Prolog - James


James upadł na twarz pośród kompletnej ciszy.
Przez ułamek sekundy po prostu wdychał zapach rozmokłej ziemi, podczas gdy listki trawy łaskotały go po twarzy. Ten ułamek sekundy zdawał mu się trwać o wiele dłużej, ciągnąć się w nieskończoność, podczas gdy łzy kapiące powoli z jego oczu na ziemię odmierzały czas jak powolne ruchy wahadła w zegarze.
A potem zerwał się, cały przepełniony nienawiścią, żalem i niczym już innym, zerwał się i chwyciwszy różdżkę, zaczął ciskać najgorszymi zaklęciami, o jakich kiedykolwiek słyszał.
Gardło miał ściśnięte, dławił się więc własnymi łzami, a gdy z jego ust wydobył się w końcu dźwięk, zabrzmiał przeraźliwie ochryple.
- Barton! - wrzasnął i poczuł się, jakby zerwał sobie właśnie wszystkie struny głosowe. - Barton, ty tchórzu!
Zrobił w jego kierunku kolejny chwiejny krok i upadł, ale z jego różdżki wciąż sypały się różnokolorowe iskry. Był zbyt zmęczony i wściekły, by trafić, zaklęcia uderzały więc w pnie i gałęzie okolicznych drzew, wzbijały w górę tumany ziemi i rozbryzgiwały wodę w jeziorze.
Barton nie bronił się. Ukląkł tam, gdzie wylądował, z absolutnie pustym wzrokiem i spuszczonymi, omdlałymi ramionami. Zdrętwiałe palce lewej dłoni rozkurczyły się, a złoty puchar poturlał się w stronę jeziora, nie zwracając już niczyjej uwagi.
- Ty tchórzu! - wydarł się James, a jego przerażający, syczący głos zawibrował w powietrzu, docierając do uszu setek skamieniałych, niemogących się poruszyć ludzi na trybunach. - Ty parszywa szelmo, ty robaku! - wziął głęboki, świszczący wręcz oddech. - Zabiję cię!
Po raz kolejny wycelował różdżką w Bartona, a ten zwrócił jeszcze w jego stronę swoje zrezygnowane spojrzenie.
Z drżącej w dłoniach Jamesa różdżki wystrzelił snop czerwonego światła, uderzając Bartona prosto w podbródek. Siła zaklęcia odrzuciła jego głowę w tył; z nosa Bułgara trysnęła krew, a on sam przewrócił się do tyłu. Upadł jak zemdlony, z wciąż jednak świadomym, choć zupełnie już biernym spojrzeniem. Z kącika oczu powoli potoczyła się po skroni jego pierwsza łza. Przymknął oczy, próbując wstać, by wystawić się na kolejny cios Jamesa, ale siły zupełnie już go opuściły.
Tłum otrząsnął się nareszcie z otępienia i nagle ożył płaczem, przerażonymi okrzykami i głośnymi jękami.
James zawył i uniósł rękę po raz kolejny, ale ktoś wytrącił mu różdżkę w ręki. Krztusząc się płaczem, zamachnął się i z całej siły uderzył Syriusza w piszczel. Był jednak zbyt wyczerpany, by wywołać tym uderzeniem więcej niż po prostu niemiły grymas na twarzy przyjaciela. Black złapał jego ręce i wykręcił je do tyłu.
- Zostaw mnie, Black! - warknął. - Zostaw mnie!
Był oszalały z gniewu, ale zmysły, choć wyczerpane, odbierały świat jeszcze ostrzej niż zazwyczaj. Zobaczył Rose, wyprostowaną, z absolutnie pustym spojrzeniem i opuszczonymi po bokach rękoma. Zobaczył szalejącą w cierpieniu Edith, wyjącą i wyrywającą się w ramionach Remusa, któremu rozdrapywała twarz w pozbawiającym jej świadomości cierpieniu.
Jej ból rozwścieczył go jeszcze bardziej, próbował wyrwać się Syriuszowi, ale ten jeszcze tylko przycisnął go do ziemi. Wydawał się zupełnie spokojny, jakby spychał cały swój ból w głąb siebie, skupiając się na obecnym.
Odrzucając wszelkie zdrowe metody wyładowania złości, zakładał maskę i koncentrował wszystkie siły na powstrzymaniu przyjaciela przed zrobieniem czegośś, czego żałowałby do końca życia.
Dopiero po wytrzeźwieniu James miał zrozumieć, że czyniło to z Syriusza najlepszego człowieka, na jakiego trafił w swoim życiu.
Szarpnął się po raz ostatni i wybuchnął płaczem.
- Pozwól mi go zabić, pozwól mi chociaż sprawić, żeby cierpiał - wydyszał błagalnie. - Widziałeś, co zrobił!
Black nie drgnął. James mógł sobie wyobrazić jego twarz - martwą i bez wyrazu. Trupią.
Sekundy mijały w nieskończoność. Barton podciągnął się na rękach. James widział wszystko - maksymalnie napięte mięśnie, które pokazywały, ile trudu sprawiło mu podniesienie się do klęczek. Widział zalaną krwią twarz, lewy policzek rozerwany jednym z jego zaklęć i otwartą, zakażoną ranę na podbródku. Widział beznadzieję wymalowaną na jego zmasakrowanej twarzy, szkliste oczy utkwione w jednej tylko osobie.
Usta Rose wygięły się w strasznym grymasie i James po raz pierwszy zobaczył ją prawdziwą, zupełnie odsłoniętą. Zobaczył, jak wygląda naprawdę, jak bardzo była przerażona. Drżącymi dłońmi dotknęła swojej twarzy i cofnęła się do tyłu z wyrazem zawodu i obrzydzenia.
To było najgorsze spojrzenie, jakim można było obdarzyć bliską osobę i twarz Bartona przyjęła w końcu jakiś wyraz, wyraz kompletnej beznadziei i przerażenia.
I dopiero wtedy spojrzał w końcuwprost w oczy Jamesa, a było to najbardziej żałosne spojrzenie, jakie miał on kiedykolwiek widzieć w życiu.
- Tozawsze będziesz ty - wychrypiał James, unosząc brodę. - Nie ważne, co ci powiedzą, jak to sobie wytłumaczysz: to będzie zawsze twoja wina.
Powieki Bartona opadły, wokół rozpętał się chaos. Na arenę w końcu wbiegli ludzie i zatrzymali się, nie wiedząc nawet, co powinni zrobić.
Syriusz odciągnął Jamesa do tyłu, wciąż wykręcając mu na plecach ręce.
Zupełnie już niepotrzebnie.
Przed chwilą serce Jamesa pędziło,rozpaczliwie tłukąc o jego pierś.
Teraz zwolniło, a on patrzył na świat spokojnym, pustym wzrokiem.
Nagle było mu już wszystko obojętnie. On też może zginąć.
To nie ma już znaczenia.
Nie pomógł policzek wymierzony przez Eryka, spokojny głos Syriusza, nawołujący ton Remusa. Nie pomogła Britain, trzymająca między dłońmi jego twarz i uporczywie powtarzająca jego imię, nie pomogła Edith, jego ukochana Edith, która obsypywała go pocałunkami błagając, żeby coś powiedział.
Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Nie miał siły, by im odpowiedzieć. Przecież i tak niczego by to nie zmieniło...
To nie miało się tak skończyć. Są rzeczy, których nie powinno się nigdy oglądać.
To był rok pełen sukcesów, osiem miesięcy pełnych radości, śmiechu, zabawy i ciągłego świętowania. Czas rozkwitu przyjaźni.
Rozwijali się, poznawali nowych ludzi. Przejmowali zupełnie nieważnymi sprawami, płakali nad drobnostkami. Kłócili się, godzili, barykadowali w pokojach, a potem uciekali w noc biegać boso po mokrej trawie.
Rok pełen szaleństw i głupot, które wybacza się tylko młodości.
Najlepszy rok w jego życiu.
To nie miało się tak skończyć, nie miało się skończyć w błocie i we łzach, ze zwiotczałymi mięśniami, poparzonymi dłońmi i oszpeconymi twarzami.
Wypełniający jego wspomnienia śmiech nie pasował już do jego łez, tak jak otaczający go przyjaciele nie pasowali do wyczerpanego fizycznie i psychicznie Jamesa.
Patrzył, jacy są bezsilni, jak próbują z nim nawiązać jakikolwiek kontakt i wpadają w popłoch, gdy nie odpowiada.
Britain zabrała dłonie z jego twarzy i otarła własne policzki ze spływających po nich łez.
Po co właściwie miałby odpowiadać?
Oni byli bezsilni, ale on był jeszcze bardziej bezsilny... wtedy, w górze... gdy nie miał szans już niczego uratować...
Na koniec poczuł, że ktoś klęka obok niego na ziemi i obejmuje jego ramiona. Delikatne palce spoczęły na jego policzku, łagodnie gładząc go po twarzy i włosach.
Żadnych pytań, próśb o jakiś znak życia, niczego, co wymaga jakichkolwiek odpowiedzi. Po prostu przycisnęła go do piersi, objęła ramionami i ułożyła podbródek na czubku jego głowy. I nic więcej.
I wreszcie poczuł spokój.
Z kącika jego oczu potoczyła się kolejna, ale ostatnia już łza. Wciągnął z nozdrza zapach jej włosów i zamknął oczy.
Lily.
.

1 komentarz:

  1. łzy napływają mi do oczu ilekroć czytam ten prolog.
    jakoś tak dziwacznie boję się zakończenia tej historii, Twoje opowiadanie i jego koniec będzie dla mnie pozegnaniem z Harrym Potterem, takim prawdziwym.
    Jakie to głupie haha ale dziękuję Ci szczerze za te kilka lat, to była wspaniała przygoda.

    OdpowiedzUsuń