jestem bardzo ciekawy. Na co patrzysz najpierw? Na stópki? Dziobki?
Przewróciła oczami.
- Dzióbki? - powtórzyła. - Serio? Co to, przedszkole?
- Nie pouczaj mnie - mruknął. - To ty robisz rankingi puchaczy.
Westchnęła błagalnie.
- Niech ci będzie - oznajmiła zrezygnowana.
- Ten? - spytał, podsuwając jej sowę pod nos.
- Nie - pokręciła głową. - Ma zeza - wyjaśniła.
- Okej - zgodził się, udając, że wcale się nie uśmiecha. - Ten?
- Strasznie ostry dziób.
- A ten?
- Brzydkie pióra.
- Ten?
Otworzyła szeroko oczy.
- Chyba sobie żartujesz! - oburzyła się. - Wygląda, jakby tir przejechał mu po twarzy.
- Aha - zgodził się, nieco zbyt żarliwie kiwając głową. - Z tym co nie tak?
- Jakiś taki... brudny pod pachami.
Niemal wepchnął sobie pięść do gardła, by powstrzymać śmiech.
- To może ten? - jęknął, gdy się w końcu opanował, opuszczając ręce z geście kompletnego załamania.
Przyjęła nieco przerażoną minę. Jak ma mu to wytłumaczyć?
- Nie, Eryk, jego oczy....
- Są całkowicie normalne!
Zagryzła wargi i spojrzała na niego przepraszająco.
- On... przykro mi, Eryk... po prostu wygląda na psychola.
Eryk wyrwał jej z dłoni list, przywiązał go sobie do nogi i wyskoczył przez okno.
No dobra, nie wyskoczył.
Ale było blisko.


Tak trudno być przyjaciółką Rose - pomyślała Lily, gdy zobaczyła, jak dziewczyna marszczy brwi nad pergaminem z zapisaną na nim zagadką. Ledwo zdążyła odłożyć swoje walizki, James natychmiast ją dopadł, wyciągając za rękę z Pokoju Wspólnego i nie zważając na protesty prowadząc do Lochów, w których czekały już Vanilla i Lily.
- Chcecie mi powiedzieć, że gapicie się na to przez tydzień i nadal jeszcze niczego nie wymyśliliście? - zapytała, nawet nie unosząc wzroku znad kartki.
Vanilla przewróciła oczami, a Lily chrząknęła z zażenowaniem. Jedynie James wyglądał na zupełnie szczęśliwego.
- Francuzko, czy robiłaś kiedyś zupę cebulową? - odezwała się Rose, uśmiechając się wyraźnie zadowolona.
- Nie wiem - Vanilla wzruszyła ramionami i zmarszczyła brwi. - O co ci chodzi?
- Kiedyś chciałam ugotować zupę po francusku - wyjaśniła. - Problem w tym, że nigdy nie mieliśmy w domu książki kucharskiej...
- Rose - James uśmiechnął się ciepło. - Czy to coś w rodzaju tych monologów złych charakterów, które wprowadzają zawsze dziwaczną atmosferę w filmie?
- Chyba tak, a co?
- Bardzo mnie cieszy, że dziś tak promieniejesz - wyjaśnił. - Ale może nie tym razem, dobrze?
- No niech ci będzie - mruknęła leniwie. - A więc przyznajcie się: na nic nie wpadliście?
Tym razem wszyscy obrzucili ją zniecierpliwionymi spojrzeniami. Czy naprawdę musi się nad nimi tak znęcać?
Rose uniosła w górę pergamin i zamachała nim w powietrzu.
- To przepis - wyjaśniła z uśmiechem. - Głupi przepis. Niby dlaczego siedzimy w Lochach?
Lily zmarszczyła brwi, po czym wyrwała jej pergamin z ręki i po raz setny przebiegła po nim wzrokiem.
- No jasne - jęknęła, załamując ręce i pozwalając Jamesowi wyrwać sobie zagadkę z rąk. - Jak mogłam tego nie zauważyć?
- Zabawne - Rose uśmiechnęła się szeroko. - Właśnie zadawałam sobie to samo pytanie.
Lily rzuciła jej zmęczone, niedowierzające spojrzenie.
- Wing, naprawdę trudno jest się z tobą czasem przyjaźnić.
- Czy ty właśnie nazwałaś mnie po nazwisku?
- Owszem, tak. Zrobiłam to, by wyrazić swoją desperację.
- Desperacja nie ma tu nic do rzeczy - mruknęła Vanilla, unosząc wzrok znad własnej kartki. - A więc przepis, z którego... dostaniemy eliksir, tak? I co dalej? Mam go sobie wlać w gardło przed rozpoczęciem kolejnej konkurencji?
Lily wzruszyła ramionami.
- Najpierw zobaczmy, co nam z tego wyjdzie. A więc... co jest pierwsze?
- Czemu nie widzisz prawdy czy coś takiego - James westchnął. - Wciąż do końca tego nie rozumiem. O co chodzi, Lily?
Uniosła wzrok znad stosu książek, który właśnie z zapałem przerzucała.
- O eliksiry - wyjaśniła z szerokim uśmiechem.
Przez chwilę na jego twarzy malowała się czysta rozpacz.
- A no tak - mruknął z kwaśną miną. - Oczywiście. Stąd ten uśmiech - dodał cicho.
- A więc Veritaserum, tak? - zapytała Vanilla, podchodząc do Rose. - Swoją drogą, dzięki, Rose. Ja zupełnie nie wiem, jak na to wpadłaś.
Wing uniosła palec wskazujący, dotykając nim swojego czoła.
- Lata knucia - wyjaśniła. - Moja rodzina jest specem od tajemnic, więc w tych murach nie ma osoby równej mi stażem. Lily, znalazłaś coś?
- Tak, choć odnalezienie odpowiedniego składnika jest całkiem skomplikowane, gdyż są ich pełne cztery strony...
- A który odpowiada za to, że ciesz jest niewidoczna?
- Najwyraźniej... żaden - Lily wyjrzała za okno. - Światło księżyca. Veritaserum robi się przez pełen cykl, a bezbarwność można osiągnąć między pełnią a ostatnią kwadrą, czyli...
James również wychylił się przez okno, udając, że przygląda się niebu - zupełnie tak, jakby nie znał kalendarza księżycowego na pamięć.
- Czyli mamy szczęście - oznajmił.
- Rozpoznajesz to z taką łatwością? - zdziwiła się Vanilla.
James skrzywił się lekko, po czym rozłożył ramiona w geście bezradnego geniusza.
- No dobra, niech będzie - mruknęła Vanilla. - Czyli musimy uwarzyć eliksir w świetle księżyca. Co jeszcze?
- Czemu śmierć zdaje ci się czarną? - przeczytał James. - Chodzi o jakieś trucizny?
- Nie, byłoby ich zbyt dużo - zaprzeczyła Lily. - Raczej o...
- Wywar Żywej Śmierci? - podchwyciła Vanilla. - Jeden z niewielu, których składniki pamiętam. Z Marią strasznie się kiedyś nakręciłyśmy w udawanie zgonów w czasie lekcji. Nasza nauczycielka jest straszną idiotką - wyjaśniła szybko. - A więc musi chodzić o piołun, to on nadaje mu czarną barwę, prawda?
- Prawda - skinęła głową Lily, a Rose podbiegła do szafki, szukając w niej pożądanych składników. - Czemu masz krew na dłoniach, gdy marzysz o innej skórze? - podrapała się po głowie. - Hmm, Rose?
- Tego wciąż nie wiem - odkrzyknęła. - Idź dalej, zastanowię się.
- Dlaczego nie wypijesz zdrowia, chociaż jest płynne?
Vanilla zmarszczyła czoło.
- No nie wiem, ja bym w sumie wypiła zdrowie - sięgnęła dłonią do karku. - Strasznie mnie przewiało i niemiłosiernie bolą mnie plecy.
- Zdrowie byś wypiła - odezwał się powoli James. - Ale z pewnością nie eliksir Wiggenowy.
- Gdybym była poważnie ranna...
- Ale nie byłaś poważnie ranna - przerwał jej. - I to właśnie ten problem. Quidditch w waszej francuskiej szkole dla gamoni jest równie niebezpieczny jak gra w łapki...
- Nie zaprzeczę.
- ... i właśnie dlatego praktycznie nie jesteście narażeni na kontuzje. A ja już nie raz wylądowałem w Skrzydle Szpitalnym i wiesz co mi podano? Eliksir Wiggenowy.
- Do sedna, James, do sedna - pogoniła go Lily.
- Jest powód, dla którego każdy gracz w tej szkole jest w stanie wylać ten eliksir choćby na prześcieradło i narazić się przez to na niewybredne dowcipy o moczeniu łóżka - ciągnął niezrażony. - A wiecie dlaczego? Bo ten eliksir robi się... ze śluzu gumochłona.
Lily prychnęła śmiechem, zasłaniając sobie usta, a Vanilla i Rose skrzywiły się z czystym obrzydzeniem.
- Czy twoja dziewczyna wie, że miałeś to kiedyś w ustach?
- Nawet o tym nie myśl, Norberg.
- Śluz gumochłona... - Vanilla pokręciła z niedowierzaniem głową. - Masz, Rose?
- Szukam. Nadal wierzysz, że będziecie musieli to wszystko wypić?
- Nawet nie poruszaj przy mnie tego tematu - jęknęła. - Aby o tym nie myśleć - oznajmiła filozoficznym tonem. - Rzucę się w wir pracy. Idziemy dobrym tempem. Co dalej?
- Co za miłość rodzi bielmo?
- To akurat łatwe - rzuciła Lily. - Amortencja, do której dodasz zbyt wiele rtęci.
Potter uśmiechnął się szeroko.
- Taki z ciebie spec od eliksirów miłosnych, Lily?
- Serca pytaj, James, stosuję je na tobie od sześciu lat.
Przyłożył dłoń do swojej piersi.
- Tym razem naprawdę mnie wzruszyłaś.
- Mam! - wykrzyknęła Rose z kąta sali, wymachując im jakimś wielkim słoikiem. - Kiedy marzysz o innej skórze - innej skórze, łapiecie? Eliksir wielosokowy!
- No dobra, ale co z tą krwią na dłoniach? - Lily zdawała się być nieprzekonana.
Rose jeszcze raz zamachała słoikiem w powietrzu.
- Pijawki! Są jednym ze składników.
W jednej chwili uśmiechy zniknęły z twarzy Jamesa i Vanilli. Głośno przełknęli ślinę, przeklinając w myślach dzień, kiedy zdecydowali się wziąć udział w tym cholernym turnieju.
- Przepraszam - odezwała się w końcu Vanilla. - Chce mi się rzygać.
- Jeszcze nie, kotku - wymruczał James przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze ci się nie chce...
- Nie wiem, czy to was pocieszy - mruknęła niepewnie Lily. - Ale kolejnym składnikiem jest mięta. Jeżeli jej brakuje, eliksir euforii wywołuje nieprzyjemne skutki uboczne. A więc... tak jakby nie cieszysz się tak, jak powinieneś.
- Och, fantastycznie - uśmiechnął się sztucznie James. - Pijawki z miętą, reflektujesz, Vanilla?
- Ależ oczywiście, James, poproszę dokładkę, i nie żałuj sosu ze śluzu gumochłona.
Lily wzruszyła ramionami.
- Tak tylko mówiłam. A więc - co cię powstrzymuje przed wyciem, zanim wejdzie słońce? Jakiś antydepresant? - zapytała, patrząc niepewnie w kierunku Rose.
- Cóż, można by to tak nazwać - odparła tamta. - Przy dużej dawce czarnego humoru. Myślę, że chodzi o to lekarstwo osłabiające... no. Wilkołactwo.
- Wywar tojadowy? - zdziwiła się Lily. - Przecież jest jeszcze testowany. I nie wiadomo, czy skuteczny.
- A masz lepszy pomysł, niż mordownik? No już, ostatnie, całkiem proste: skąd srebrne włosy u młodej osoby?
- Eliksir postarzający - rzuciła Vanilla. - Ale co tam się właściwie wrzucało?
- Gram srebra - powiedziała Rose. - A więc...
- Gram srebra! - wykrzyknęła nagle Lily, a jej oczy rozjaśniły się. - Rose, powiedz mi, co jeszcze wyciągnęłaś?
- Mordownik, śluz, pijawki, miętę... - odparła, przerzucając kolejne składniki. - Piołun,
rtęć...
- Wiem, już wiem! - wykrzyknęła Lily, odwracając się w stronę Jamesa i Vanilli. - Piołun, rtęć, mordownik... przecież to oczywiste! Możecie odetchnąć z ulgą - to po prostu jakaś wymyślna forma eliksiru, który warzyliśmy w trzeciej klasie. To eliksir pół-żrący!
Przez chwilę żadne z tej dwójki nie odezwało się ani słowem.
- Och! - uradował się James. - Cóż za wspaniała wiadomość: nie poczujemy smaku, bo przepalimy sobie gardła!
- Dałbyś już spokój - przewróciła oczami Lily. - Po prostu zabierzmy się do roboty - to zupełnie banalne, wystarczy mi pół godziny i otwarte okno. Vanilla, czy feniks dał ci coś więcej niż tylko ten pergamin? - zapytała, łapiąc podawane jej przez Rose składniki i przygotowując się do pracy.
- Nie, a czemu?
- Hmm, to niedobrze, miałam nadzieję, że...
- Dobrze miałaś nadzieję - rzuciła Rose, wyrywając oryginalny pergamin z rąk Vanilli i przyglądając mu się z bliska. - Co, jeżeli to właśnie tu jest ukryta wiadomość?
- Błagam, nie mów mi o kolejnych ukrytych zagadkach - wyjęczała Norberg.
- Niestety chyba muszę - odparła, zwracając Vanilli jej własność. - Jeżeli rzeczywiście jest to eliksir pół-żrący, to znaczy, że usuwa tylko to, co jest potrzebne. A to oznacza, że...
- Że gdzieś na pergaminie może być ukryta dosłowna wiadomość?
Kiwnęła głową.
Tym razem nie narzekali nawet na obrzydliwy odór unoszący się z kociołka, brunatną parę, od której szczypały oczy, zimnego wiatru wpadającego przez okno ani pokrzykiwań Lily, Królowej Eliksirów. Kiedy wszystko było gotowe, Vanilla zamoczyła w cieczy pędzelek, po czym uważnie przeniosła go nad pergamin, ostrożnie przejeżdżając nim po każdym centymetrze kwadratowym powierzchni kartki. Przez chwilę nie działo się nic, aż w końcu atrament zdawał się powoli rozpuszczać, a po chwili całe litery i wyrazy zaczęły znikać z pergaminu, pozostawiając na nim ledwo widoczne ślady.
Cała czwórka nachyliła się ciekawie nad nową wiadomością, a pełne zadowolenia uśmiechy zaczęły powoli gasnąć na twarzach tych jeszcze przed chwilą tak pewnych siebie młodych ludzi.



Dlaczego wciąż nie widzisz prawdy?
Czemu śmierć zdaje ci się czarną?
Czemu masz krew na dłoniach, gdy marzysz o innej skórze?
Dlaczego nie wypijesz zdrowia, chociaż jest płynne?
Co za miłość rodzi bielmo?
Czemu nie możesz się cieszyć euforią?
Co cię powstrzymuje przed wyciem, zanim wejdzie słońce?
Skąd te srebrne włosy, skoro jeszcze długo nie umrzesz?


- Fantastycznie - mruknął James. - Chcą nas otruć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz