Rozdział 41 - Nie przesadzaj z zaklęciami

aka Wielka Improwizacja aka Wielka Retrospekcja aka Co za patos aka I Tak Jestem Z Siebie Dumna


- Potter, na Merlina! Przestań machać tą ręką - wykrzyknęła Pomfrey. - Dlaczego nie możesz jej zostawić w spokoju?
Był już późny wieczór i James zupełnie umierał z nudów, próbując zająć rozmową choćby panią Pomfrey. Zgiął nadgarstek, robiąc ze swojej dłoni kukiełkę i kierując ją w stronę pielęgniarki.
- Wciąż się dziwię, jak szybko można taką posklejać - powiedziały jego palce, rozchylając się i łącząc na przemian.
Pani Pomfrey załamała ręce i czym prędzej podeszła do łóżka czarująco uśmiechniętego Jamesa, łapiąc za jego dłoń i przygwożdżając ją do łóżka.
- Szybko się skleja, szybko się skleja - wymamrotała. - Oczywiście, że tak! Ale jeżeli będziesz nią tak wymachiwać, to nie odpowiadam za to, jak ci się zrośnie!
James przyjął absolutnie obrzydzoną minę i odsunął rękę jak najdalej od siebie. Pielęgniarka przewróciła oczami, wzdychając ciężko i odchodząc od jego posłania.
- Moterry! - wykrzyknęła przy wejściu. - A ty co robisz? Nie czas na odwiedziny!
Zaciekawiony James uniósł głowę, nasłuchując.
- Ależ proszę pani... dla mnie, wyjątek? - usłyszał przymilny głos.
Pomfrey zacisnęła dłonie w pięści i oparła je o swoje biodra.
- Dla ciebie? Dla ciebie, Moterry?! - prychnęła. - Przez ciebie musiałam składać dzisiaj więcej kości, niż w ciągu całej tegorocznej zimy!
- Ale przecież pani jest taka zręczna... co to dla pani...
- Wazelina wazeliną, Moterry, ale to już chyba nie ma takiego chirurga, który by po ustawianiu barku pannie Path nie doznał urazu na mózgu! W życiu nie miałam pacjenta, którego co dwie sekundy trzeba wciskać z powrotem w krzesło!
James zachichotał pod nosem. Benjamin, wspinając się na szczyt lizusostwa, zdołał w końcu wyminąć panią Pomfrey i wślizgnąć się do środka. Ruszył prosto w stronę Jamesa, który postanowił przybrać jak najsroższą minę.
- Cześć, James.
- Cześć, Moterry - odparł groźnie.
Benjamin zarechotał, ciskając w róg swoją wyładowaną książkami torbę.
- Ale jesteś groźny, Potter. Można by się ciebie bardzo przestraszyć, kiedy tak marszczysz ten swój nosek.
James westchnął teatralnie, odrzucając swoją rolę.
- Jeżeli to przeprosiny - oznajmił. - To nie podobają mi się.
Benjamin uniósł wysoko w górę brwi.
- I jeżeli myślisz, że już wygrywałeś - dodał James. - To musisz wiedzieć, że widziałem twoje zdjęcia w szlafroczku.
Twarz Benjamina stężała.
- A, chwila - James zachichotał. - Bez szlafroczka!
Benjamin zamarł, a w końcu opuścił brodę na piersi i westchnął.
- Wygrałeś, Potter - wyszlochał.
Wargi Jamesa rozciągnęły się w uśmiechu.
A więc mają dystans, ci paskudni Puchoni.


James obudził się w środku nocy, gwałtownie otwierając oczy i wlepiając je w sufit skrzydła szpitalnego. Przez chwilę zastanawiał się jeszcze, gdzie jest, a potem nieco przestraszony naciągnął kołdrę pod samą szyję.
No bo wiadomo - nakrycie chroni przed potworami.
Gdy jego zmysły w końcu przebiły się przez senne otępienie, nadstawił ucha i od razu zdał sobie sprawę, że zbudziło go nic innego, jak tylko słynny krzyczący szept pani Pomfrey.
Westchnął - ach, te kobiety, zmienne i nieuczciwe wobec samych siebie. Nie mogą się nawet zdecydować, co wolą - nie budzić pacjentów czy porządnie kogoś ochrzanić.
Jakiś cichy głosik w jego głowie bardzo szybko jednak podpowiedział mu, że jeszcze niecałe dziesięć godzin temu zdobył tutaj dziewczynę, więc jak mógł w swojej głupocie zapomnieć - kobiety to najwdzięczniejsze istoty na Ziemi!
- Połamana kość! - krzyczała szepcząc pani Pomfrey. - I to w kilku miejscach! Zechcesz mi to może wyjaśnić, Black?!
Chwila ciszy.
- Nie - rozległo się po chwili i James zamarł. Ktokolwiek to mówił, zdecydowanie nie brzmiał jak Syriusz.
To znaczy zdrowy na umyśle Syriusz.
Potter uśmiechnął się szeroko.
- Słucham? - warknęła pani Pomfrey, zapominając na chwilę o ściszonym głosie.
W sali rozległ się przeciągły gwizd.
- Uuu - wyszeptał ktoś na łóżku obok. - Ostro.
James błyskawicznie obrócił głowę. Benjamin mrugnął do niego porozumiewawczo.
Benjamin?! Co tu, do cholery, robił Benjamin?!
- Czy ja coś słyszałam? - pielęgniarka odsunęła zasłonę, która dzieliła sale i powieki Pottera zatrzasnęły się błyskawicznie. Przez chwilę nasłuchiwała jak prawdziwy pies gończy, a potem Puchon wciągnął w siebie powietrze z głośnym chrapnięciem.
James ledwo powstrzymał śmiech, maskując go własnym, potężnym chrapnięciem. Pomfrey załamała ręce.
- Potter, Mottery - jęknęła. - Jeżeli naprawdę myślicie, że uwierzę, że oboje nagle zsynchronizowaliście się w chrapaniu jak wilkołaki, to chyba was nie przekonam, że umiem odróżnić gwizd od chrapnięcia.
Machnęła różdżką, a sala wypełniła się światłem. Zrezygnowany James podciągnął się na łokciach i obrócił głowę w stronę przecierającego oczy Benjamina.
- Ależ z ciebie rozkoszniaczek - wymruczał.
- Zamknij się, Potter.
Pani Pomfrey wróciła, ciągnąc za sobą najwidoczniej bardzo obrażonego Syriusza, który skrzyżował ręce na piersi i uporczywie wpatrywał się w podłogę. Po chwili jednak biedak rzucił jej błagalne spojrzenie.
- Ale mogę najpierw siusiu, pani Pomfrey? - zapytał cichutko, a James zakrztusił się ze śmiechu, czując, że jeszcze chwila, a sam będzie musiał rzucić się tym pędem do toalety.
Syriusz uznał pełną konsternacji ciszę za zgodę i jak na skrzydłach pobiegł do łazienki. Gdy wrócił, jego twarz była bardziej pogodna, choć wciąż nieufna.
- I tak nic pani nie powiem - oznajmił od wejścia.
Pielęgniarka zmroziła go wzrokiem i wskazała dłonią na Jamesa i Benjamina.
- No nie wiem, Black - powiedziała chłodno. - Masz szansę się popisać. Teraz nie tylko ja słucham.
Syriusz zamarł, po czym uniósł głowę w górę i spojrzał na swojego najlepszego przyjaciela pustym wzrokiem, podczas gdy jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- Czy on... jest... po zaklęciu otępiającym? - wyszeptał niepewnie James.
- No, tego akurat nie da się zaprzeczyć - potwierdziła sucho pani Pomfrey.
- Ro-gacz - wydukał szczęśliwie Black.
- I już zapomniał o pani obecności? - wyszeptał przestraszony Potter.
Pielęgniarka skinęła głową.
James niespokojnie kręcił się na miejscu.
- Rogacz, opowiem ci...
- Syriusz, chyba nie powinieneś... - wyjąkał.
- Miałem szaloną noc, naprawdę...


pół godziny wcześniej
- Syriusz, czy ja jestem złą osobą? - usłyszał zaraz po tym, jak ktoś - lekki co prawda, ale zawsze - runął na niego całym swoim ciężarem.
Odruchem bezwarunkowym chwycił tę osobę za ramiona i postawił przed sobą w pozycji pionowej. Już miał zacząć rozcierać oczy, gdy dotarł do niego zapach perfum, które rozpoznałby nawet na końcu świata.
- Ładnie pachniesz, Rose - oznajmił wciąż zaspanym tonem i gdy tylko wypowiedział te słowa, natychmiast trzasnął się otwartą dłonią po policzku.
Odpowiedział mu chichot.
- Po prostu powiedz mi, co na mój temat uważasz! - powtórzyła Rose, której twarzy wciąż nie mógł dostrzec ze względu na zalegającą na piętrze ciemność.
- Rosie, nie do końca wiem, jak by ci to powiedzieć - mruknął. - Ja tu wyszedłem tylko na siusiu, James ostatnio znów eksperymentował z kolorem wody w toalecie i chciałem wpaść do Longbottoma.
W końcu dostrzegł jej twarz i minę świadczącą o głebokim zamyśleniu.
- A więc to o mnie myślisz? - zapytała i pokręciła głową. - Nie rozumiem.
I ten szeroki uśmiech.
No nie, coś jest nie tak.
- Wing, hm? - rzucił. - Co robisz wśród męskich dormitoriów? O drugiej w nocy?
- Trzeciej w nocy! - poprawiła go szybko- Druga w nocy była godzinę temu - dodała dla pewności.
Przybrał najpełniejszą zrozumienia minę, na jaką go było stać.
- No tak - oznajmił. - Sam bym tego lepiej nie ujął.
Rose zachichotała z dumą.
Zachichotała z dumą?! Ratunku!
- Rose, słońce ty moje, coś ty sobie zrobiła?
- Jak to co? - zapytała zdziwiona.
- Jesteś taka pogodna dzisiaj, jak słoneczko.
- Ach - na jej twarzy w końcu pojawiło się zrozumienie. - To musi być ta dieta. Nowa dieta, dużo snu... no i te zaklęcia rozweselające.
Na chwilę go zatkało.
- Zaklęcia rozweselające?
- No tak - wyszeptała cichutko. - Trochę tam mi się strzeliło...
- Ale co ci przyszło do głowy?
Podrapała się po głowie.
- Ktoś mi o nich wspominał niedawno... I było mi smutno chyba... Chwila, czy to naprawdę męskie dormitoria?
Syriuszowi opadła szczęka.
- Tak, Rose, moja kochana, tak, właśnie tak, przedawko... znaczy, męskie dormitoria! - oznajmił radośnie, podczas gdy gorączkowo zastanawiał się, co, do cholery, ma zrobić.
- No to nie powinno mnie tu być! - wyszeptała, by po chwili już po raz setny idiotycznie zachichotać.
- Ależ nie, nie, właśnie tu powinnaś być - wyszeptał przekonująco, po czym zacisnął palce w pięść i rąbnął nią kilka razy o najbliższe drzwi.
- Na Merlina... - usłyszał jęk z głębi pokoju.
- Longbottom? - krzyknął. - Mam tutaj Rose... Słuchaj, stary, czy mógłbyś się nią na chwilę zaopiekować? Jest w bardzo, hm, pogodnym humorze...
- Rose w pogodnym humorze? - usłyszał mocno zaniepokojony głos Franka i ledwo powstrzymał parsknięcie śmiechem. - Daj mi minutę, Łapa, tylko się ubiorę!
Kiwnął głową i złapał Rose za ramiona, zmuszając ją do spojrzenia sobie w oczy.
- Słuchaj, Rose, będę cię musiał tutaj na chwilę zostawić, ale zaraz wracam. Musisz tu tylko na chwilę poczekać...
- Nieee - przerwała mu. - Nie jestem dobra w czekaniu...
- To policz do stu - powiedział szybko, ale przestraszył się jej chytrej miny. - Znaczy do dwustu! Jak policzysz do dwustu, pojawi się tutaj Frank i powie ci, co o tobie myśli.
- Frank jest taki kochany - oznajmiła. - On myśli o wszystkich same dobre myśli!
Syriusz zagryzł wargi.
- Ale będzie bardzo surowy tym razem... ale nie za bardzo! - poprawił się szybko.
- Mam już zacząć liczyć? - zniecierpliwiła się Wing.
- Nie, nie, dopiero jak będę na dole - powiedział i już miał się udać w stronę Skrzydła Szpitalnego, gdy w głowie zaświtała mu iście szatańska myśl. Odwrócił się w stronę Rose i rozłożył ręce.
- Do zobaczenia - oznajmił czule. Wing uśmiechnęła się słodko i weszła wprost w jego ramiona, obejmując go swoimi i wtulając swoją twarz w jego szyję. Tym razem nie udało mu się już powstrzymać chichotu.
Odsunął się i zbiegł na dół po schodach. Gdy Rose wytrzeźwieje, pewnie będzie musiał za ten żart drogo zapłacić, no ale cóż, było warto.
- Raaaz, dwaaa, trzyy - usłyszał za sobą. - Czteryy, pięć, sześć, siedem, osiem dziewięć dziesięćjedenaściedwanaścietrzynaczterna...
Przyspieszył. Kto wie, może Rose nawet nie będzie zła? W końcu ją ratuje, prawda? Ona nie zdawała sobie sprawy z efektów ubocznych źle rzuconego, zwielokrotnionego zaklęcia rozweselającego, a on...
Wsunął nogę w dziurę w portrecie.
- Trzytrzytrzyczterytrzypiectrzy... NIE, NIE MOŻESZ WYCHODZIĆ!
Zaklęcie, które trafiło go prosto między łopatki, wyrzuciło go jeszcze kilka metrów do przodu. Wylądował na klęczkach, w czołem przyciśniętym do podłogi, a prawa ręka, którą się podparł, wykrzywiała się w jakiś dziwny sposób. Powoli uniósł głowę, licząc wirujące mu przed oczyma gwiazdy.
Musiał narobić dużo huku i tak właśnie się czuł... ale co go to w końcu obchodziło, prawda?
Dlaczego nic nie układa się w całość?
Usłyszał miauczenie i uśmiechnął się pod nosem.
Miauczą tylko kotki, a kotki są przeurocze.
- Kici-kici - wyszeptał.
Dostrzegł parę żółtych oczu obserwujących go po drugiej stronie korytarza.
- Kici-kici - powtórzył. - Kici-kici, pani Norris...


godzinę wcześniej
Remus jeszcze raz zerknął na mapę Huncwotów, bez skutku próbując się na niej dopatrzeć punkcików oznaczających Rose, Petera lub Edith. Już miał zawrócić, gdy niespodziewanie tuż obok pojawiła się Wing, cała w mące i wytrzepująca kawę i kakao ze swoich włosów.
- Remus - jęknęła, stając jak wryta na jego widok.
- To ja powinienem się przestraszyć - mruknął, przyglądając się jej z zaskoczeniem. - Cyz mógłbym się dowiedzieć, gdzie byłaś i co robiłaś?
- Ucierać znaczy mieszać w jedną stronę, Peter! - usłyszał zza swoich pleców i zdążył zobaczyć zarys postaci Edith, z energią wymachującą łyżką. Zanim jednak dojrzał coś więcej, Rose zatrzasnęła obraz z uśmiechem niewiniątka.
- Co tam się dzieje? - zapytał podejrzliwie, ale Wing zdążyła się już odsunąć od ramy i przyjąc taktykę nic-nie-widziałam, nic-się-nie-dzieje.
- Co ty tutaj robisz? - odparła zamiast tego.
- Czy tu jest kuchnia?
- Czy nie jest czasem druga w nocy?
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Ani ty na moje!
Znów uśmiechnęła się głupkowato i przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem.
- Rose, proszę cię, powiedz mi, o co chodzi - westchnął w końcu. - Co wy tutaj robicie?
W końcu się poddała, załamując ręce.
- Co ja robię? - mruknęła. - Ja ich pilnuję. A co oni robią? Licho wie. Edith wparowała do wieży w atmosferze całkowitej włoskiej euforii i zaciągnęła nas tutaj. Znaczy Petera. Ja pobiegłam za nimi - wzruszyła ramionami. - Twoja kolej.
- Byłem w waszym dormitorium - wyjaśnił. - Chciałem wyciągnąc Dorcas na spacer, ale nikogo nie było w środku. Oprócz... księgi zaklęć Edith. Otwartej na Exultatio.
- Czy to nie jest czasem zaklęcie rozweselające?
- Tak, a obok pełen kosz zużytych chusteczek. Nie wiesz czasem, o co chodzi?
Znów wzruszyła ramionami.
- Pewnie jakieś babskie sprawy - mruknęła. - Wiesz przecież, jakie drobnostki doprowadzają ją czasem na skraj rozpaczy.
Pokręcił głową.
- Nie tym razem, Rose - tym razem brzmiał na naprawdę zaniepokojonego. - Zaklęcia rozweselające zaklęciami rozweselającymi, Exultatio jest o wiele silniejsze. Jest prawie otępiające, nie stosuje się go na nastoletni zawód miłosny czy nawracający trądzik.
Kąciki ust Rose mimowolnie powędrowały w górę.
- "Nawracający trądzik"? - powtórzyła rozbawiona.
Poważna mina Remusa zniknęła, gdy przybrał wyraz obrażonego pierwszoklasisty.
- Cóż, podejrzewam, że ty nie musiałaś się nigdy przejmować takimi rzeczami...
Rose roześmiała się.
- No nic, teraz to na pewno z nią nie porozmawiasz - oznajmiła. - Chyba, że nalegasz. Ale uprzedzam, że jest w stanie... hmm, tak, "euforia" to dobre słowo.
Pokręcił głową.
- Nie, to chyba nie ma sensu. Po prostu zaciągnij ich z powrotem do wieży i obiecaj, że nie wypuścisz już dzisiaj nikogo z Pokoju Wspólnego. A Edith spytam jutro. W końcu przecież nawet nie wiemy, czy rzeczywiście zastosowała to zaklęcie - uśmiechnął się. - Tymczasem...
Wyciągnął rękę w stronę na wpół rozgniecionego ziarenka kawy pomiędzy jej lokami, ale jak tylko dotknął jej włosów, Rose natychmiast zesztywniała i cofnęła się o krok. Zamarł z dłonią wyciągniętą w powietrzu, na wysokości jej oczu.
- Co ty robisz? - warknęła podejrzliwie.
Zmarszczył brwi, nieprzyjemnie zaskoczony tym nagle lodowatym tonem.
- Pomagam ci pozbyć się kawy w twoich włosów. Co ty robisz?
Prychnęła.
- Pilnuję, żebyś nie dotykał moich włosów.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Czy to nie oczywiste?
Gdy to, co mówiła, w końcu do niego dotarło, na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka, świadcząca o rzadkich u niego napadach złości, głęboko skrywanej przez ostatnie tygodnie.
- No oczywiście - warknął, opuszczając rękę.
- "Oczywiście"? !
- A co innego mam powiedzieć? - warknął cicho. - A ja naprawdę wierzyłem, że masz jakieś ciche dni albo inne kobiece szaleństwo!
Rose zamarła na chwilę, zszokowana i dotknięta jego pełnym zarzutów tonem.
- Chyba się nieco za bardzo podniecasz, Lunatyku - rzuciła głosem przesyconym ironią.
- Ja? - rzucił z wściekłym rozbawieniem. - Ja się podniecam? A kto tutaj bawi się ma przemian w królową lodu i słodkiego aniołka?
- Słucham? - rzuciła z oburzeniem.
Roześmiał jej się w twarz.
- "Lupin, nie będę się do ciebie odzywać cały dzień", "Remus co powiesz na wspólny spacer przy świetle księżyca?", "O, dzisiaj nawet cię nie zauważam", "Remus, idziesz do biblioteki? Właśnie chciałam się pouczyć w sukience bez pleców", "O, cześć, Lupin, zobacz, to Barton, mój chłopak, tak bardzo się kochamy", "Remus, usiądziesz ze mną na fotelu? Zupełnie przypadkiem otrę się o ciebie SZEŚĆ RAZY!"
- Co ty bredzisz?!
- Odgrywasz jakiś żałosny dramat i udajesz, że to ja cię bestialstko uwodzę, a dzieje się tak, na Merlina, tylko dlatego, ŻE CIĘ RAZ JEDYNY POCAŁOWAŁEM!
- Raz jedyny? - tym razem i ona uniosła głos. - Ja jakoś pamiętam, że zrobiłeś to trochę więcej razy!
- No cóż, z pewnością nigdy bym tego nie zrobił, gdybym wiedział, że przez kolejny miesiąc będziesz się przez to zachowywać jak wiedźma! - krzyknął, po czym obrócił się na pięcie i w kilku szybkich krokach zniknął za zakrętem korytarza.
Z wściekłością szarpnęła za niedomkniętą ramę obrazu, czując, jak wraz z rosnącym poczuciem urażonej dumy znika wszelka jej dobroć.
- Peter, Edith, won do wieży, w tym momencie!


godzinę wcześniej
Edith rozsiadła się na podłodze przed pokojem wspólnym Krukonów, łacząc stopy i przyjmując pozycję godną BKS Yengara. Gdy jednak przyszło co do czego, mające na celu obudzenie ją szturchnięcia zastały ją w pozycji conajmniej niereprezentatywnej, a mianowicie z plecami na podłodze i nogami opartymi o ścianę.
- Mogę się spytać, co robisz? - usłyszała łagodny głos.
Zmrużyła oczy, starając się przywyknąć do oślepiającego światła.
- Ja? - wyjąkała, starając się brzmieć jak osoba, która zna się na rzeczy. - Trenuję jogę - spróbowała unieść w górę plecy, ale zdrętwiałe mięśnie odmówiły jej posłuszeństwa. - No cóż, staram się.
- Tak właśnie myślałem - powtórzył głos i czyjeś ręce chwyciły ją od tyłu, unosząc w górę i opierając jej plecy o ścianę. Na chwilę zakręciło jej się w głowie.
- Kim jesteś? - zapytała bez ogródek.
- Alessio Peria - odpowiedział ze śmiechem i dopiero wtedy dojrzała zarys kwadratowej szczęki i dużego nosa, a potem błysk ciemnych oczu i białych zębów. W końcu jednak jej wzrok przyzwyczaił się już do światła i rzucając okiem na szatę chłopaka, zdążyła zauważyć odznakę prefekta naczelnego Ravenclavu.
- Co to w ogóle za imię? - dorzuciła Edith do tego i tak imponującego już steku bzdur, bo choć ciało wróciło już do formy, jej mózg nadal był potężnie zaspany.
Krukon wybuchnął śmiechem w twarz Edith i wstał z kucek, wyciągając do niej rękę.
- Włoskie, a jakie ma być? - rzucił, podciągając ją w górę, nie zważając na jęki powodowane zbyt długo pozostającymi w spoczynku mięśniami.
Edith oparła się z westchnieniem o ścianę, na chwilę znów przymykając oczy.
- Dasz mi chwilkę? - zapytała. Odetchnęła parę razy i w końcu otworzyła w pełni widzące oczy, oczy trzeźwo myślącej, przytomnej osoby.
- Przepraszam - oznajmiła na wstępie. - Trochę trudno mi było wrócić do siebie.
- To widziałem - przyznał od razu.
Skrzywiła się lekko, widząc, jak wielki ubaw musiało mu przynieść budzenie niewinnej, po prostu zaspanej dziewczyny.
- Zdrzemnęłam się tutaj, bo - podrapała się po głowie, ale szybko rozjaśniło jej się w głowie. - Czekałam na Eryka Frossa. Jest może już w środku?
Alessio uśmiechnął się szeroko.
- Ach, z pewnością jest.
- To możesz go zawołać?
Uśmiech chłopaka stał się jeszcze szerszy.
- Raczej nie, obca mi Gryfonko, zważając na to, że jest pierwsza w nocy.
Edith przybrała przyjemny wyraz twarzy.
- Drogi Alessio, musiało zajść jakieś nieporozumienie. Ja się nazywam Edith Path i z pewnością nie ma jeszcze pierwszej w nocy.
Usta Krukona zadrgały. Cholera.
- Jest? - wyjąkała niepewnie.
Kiwnął głową.
- A od jak dawna tu tutaj siedzisz... leżysz... medytujesz?
Przełknęła głośno ślinę.
- Od dziewiątej.
Chyba naprawdę było mu przykro.
- No to cóż... w imieniu prefekta naczelnego chciałbym cię przeprosić za wszystkich tych Krukonów, którzy najwyraźniej mijali cię w tym czasie, co najwyżej śmiejąc się z twoich dziwnych... - chrząknął. - Znaczy jogi.
Uśmiechnęła się do niego w swój najbardziej czarujący sposób. Tak czarujący, że aż odprowadził ją do wieży i na tyle czarujący, by po drodze zgubił drogę trzy razy. W sam raz czarujący, jeżeli chodziło o Edith, równie czarujący jak jego czarujące towarzystwo.
Gdy w końcu dotarła do Pokoju Wspólnego, została jedynie Rose pomagającą Peterowi w nauce, a ponieważ wyraz na twarzy Puchona był jego osobistą wariacją na temat "Cierpień młodego Wertera", bez ogródek znalazła w nim swojego przymierzeńca.
- Peter, uwielbiam dzisiaj wszystko, co włoskie! - zawołała od wejścia. - Chodź, zrobimy tiramisu!
Peter natychmiast uniósł głowę znad książki. No tak, jeszcze ten fakt, że był strasznym łakomczuchem.
- Edith, ale jest środek nocy! - zawołała Rose, ale zanim skończyła, oboje byli już na korytarzu. Popukała się różdżką w czoło. - Cholera - mruknęła, wstając z kanapy i czym prędzej kierując się w stronę wyjścia.


sześć godzin wcześniej
Sowa odleciała, zostawiając w jej dłoni krótki list. Powoli przebiegła po nim wzrokiem, zanim cofnęła się o kilka kroków, wciskając sobie pięść między usta.
Tylko raz drgnęła powodowana szlochem zanim wybiegła z sowiarni, powstrzymując łzy cisnące się do jej oczu. Lekcje wciąż trwały, korytarze były więc prawie puste. Po drodze nie minęła nikogo, nie licząc dwóch błądzących bez celu duchów.
Gdy wpadła do dormitorium, w kominku nadal płonął ogień, a stos zniszczonych podręczników leżał wciąż tam, gdzie je niedawno podrzucił Eryk. W tym pomieszczeniu pełnym walających się dookoła szkolnych wypracować i magicznych zabawek, w którym wciąż wydawało się jeszcze słychać echo wspólnych rozmów i żartów, nie było dla niej miejsca.
Edith miała niespełna godzinę, by doprowadzić się do porządku.
Pobiegła na górę, do swojego dormitorium, chwytając w biegu księgę, by raz jeszcze powtórzyć zaklęcie, zanim rzuciła ją otwartą na łóżko. Wytarła nos i wpadła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. Powoli usiadła na podłodze.
Uniosła gnieciony dotąd między palcami papier i obrzucając go obojętnym, pustym spojrzeniem, skierowała w jego stronę różdżkę. Cichym, jedynie lekko drżącym głosem wyszeptała do siebie zaklęcie i patrzyła, jak ogień trawi papier, zacierając to jedyne wspomnienie tego wieczoru. Płomienie zataczały koła wokół liter, aż z listu zostało tylko jedno jedyne zdanie.
Wycelowała różdżkę w swoje gardło, całkiem biernie, jakby to nie ona wypowiadała zaklęcie.
- Exultatio.
Jej ręka zadrżała, zmarszczki na czole wygładziły się. Poczuła błogą falę rozlewającą się w jej głowie, zupełnie jakby brała narkotyk.
Powoli wypuściła z siebie powietrze.
- Exultatio - powtórzyła. - Exultatio - jej ręka zadrżała, podczas gdy myśli ogarniało zupełne otępienie. Przełknęła głośno ślinę. - EXULTATIO!


"i wciąż nie znaleziono ciał,"


Kilkaset kilometrów dalej, w Szpitalu Świętego Munga, Daniel Oumen otworzył swoje niebieskie oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz