Rozdział 25 - Z mózgiem Lily Evans chyba nie wszystko w porządku


- Vanilla, zboczeńcu - szepnęła Maria, wchodząc do łazienki, w której przyjaciółka brała kąpiel z pianą. - Powiesz mi w końcu, jak to wczoraj było?
- Musisz wiedzieć? - odchyliła głowę do tyłu i głośno odetchnęła.
- Muszę. Jestem twoją przyjaciółką, już zapomniałaś?
Vanilla dotknęła palcem wskazującym swojego kciuka, tworząc między nimi kółko. Włożyła dłoń do wody, wyjęła ja z powrotem i dmuchnęła, a w powietrzu utworzyły się dwie bańki mydlane. Obserwowała, jak opadają łagodnie ku ziemi, rozbijając się na posadzce.
- To powiesz mi, do cholery? - zniecierpliwiła sie Marquerite Ines.
- Ma na imię Benjamin - powiedziała w końcu, po chwili namysłu.
Maria pokiwała głową.
- To ładne imię.
Vanilla wybuchnęła śmiechem.
- Mi tam niezbyt się podoba.
- No dobra. Czy oprócz imienia ma jeszcze jakieś ludzkie skłonności? A może "Benjamin" w zupełności ci wystarcza?
Znów się roześmiała.
- No, jest przystojny.
- Bardzo?
- Bardzo ba-.
- Twoje głupie określenia - westchnęła. - Ale półtorej razy "bardzo" najwyraźniej wystarczy, żebyś spędziła z nim całą noc.
- Nie przesadzaj, Maria.
- Nie przesadzam. Czekałam na ciebie tyle, że aż usnęłam.
- Bzdura, głupku. Nie wytrzymasz pięciu minut, jeżeli ktoś cię przykryje kocem.
Marquerite Ines uśmiechnęła się szeroko.
- No i jaki jest?
- No wiesz, trochę tam tajemniczy, trochę zabawny, trochę...
- Pociągający? - wpadła jej w słowo.
- No tak, faktycznie.
- Więc ja to po prostu nazywam seksowny.
Ryknęła śmiechem.
- Och, Maria. Nie znam osoby, która umie lepiej gadać takie głupoty.
- Ale pocałował cię w końcu czy nie? - drążyła temat tamta.
Vanilla przewróciła oczami, mocno rozbawiona. Cała Maria. O czym rozmawiali, gdzie byli, jaki jest z charakteru - oczywiście, że ma w nosie takie szczegóły. Kogo by to interesowało, kiedy można mówić o całowaniu?
- Nie - odparła krótko.
- A próbował chociaż?
Zmarszczyła brwi, nagle samej zaczynając się nad tym zastanawiać. Rzeczywiście, nie było to normalne w jej przypadku, ale...
- No... nie - szczerze zdziwiona własnymi słowami obiecała sobie, że prędzej czy później rozważy ten problem.
- Och, więc co wy tam robiliście?
Skrzywiła się.
- Rozmawialiśmy. I żartowaliśmy. I milczeliśmy... też razem.
Maria nawinęła sobie na palec pasemko włosów, obserwując, jak powoli zmienia kolor.
- A więc jeszcze nie wpadł... chłopak.
Siedząca w wannie Vanilla spojrzała na nią lekko nieobecnym wzrokiem.
- Wiesz... może to jakiś znak? - rzuciła, udając poważną marzycielkę. - Może to właśnie ten facet, na którego czekam?
Zamiast wybuchnąć śmiechem, Maria otworzyła szeroko oczy. Zaraz potem nagle poderwała się z krzesła i podbiegła do przyjaciółki. Oskarżycielskim gestem wymierzyła w nią palec.
- Vanillo Amellise Norberg! Nawet nie waż się niszczyć kolejnego miłego gościa tylko dlatego, że szukasz swojego księcia!
- Ale ja żartowałam, przecież...
- Zbyt dobrze cię znam, by nie wiedzieć, co się teraz stanie. Rozkochasz go w sobie, owiniesz wokół palca, a gdy już będzie dla ciebie tańczył i śpiewał dojdziesz do wniosku, że to jednak nie ten i po prostu go zostawisz. Nie robisz tego złośliwie, wiem, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak często ci się to zdarza. Tak za-każdym-razem często.
Vanilla podrapała się po głowie.
- Ale tak w sumie - zastanowiła się. - To jak mam znaleźć miłość, jeżeli nie będę szukać?
Maria uśmiechnęła się dobrotliwie.
- Powiem ci. Jestem pewna, że go wyczuję, gdy tylko pojawi się na horyzoncie.




19 listopada, piątek
- Julio, me serce płonie, z ust mi zionie, ale i tak nie uciekniesz przed mym pocałunkiem!
Edith klęczała na korytarzu przed Lily oraz zagryzającą wargi Rose, i rozkładając szeroko ręce już po raz setny w tym tygodniu wyznawała jej swą miłość (mówiąc z wyraźnym włoskim akcentem, przeciągając każde "r" i pierwsze sylaby).
Lily prychnęła zniecierpliwiona i wyminęła blondynkę, która najwyraźniej bardzo żałowała, że nie gra Romea. Nie było próby, na której nie parodiowałaby Syriusza, a Lily jako Julia stała się jej ofiarą numer jeden.
Miała ochotę wybuchnąć. Może za pierwszym razem było to zabawne. Ale, do cholery, nie za sto osiemdziesiątym piątym! Edith to Edith, ale nawet ona powinna się w końcu zorientować, że niektórzy mają już dość jej żartów.
Lily skręciła w boczny korytarz i złapała pod ramię Marię, która właśnie wyłoniła się zza zakrętu. Brutalnie zmuszona do zmiany kierunku Francuzka o mało co się nie wywróciła, ale podchodząc do sprawy w dyplomatyczny sposób, nie odezwała się, póki Ruda sama nie wychrypiała, o co jej chodzi.
- Maria - jęknęła.
Maria czekała.
- Maria, jak ty to robisz?
- Co? - spytała z lekka głupkowato.
- No nie wiem... Żyjesz jak chcesz, jesteś sobą i nie przejmujesz się, co inni pomyślą.
Prychnęła cicho.
- Myślę, że z tym trzeba się urodzić. Daj spokój, Lily - roześmiała się., widząc jej zaniepokojoną minę. - Czegokolwiek nie zrobisz, nigdy nie będziesz się podobać każdemu. Póki przyjaciele cię lubią, jest przecież okej, czy nie?
- Tak właśnie robisz? - zapytała Lily zamiast tego. - Skupiasz się na przyjaciołach?
Maria pokiwała głową.
- Ale ja mam zbyt wielu znajomych - jęknęła. - Na ilu osobach ty się skupiasz?
Marquerite Ines zastanowiła się przez chwilę.
- No? - zniecierpliwiła się Lily.
- To jasne - wzruszyła ramionami Francuzka i uśmiechnęła się przyjacielsko. - Na jednej. Sobie.
Lily jęknęła.
No to jej się nie uda z tą Julią.




23 listopada, wtorek
- No wiesz, Britain. Twoje włosy są zbyt długie. Musisz je natychmiast ściąć.
Rudowłosa pokiwała glową. Violette wyjęła z torby lusterko i przejrzała się w nim, poprawiając grzywkę. Obciągnęła bluzkę, a przechodzący obok chłopak mimo woli zerknął na jej głeboki dekolt.
Patrząc na Violette Britain nadal nie mogła uwierzyć w fakt, że ta najwyraźniej chce się z nią zaprzyjaźnić.
Violette była z jej rocznika. Miała ciemne, wiecznie lśniące włosy, które każdego dnia zawijała w misterne loki. Jej uroda była uwodzicielska i lekko tajemnicza, a Sendes robiła wszystko, by to podkreślić.
Zdecydowanie była jedną z tych dziewczyn, które podobały się chłopakom. Britain po raz setny zastanowiłą się, co taka dziewczyna jak Violette może w niej widzieć - szarej myszce, którą wszyscy kojarzą tylko z tym, że kilka dni temu w napadzie wściekłości utarła nosa Blackowi.
Tydzień temu, zupełnie niespodziewanie zagadała ją przy stole, po czym na lekcjach usiadła z nią w ławce, a gdy Britain pomogła jej w eliksirach, odwdzięczyła się postawionym w Trzech Miotłach piwem. Była tak otwarta i przyjacielska, że do Colper (która raczej nie wspominała jej w ten sposób) przez całe spotkanie nie mógł dotrzeć fakt, przy kim siedzi i z kim rozmawia.
Tak więc od pewnego czasu Violette nie odstępowała Britain na krok i chyba właśnie zaczynały się przyjaźnić.




- Cześć, Lily - wydukał James. - Mogłabyś na chwilę... no wiesz?
Evans uniosła brwi do góry. Spojrzała na niego ze znużeniem i wstała z fotela.
- Tak? - spytała.
- A.. ee... moglibyśmy trochę od nich odejść? - mruknął obolało Rogacz, wskazując grupę plotkarskich piątoklasistek.
- Tak? - spytała z powątpiewaniem. - A co one robią?
- Gapią się - jęknął.
- No dobra - wzruszyła ramionami i odeszła z nim w kierunku wyjścia z wieży. - Ale szybko, za chwilę zaczynają mi się runy.
James spojrzał na nią niepewnie. Lily wyglądała, jakby miała go za nicnieznaczącą glizdę. I wszystko wskazywało na to, że chciała ją w tej chwili zdeptać.
- Więc, pomyślałem sobie, że trzeba omówić ten zakład bo... wygrałem, no wiesz.
- Niestety. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu.
- No wiesz - spróbował. - Mówiąc szczerze, to się trochę bałem... nie dlatego, że miałbym ci dać spokój, ale że jeżeli zostałabyś tym reprezentantem, to coś by ci się stało i...
Spojrzał na nią z nadzieją, że może trochę ją rozmiękczył. Patrzyła na niego, stojąc w rozkroku z założonymi na piersi rękoma i żując gumę.
- No patrz. Ze mną było zupełnie odwrotnie - rzuciła ironicznie.
Jęknął.
- Więc jeżeli już jestesmy przy tym temacie, to chciałbym jakoś ustalić z tobą sprawy związane z tą randką.
- Spotkaniem - zaoponowała.
- W zakładzie jednoznacznie sugerowałem: "randka".
Przewróciła oczami.
- Więc to nielogiczne. Na randki chodzi się zazwyczaj z osobami, które się przynajmniej lubi.
Załamał ręce.
- Czemu jesteś taka złośliwa? - zapytał z boleścią w głosie.
- Bo muszę zrobić coś na co zupełnie nie mam ochoty - czyli umówić się z osobą, za którą, delikatnie mówiąc, nie przepadam.
James westchnął. Ta rozmowa była dobijająca - nie mógł skleić porządnego zdania, jąkał się, powtarzał. Czas to skończyć.
- Nie musisz... - mruknął niepewnie.
- Och, nie wmawiaj mi, że sprawy mają się inaczej i że na pewno będziemy się świetnie bawić - zaczęła robić wielkiego balona, zachowując przy tym obojętny wyraz twarzy.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
- Rozważyłem wszystkie za i przeciw i doszedłem do wniosku, że nie chcę, żebyś szła ze mną na randkę na siłę.
Balon gumy pękł, trochę melodramatycznie. Lily stała przed nim z szeroko otwartymi oczami i wydawało się, że zaniemówiła.
- Co powiedziałeś? - wykrztusiła w końcu niezbyt grzecznie.
- Ten zakład był do bani. Powstał, gdy szczerze się nie znosiliśmy. To znaczy ty mnie.
Patrzyła na niego z trochę mniej tępą miną, jednak nadal nie wyglądała jak osoba, której na mózgu wszystko leży tam, gdzie powinno.
- Od kiedy okazało się, że jestem reprezentantem, wszystko między nami się popsuło. Miałem nadzieję, że chociaż się polubimy. Tak naturalnie, nic na siłę. Przepraszam, że w ogóle zaproponowałem ten zakład.
Przekrzywiła głowę na bok, jak labrador.
- Naprawdę? - wyjąkała.
Krzywiąc się, skinął głową.
To zaczynało się robić dziwne.
- Ee, Lily? Dobrze się czujesz?
Mrugnęła parę razy i uniosła do góry wyciągnięty palec.
- Daj mi... chwilkę.
Odwróciła się tyłem i pare razy wciągnęła głośno powietrze. James patrzył się na nią szeroko otwartymi oczami.
Przed chwilą to ja zachowywałem się jak przygłup.
Lily powoli odwróciła się. James uśmiechnął się pod nosem.
Przecież ona jest zupełnie nienormalna.
- Przepraszam, James. Wiem, że zachowuję się jak idiotka, ale no wiesz... nie lubię niespodzianek. Znaczy, słabo sobie z nimi radzę. Znaczy... no wiesz, takie pójście na kompromis to ostatnie, czego bym się po tobie spodziewała.
Otworzyła szeroko oczy.
- Kurna. Znaczy, nie chciałam powiedzieć, że jesteś głupi.
Na jego usta wpełzł wielki, szeroki uśmiech, gdy tak robiła z siebie przed nim idiotkę.
- Spoko, przyzwyczaiłem się - przyznał rozbawiony. - Zazwyczaj wcale się nie hamujesz.
Uśmiechnęła się słabo, zrozpaczona tym, jak papla bez ładu i składu.
- Więc ustalone, tak? - wciąż uśmiechał się szeroko. - Jeszcze raz przepraszam za ten głupi zakład.
Kiwnęła głową.
Uciekaj! Ratuj resztki dumy!
Zatrzymał się, widząc, że najwidoczniej chce mu coś jeszcze powiedzieć. Przełknęła głośno ślinę, bo przeprosiny za jej wcześniejsze zachowanie nie chciały jej przejść przez gardło.
To był błąd, bo przy okazji połknęła także gumę, którą żuła przez czas trwania rozmowy. Zupełnie na to nieprzygotowana, zaczęła się nagle dusić i krztusić, usilnie starając się złapać w płuca choć odrobinę powietrza. Zachowaj dumę! Też mi coś!
Powiedzieć, że James Potter był rozbawiony, to mało. Zagryzając jak najmocniej wargi, zaczął klepać Rudą po plecach, usilnie starając się tylko nie roześmiać. Gdy w końcu doprowadziła się do porządku, kierowany litością spojrzał na zegarek i dobrodusznie wyznał, że powinna już spieszyć się na zajęcia.
Lily stała ciągle przed dziurą w portrecie, rozpaczliwie zastanawiając się, co ma zrobić.
Było jedno, najprostsze wyjście, które sprawi, że nie będzie musiała go przepraszać, a on sam z pewnością zapomni o całej sytuacji. Westchnęła głośno.
- No, jeszcze raz dzięki, James. Nawet nie wiesz, jak to doceniam.
Wyłamując ręce za plecami, wspięła się na palce i szybko cmoknęła go w policzek.
Odwróciła się i ekspresowo ewakuowała na korytarz, zostawiając całą swoją powagę, dumę i poczucie wyższości za portretem Grubej Damy.
James Potter skolei stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu. Zamrugał pare razy z niedowierzaniem, a po chwili uśmiechnął się szeroko.
- EDITH?! - wrzasnął. - EDITH, GDZIE JESTEŚ? KOOOCHAM CIĘ!




24 listopada, środa
Frank Longbottom nigdy wcześniej nie był taki wściekły.
Tak samo jak nigdy wcześniej nie był taki zakochany.
A teraz wyjątkowo jedno łączyło się z drugim.
Sam nie wiedział, czy na dźwięk imienia "Alicja" ma się rozpływać czy zgrzytać zębami. Cóż, najchętniej by płakał. Ale to trochę żałosne, prawda?
Bo Alicja miała teraz dwa cienie - jeden własny - i Williama Begga.
I tutaj nie było dylematu, jak reagować na imię "William" - w kieszeni Franka od razu otwierał się nóż sprężynowy. Za każdym razem na widok blondyna chciał mu się rzucić do gardła. Nie znosił go całym swoim przepełnionym zazdrością sercem.
Gdyby to było średniowiecze, wyzwałby go i zdobył Alicję, albo umarł z godnością. Za miłość.
A tak to tylko siedzieć i jęczeć.
- Minusy życia w dwudziestym wieku - mruknął ponuro, wchodząc na lekcję mugoloznastwa.
Profesor Maddle jak zwykle była w fantastycznym humorze. Frank usiadł w ostatniej ławce, jako osoba nie biorąca udziału w przedstawieniu. I dzięki Boże! Chyba by tego nie zniósł. A tak przynajmniej mógł siedzieć z tyłu z Adamem Ferncy i udając, że pracuje nad dekoracjami, tak naprawdę wygrywać z nim setną w tym tygodniu partię kropek.
Adam cicho wślizgnął się na siedzenie obok niego, podczas gdy Longbottom bawił się ołówkiem, przekładając go między palcami.
- Nadal nie rozumiem, w jaki sposób umiesz robić to tak szybko - mruknął Adam.
Frank wzruszył ramionami.
- Trenowałem szermierkę.
- Kochani - odezwała się donośnym głosem profesor i wszyscy umilkli. - Za tydzień przedstawienie. Będzie to bardzo pracowity tydzień, dlatego też najbardziej zaangażowane osoby zostaną zwolnione z niektórych lekcji.
Przez sale przebiegł pomruk aprobaty. Siedzący niedaleko Syriusz uśmiechnął się szeroko.
- Od dzisiaj będziemy ćwiczyć we właściwych strojach - kontynuowała profesor.
- Strojach...? - wyyszeptała przerażona Lily, zsuwając się po krześle.
- Tak, Lily. Chyba nie myślałaś, że wystąpisz przed całą szkołą w byle czym?
Nagle wszelkie rozmowy ustały. Wszyscy aktorzy skamienieli, z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami.
- Całą... szkołą? - jęknęła w końcu Lily. - Mówiła pani, że zmieniła zdanie, i że to będzie dla osób z ministerstwa, dla pokazania, że szkoła się rozwija...
Profesor Maddle uśmiechnęła się czule.
- Ależ nie martw się, kochanie. Oni też będą na widowni. Tak jak i uczniowie z zagranicy.
W pomieszczeniu zapanowała jeszcze większa cisza. Gdyby przez salę przeleciała mucha, pewnie narobiłaby strasznego hałasu. Albo nawet komar.
- Chyba zemdlała - oznajmiła Rose.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz