Domyśliłam potworka.
Vanilla podniosła się i James poszedł za jej przykładem. Ludzie wrzeszczeli, wiwatowali i dawali im owacje na stojąco.
- Za chwilę zemdleję chyba - stwierdziła Vanilla, podchodząc do niego i pochylając się. Kiwnął głową.
- Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczony.
- Dokładnie.
Żaden z czarodziejów nie podążał w ich stronę, ale widząc mały namiot przed trybunami jednocześnie ruszyli w tamtym kierunku.
- Barton?
Pokręciła głową.
- Chyba jeszcze nie dotarł. Widzę, że szliśmy łeb w łeb.
Skrzywił się.
- Ty cal łba przede mną - mruknął ponuro.
- Racja - roześmiała się, rzucając rozbawione spojrzenie smętnemu Gryfonowi.
Wszedł do namiotu i od razu w jego ramiona wystrzeliła jakaś drobna postać. Lily kurczowo zacisnęła ramiona wokół jego szyi.
- Boże, James, jakkolwiek bym się nie wściekała wcześniej, dzięki Bogu, że to ty wygrałeś ten zakład!
Po raz pierwszy od początku wyścigu roześmiał się i objął jej ramiona.
- W razie czego zginie ten brzydszy - mruknął.
Uderzyła go lekko w brzuch, odsuwając się.
- Dobrze wiesz, że nie o to chodzi - chwyciła go za podbródek i obróciła nim w dwie strony.
- Nie baw się w Pomfrey, ujmuje ci to wdzięku...
- Cicho siedź - chwyciła go za lewą dłoń i obróciła ją wewnętrzną stroną do góry. - Nie wygląda to niebezpiecznie, poczeka. Chodź, poczekamy na Bartona.
Uśmiechnął się, zadowolony.
- Po co czekać na przegranego?
Nagle spoważniała.
- To akurat nie jest powód do żartów, James. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co wy dwoje.
Zdziwiony, zmrużył brwi i szybko wyszedł z namiotu. Wrzawa na trybunach nasiliła się. Przyciskając dłonie do uszu, James i Lily pobiegli w stronę grupy czarodziejów, którzy wraz z unoszącymi się w powietrzu noszami oczekiwali na ostatniego zawodnika. Pomocnik Bułgara prawie się trząsł.
Trybuny ryknęły po raz kolejny i po chwili na ziemię spadł Barton, od razu osuwając, a właściwie zwalając się na kolana. James otworzył szeroko oczy i zamarł, zupełnie przerażony, a Lily cofnęła się o dwa kroki. Grupa czarodziejów od razu utworzyła dookoła zamknięty krąg, tak, że tylko osoby znajdujące się na arenie widziały, co dzieje się z ostatnim z zawodników. Ludzie na widowni zaczęli szemrać.
Barton przechylał się to na jedną, to na drugą stronę. Wciąż klęcząc, pochylił się do przodu i oparł lewą dłonią na ziemi. James z przerażeniem przeniósł wzrok na zakrwawiony prawy bok Bułgara, do którego Barton uporczywie przyciskał rękę. Sprawiał wrażenie zupełnie otępiałego i niezdającego sobie sprawy z tego, co dzieje się dookoła. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki, pochylił się do przodu jeszcze mocniej i zwymiotował, po czym zemdlał i z pewnością cały zwaliłby się na ziemię, gdyby otaczająca go grupa czarodziejów nie uniosła jego ciała w powietrze.
James poczuł, że Lily kurczowo zaciska palce wokół jego przedramienia. Z trudem przełykając ślinę i tępo się przyglądając, jak ciało Bartona przenoszone jest na nosze, wyciągnął ramię i objął równie zszokowaną Lily.
- Boże - jęknęła.
James oderwał oczy od paskudnej rany Bułgara i powoli obrócił głowę w stronę Vanilli, stojącej daleko po jego lewej stronie. Miała zaciśnięte usta i szeroko otwarte, przerażone oczy. Potykając się lekko, zrobiła w jego stronę jeden niepewny krok, potem drugi, zatrzymała się i zemdlała. Wciąż czując, jak mocno wali mu serce, obrócił się w stronę nauczycieli.
- Wyjdzie z tego - powiedziała chwiejnym głosem McGonaggal. - Tylko podamy mu antidotum.
James kiwnął głową, wciąż otępiały. Lily pociągnęła go niepewnie za rękę.
- Daj, opatrzę ci dłoń.
Otrząsając się, pozwolił jej zaciągnąć się z powrotem do namiotu.
- Trafiło mu się chyba najgorsza rzecz z możliwych - mruknęła Lily. - Coś w rodzaju średniej akromantuli, ale trochę mniej niebezpieczne.
- Co z tego? - mruknął James. - Rana i tak była taka, że... - wzruszył ramionami i syknął, gdy Lily wylała coś na jego dłoń.
- Walił w nią wszystkimi możliwymi zaklęciami, nawet próbował Patronusa... - James uniósł wysoko brwi, zdziwiony i pod wrażeniem. - Był naprawdę pomysłowy, ale abistula - to zwierzę - ono jest jak twoja kappa.
Jęknął.
- Nie wspominaj mi.
Przerwali, gdy do namiotu wszedł Dumbledore.
- James, jedyny zawodniku na nogach - spróbował się uśmiechnąć, ale raczej nie wypadło to naturalnie. - Jak się masz?
Westchnął.
- Było całkiem dobrze, dopóki Vanilla nie wygrała, a Barton prawie nie umarł.
- Jak się oni mają? - zapytała szybko Lily.
- Dobrze - dyrektor wyprostował się. - Dzięki Bogu możemy powiedzieć, że mają się dobrze. Spodziewaliśmy się takich rzeczy, ale... można powiedzieć, że w głębi duszy nikt z nas nie był na to przygotowany.
Lily uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- No nic, nieważne. Chciałbym wam tylko oznajmić, że oboje śpią i obudzą się za dziesięć minut, gdy zastosujemy wobec nich zaklęcia wzmacniające. Rana pana Corberga nie jest aż tak poważna i powinna zagoić się kompletnie za najwyżej miesiąc, ale Vanilla była po prostu zbyt wycieńczona, by ot tak ją sobie oglądać.
- W końcu to mogła być ona... - mruknął James.
Dumbledore pokiwał głową.
- Ze wszystkich ludzi ty chyba najlepiej to zrozumiesz, James. Ale wiadomość jest taka: za około piętnaście minut spotykamy się na ogłoszeniu wyników, a ja sprawdzam tylko, czy nie masz w najbliższym czasie ochoty zemdleć.
James udał, że się zastanawia.
- Chyba sobie odpuszczę.
- Wspaniale - Dumbledore nareszcie szczerze się uśmiechnął. - A tak poza tymi wszystkimi katastrofami: świetnie sobie poradziłeś James. Bardzo ładne uniknięcie konfrontacji z tym agresywnym abraksanem - nie będę cię nawet pytał, skąd znasz zaklęcie przemieniające wodę w whisky - Lily zagryzła usta, a James uśmiechnął się niewinnie. - No i ten tańczący różowy dementor, prawdziwy pokaz!
Jeszcze raz rzucił obydwojgu rozbawione spojrzenie, po czym wyszedł z namiotu.
- Ale McGonaggal raczej nie powstrzyma się od pytań - ostrzegła Lily, ponownie wyciągając rękę po dłoń Jamesa. Podał ją jej niechętnie.
- Coś się wymyśli.
- W jednym miał rację - Lily uśmiechnęła się pod nosem. - Vanilla będzie wściekła - przez ten twój szalony pomysł nikt prawie nie zauważył, że dotarła już do feniksa. Tańczący dementor przejdzie do historii.
James wyszczerzył zęby.
- Róż jest ponadczasowy.
- To już klasyka - Lily wyciągnęła kolejne mazidło i wmasowała je w skórę Jamesa. - Co do Vanilli - naprawdę ją wyprzedziłeś. Byłam pewna, że zadanie nad stawem będzie już ostatnie, ale...
- Nie miałem przy sobie ogórka - mruknął James.
- Powiedzmy - rzuciła, lekko się uśmiechając. - I użyłeś raczej mugolskiego podstępu, by zmusić ją do "pokłonienia się".
- No dobra - James machnął jedną ręką. - I cofnęło mnie, niech będzie. Ale przecież nie skończyłaś mówić o Bartonie.
- A, no właśnie, Barton... Hmm. Był naprawdę w dramatycznej sytuacji. To znaczy... no wiesz, chyba sporo was wyprzedził. To jego stworzenie działa podobnie do twojego - trzeba je zaatakować w odpowiednim momencie.
- Gdy samo atakuje? - domyślił się James z nieciekawą miną.
- No właśnie - westchnęła. - Wtedy odsłania jakiś tam gruczoł jadowy, bardzo delikatny. Bartonowi udało się w niego trafić, ale jakoś niespecjalnie się ruszał i... no cóż... nie zdążył odskoczyć.
James skrzywił się.
- Czyli... jad?
Potwierdziła skinieniem głowy.
- No i potem... cóż. Od potwora do potwora robiło się z nim coraz gorzej. Całe szczęście, że to nie była Vanilla - z niego jest kawał faceta, a ona... - otrząsnęła się. - No już, wstawaj James, popatrzymy jak Vanilla macha do publiczności.
Wyciągnęła w jego kierunku rękę i pod ramię wyszli z powrotem na arenę.
11 grudnia, sobota
- Naprawdę chciałem cię dziś dokądś zabrać - mruknął Barton, patrząc, jak Rose przysuwa w stronę łóżka fotel i siada na nim, opierając nogi o stoliczek nocny.
- Cóż, mówiąc szczerze, nawet mi to pasuje - odparła, uśmiechając się pod nosem. - Moje pierwsze randki z reguły nie wychodzą dobrze.
Uniósł wysoko brwi.
- No wiesz - machnęła ręką. - Faceci od razu rzucają się na ciebie z łapami, jakby po zapłaceniu za kawę naturalnie im się to należało.
- Ja z reguły robię to samo - skrzywił się.
- Ale teraz jesteś bezbronny i nie możesz się ruszać - zmarszczyła brwi. - Poza tym, przestałbyś być taki szczery do bólu, co?
- Tylko to we mnie lubisz.
- Do czasu, Barton.
Wyjęła z torby książkę i otworzyła ją na pierwszej stronie.
- Zawsze chciałam poczytać komuś w szpitalu. Mógłbyś być umierający...
- Edith - machnął ręką. - Edith tak na ciebie wpływa, prawda? To takie w jej stylu.
Rose otrząsnęła się,
- Może? Nie wiem. Naprawdę? Nie chciałabym przejmować po kimś zwyczajów.
- Pokręcone, wymarzone wizje? - zmrużył oczy. - Zupełnie w stylu Edith.
- Przestań marudzić! - mruknęła. - Jak w "Angielskim Pacjencie". Ja jestem Juliette Binoche, a ty nieznanym aktorem z pokiereszowanym obliczem.
- Nie chcę być szpetny - jęknął.
Wyciągnęła w jego stronę palec z triumfującym wyrazem twarzy.
- Ha! A to wpływ Syriusza.
Wzruszył możliwie ramionami.
- Nigdy z nim nie rozmawiałem.
Miała skwaszoną minę.
- Mógłbyś chociaż dać mi tę chwilę radości. I doceń w końcu to, że tu jestem. I jestem miła, i gadam głupoty jak Edith.
- Dziękuję - uśmiechnął się.
Nie wiedziała, co tu w ogóle robiła. Dlaczego nie poszła z przyjaciółmi?
Litość? Chyba o to chodziło. Miał tak rozorany bok, że nawet jej było przykro.
Dogoni resztę w Hogsmeade. Potem.
17 grudnia, piątek
- Cieszę się, że porzuciłaś już tę tępą taktykę Chlorissy - powiedziała Edith, przeczesując palcami włosy opierającej się o jej nogi Alicji.
- Wiem, że się nie lubicie - westchnęła. - Ale to wciąż moja przyjaciółka i nie musisz używać słowa "tępa".
- Mówię o taktyce - mruknęła wymijająco. - No cóż... tak to jest, gdy przez całe życie podrywa się Syriusza Blacka.
Alicja odchyliła do tyłu głowę i spojrzała się na nią groźnie.
- No dobrze, nic już nie mówię - blondynka przewróciła oczami i zsunęła się z kanapy, siadając obok przyjaciółki. - Niedługo bal, wszystko się ułoży.
- Mam nadzieję - westchnęła. - Do Franka już chyba dotarło, że między mną a Willem niczego nie ma... ostatnio więcej rozmawiamy - nie tak, jak kiedyś, oczywiście, ale to szybko wraca.
- Odstawiłaś Williama na bok? - Edith uniosła w górę brwi.
- Pfff, można tak powiedzieć. Głupio, że w ogóle się z nim zadawałam.
- Wiesz, to bardzo miły facet, osobiście przepadam za nim.
- Przestań! - jęknęła. - Z Rose przeniosłaś się na mnie!
- Rose jest już urobiona - roześmiała się. - Widzi w końcu w Bartonie kogoś, kim może się zaopiekować.
Alicja roześmiała się.
- Objąć swoim twardym, męskim ramieniem...
- Mhmm, romantycznie - zachichotała Edith, ale po chwili spoważniała. - Ale serio, powinnaś z nim porozmawiać, naprawdę i tak szczerze.
- Nie chcę - jęknęła. - Będzie dobrze i bez tego.
- Jak uważasz...
- Zmiana tematu, Edith - powiedziała szybko Alicja. - Twoja kolej na zwierzenia. Słuchaj, o co do cholery chodzi z tobą i Frossem?
- Nie wiem, co masz na myśli...
- Trochę szczerości, Edith...
Westchnęła.
- Ja i Eryk... No, właściwie nie wiem.
- Właśnie, Eryk, którego mało kto zna, i ty... Oboje jesteście wybitnie popularni, ale i tak nikt nie wie, co między wami jest, bo nigdy nie widziano was robiących więcej niż...
- Trzymanie się za ręce i przytulanie? - uniosła wysoko brwi.
- No tak - Alicja zmarszczyła brwi. - A jak by na to nie spojrzeć, robisz to z każdym.
- Bo jestem taka cholernie puszczalska...
- ... i kochasz się w Jamesie Potterze.
- ... który kocha się w mojej najlepszej przyjaciółce, a ja próbuję go jej odbić...
- ... bo taka zimna z ciebie... - dziewczyna nagle zakrztusiła się. - Chwila, czy właśnie nabijam się ze swojej przyjaciółki?
- Taak - Edith wyszczerzyła zęby. - Triumfuję.
Alicja machnęła ręką.
- Na bok z Chlorissą. O czym mówiłam przedtem?
Edith głośno wypuściła z siebie powietrze.
- Wiesz, sama nie wiem, jak to jest. Czasami wydaje mi się, że jesteśmy razem, czasem nie. Nigdy o tym nie gadaliśmy, kiedy pocałowaliśmy się pierwszy raz, zrobiliśmy to... jakby tak przez przypadek.
- Jak możesz nie wiedzieć, czy z kimś jesteś? - załamała ręce Alicja. - A ukrywacie się specjalnie czy też przez przypadek?
- Przez przypadek chyba - mruknęła Edith, drapiąc się po głowie. - Nie wiem, nie lubię całować się publicznie. Poza tym - zastanowiła się. - Dawno już tego chyba nie robiliśmy... i raczej nie zanosi się, żebyśmy mieli do tego wrócić - zamilkła.
- Słuucham...
- Myślę, że szukamy czegoś zupełnie innego. I ja, i on. Uwielbiam go, naprawdę. Jest bardzo zabawny, no i traktuje mnie jak dziewczynę. Oczywiście, nie, żebym narzekała na Huncwotów, ale zawsze przyda się taka jedna osoba.
- Wciąż nie rozumiem tego wariantu z całowaniem.
- No nie wiem... Może na początku myśleliśmy, że coś z tego będzie. Ale zanim zdążyliśmy się w sobie zakochać, zaprzyjaźniliśmy się. A jak wiadomo, zawsze miło od czasu do czasu z kimś się pocałować, prawda...?
Alicja spojrzała na nią przeciągle, ale w tym momencie do pokoju wspólnego wpadła Rose i z przerażonym wyrazem twarzy usiadła obok przyjaciółek.
- Trzymałam go za rękę - szepnęła z pewną dozą obrzydzenia, równocześnie zaskoczona własnymi słowami.
- O ty szmato! - wykrzyknęła bez zastanowienia Alicja. Edith zachichotała, a Rose skrzywiła się mocno.
- Sory Rose - wyjąkała Path. - Zapomniałyśmy, że obrażasz się o takie rzeczy...
- Po prostu jakoś nie umiem podłapać tej mody rzucania wyzwiskami w swoje przyjaciółki - mruknęła sarkastycznie.
- Przepraszam, Rose - wykrztusiła Alicja, wciąż chichocząc. - Więc w jakiej sytuacji pozwoliłaś sobie na ten nadmiernie poufały gest?
Rose przewróciła oczami i przeniosła spojrzenie na Edith.
- Właściwie nie wiem nawet, czy to zauważył. Ale ja owszem, i trochę mnie to przeraziło. Zrobiłam to tak szybko, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Zawsze myślałam, że za nim nie przepadam, a tutaj... Nie lubię być zaskakiwana, a już na pewno przez samą siebie.
- To wiemy - mruknęła Edith. - Zastanawia mnie tylko jedno... Jak mógł tego nie zauważyć?
Rose skrzywiła się lekko.
- Hmm... miał atak.
- Co? - Alicja uniosła szybko wzrok z własnych stóp na twarz Rose.
- No właśnie. W jednej chwili sobie rozmawiamy, potem nagle mówi, że się źle czuje, wstaje, żeby pójść do łazienki, a potem nagle...
- Zwija się z bólu, i zaczyna pluć krwią? - domyśliła się Edith. - Eryk był przy nim zaraz po turnieju. Podobno zdarzało mu się to co jakieś dziesięć minut.
- Zwijanie się z bólu i plucie krwią to pestka, Edith - Rose wyglądała na naprawdę przestraszoną. - Nim ciskało o ściany! I jego twarz... jakby chciał krzyknąć, ale coś krępowało mu mięśnie. Wrzeszczałam po Pomfrey, ale przybiegła dopiero wtedy, gdy najgorsze już minęło, tylko strasznie się trząsł i krztusił...
- ... a ty trzymałaś go za rękę - podchwyciła Alicja. - Nie martw się kochanie, to raczej normalne.
- To wcale nie jest normalne - Rose ukryła twarz w dłoniach. - Nie chodziło o to, co się działo, tylko o niego! Czułam nie przerażenie, ale jakąś straszną obawę. Boże - jęknęła. - Rozmawiałam z nim, bo byłam pewna, że leżący w łóżku chłopak z połową litra trucizny krążącej w żyłach jest raczej mało niebezpieczny.
- Toś głupia jak but - Edith poklepała ją po plecach. - Barton jest super. Trochę z niego mruk, ale przynajmniej nie pies na baby.
- Nie jest mrukiem - sprostowała Alicja. - Tylko tym tajemniczym, seksownym typem i nasza Rose świetnie o tym wie.
Rose jęknęła.
- Prawda jest taka, że jest dla ciebie idealny - uśmiechnęła się Edith. - Poza momentami, w których podrywa dziewczyny na typ wysportowanego-kretyna-na-jedną-noc rzuca około stu słów dziennie.
- Akurat - przytaknęła Alicja.
Rose wstała.
- Jesteście doprawdy wybitnymi doradczyniami. Po prostu... po prostu będę trzymać się od niego z daleka.
Alicja uniosła w górę kciuk.
- Good luck.
- Su... - mruknęła pod nosem Rose. - Nie, nie powiem tego.
Edith zakrztusiła się.
- Uuu, co to? - Syriusz nachylił się nad jedną z pierwszoklasistek. - Szklana kula?
- Tak - uśmiechnęła się do niego dziewczynka z kręconymi, ciemnymi włosami. - Myślałam, że wróżbiarstwo jest już w pierwszej klasie, a teraz na nic mi się nie przydaje.
- E tam, taka mądra dziewczynka jak ty na pewno już sobie z tym poradzi. Jaką przyszłość dla mnie widzisz, ślicznotko?
- Żadną, i przestań mnie podrywać, zboczeńcu. Jestem Nuria Colins i Dorcas powiedziała mi już wszystko o twoich tanich zagrywkach.
- Jezus Maria - jęknął Syriusz, szybko prostując się. Po chwili zawstydził się swojego przerażenia i niepewnie okrążył kanapę, siadając sztywno obok dziewczynki.
- Chwila, jesteś tą Nurią? - zapytał, przysuwając się - Kuzynką Dorcas?
- Ręce przy sobie - oznajmiła tylko.
- To już nie mam pytań - powiedział smutno, głosem osoby w pełni pogodzonej z losem. - Dlaczego mi się nie przedstawiłaś?
- Dorcas powiedziała, że jesteś tylko tępym playboyem i mam na ciebie uważać, bo będziesz próbował się do mnie dobrać.
Jęknął.
- Ale nie powiedziała ci już, że jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi?
- Powiedziała - odpowiedziała dziewczynka i nagle na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Więc cię lubię. Chcesz ją?
- Jasne, dzięki - odparł wciąż zaskoczony i wstał, podnosząc ze stołu szklaną kulę. Rozejrzał się i czym prędzej podążył w stronę Lily i Jamesa siedzących razem na niedalekiej kanapie. Usiadł naprzeciwko nich, jeszcze raz odwracając się i rzucając okiem na dziewczynkę. Wskazał ją palcem.
- Właśnie rozmawiałem z...
- Kuzynką Dorcas? - Lily uśmiechnęła się.
- Wiedziałaś? - rzuciła mu pobłażliwe spojrzenie. - No jasne. Dlaczego nikt mi jej nie przedstawił?
Wzruszyła ramionami.
- Fajna, prawda? Ma już twarde opinie na temat większości ludzi w tej szkole.
- Tępy zboczeniec - mruknął pod nosem. - No jasne... - spojrzał na wciąż trzymaną w dłoni kulę i położył ją na stole. - Hej, powróżyć wam?
Lily przewróciła oczami, ale James wyprostował się na kanapie. Poklepał Rudą po ramieniu.
- Nie martw się Lily, do nauki wrócimy już za chwilę.
Zamknęła z trzaskiem trzymaną dotychczas w dłoniach książkę i szturchnęła nią Jamesa. Roześmiał się.
- Co widzisz, przyjacielu?
Syriusz uniósł dłonie nad kulą i wykonał parę imponujących gestów.
- Widzę... was... ty i Lily... w Raju... wokół gromadka dzieci, Boże, jest ich coraz więcej... a wszyscy jesteście nadzy... ile tych dzieci, mój Boże, cóż za obrzydlistwo!
Oderwał wzrok od kuli i spojrzał na wysoko uniesione brwi przyjaciół. Chrząknął.
- Kto wie, może całkiem mądra jest ta... Nuria - uśmiechnął się niepewnie.
James nieznacznie pokiwał głową, a Lily bez słowa otworzyła książkę i powróciła do powtarzania zaklęć. Syriusz podrapał się po głowie.
- Idę się leczyć - mruknął, wstając, a wciąż milczący przyjaciele pomachali mu na pożegnanie.
Proszę mi wybaczyć to, co niedługo zrobię. Bal występuje w każdym opowiadaniu, jest kiczowaty i raczej żałosny, ale daje tyle możliwości działania! No i stanowi pewien punkt kulminacyjny. Poza tym turniej tłumaczy jego obecność - tyle powiem, o!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz